Quantcast
Channel: Paranormalne.pl - Forum
Viewing all 3202 articles
Browse latest View live

Dlaczego kobiety zakochują się w przestępcach?

$
0
0

Dexter czy Frank Underwood to filmowi bezwzględni mordercy, ale kobiety „kochają ich bardziej niż rekiny krew”. Niektóre posuwają się dalej i zakochują się w prawdziwych przestępcach.

 

dd747536f358cfc53356fad1803246b6f54fd4d3

 

80-letni Charles Manson, skazany na dożywocie założyciel sekty Rodzina, miał wziąć ślub z 26-letnią Afton Elaine Burton. Dziewczyna utrzymuje z nim kontakt od dziesięciu lat. Uważa, że mężczyzna jest niewinny.

 

"Ciacho”, „najprzystojniejszy facet świata”, „zbyt piękny, żeby był zły” – tak piszą o nim fanki. Czy jest gwiazdorem rocka, bohaterem nowego sezonu popularnego serialu? Nie. Jest bandziorem. To 30-letni Jeremy Meeks. Rysopis: niebieskie oczy, mocna szczęka, zniewalające spojrzenie i piękny uśmiech. Sławę najprzystojniejszego więźnia świata zyskał pół roku temu, gdy jego podobizna trafiła na stronę lokalnego wydziału policji w Stockton. Upublicznienie wizerunku Meeksa miało być formą kary, tymczasem niechcący policja zrobiła przestępcy przysługę. Dziś jak grzyby po deszczu powstają na portalach społecznościowych jego fanpage’e (jeden z nich ma już ponad 230 tys. lajków). 

 

b66a5042a8545a7bd627da324dfd27cdb058a5c2

Jeremy Meeks stał się gwiazdą internetu zaraz po tym, jak został zatrzymany za udział w gangu i posiadanie broni.

 

 

Fanki kryminalnego celebryty prześcigają się w publikacji komplementów, zmontowanych „sweetfoci” z kryminalistą w roli kochanka, fotomontaży Meeksa ubranego w markowe garnitury od Hugo Bossa czy Dolce&Gabbana. Czule wyznają: „Jeśli twoje serce byłoby więzieniem, chciałabym dostać dożywocie”.

Niestety, Meeks nie został zatrzymany za bycie zbyt seksownym, ale za członkostwo w gangu i nielegalne posiadanie broni. Był już zresztą wcześniej karany, a miejscowa policja uważa go za jednego z najbardziej brutalnych przestępców, jacy działają w okolicy cieszącego się nie najlepszą opinią Stockton. Sędzia wyznaczył za niego kaucję wysokości 900 tys. dolarów.

 

Seryjny morderca i kanibal Jeffrey Dahmer dostawał w więzieniu listy miłosne od wielbicielek. O jego ciągłej popularności świadczy choć-by to, że kilka lat temu do sprzedaży trafiły przedstawiające go figurki.

 

 

 

Aaaa, seryjnego zapoznam od zaraz

Meeks nie jest jedynym przestępcą, który zdobył rzesze wielbicielek. W Stanach Zjednoczonych działają różne portale, gdzie więźniowie zamieszczają swoje ogłoszenia.

Przystojny czarnoskóry 31-letni Christopher A. Young, z teksańskiego San Antonio Texas, od 8,5 roku oczekuje na egzekucję w celi śmierci. „Uwielbiam czytać, pisać i grać w szachy (…) Jestem zamknięty w celi przez 23 godziny na dobę, więc mam mnóstwo czasu na myślenie i pisanie” – zachęca skazany za śmiertelne postrzelenie 55-latka podczas napadu. 49-letni Dale Falnnagan ma miły uśmiech, do twarzy mu w czerwonej koszuli. „Jaka byłaby wiadomość w butelce dla ciebie?” – zagaja poetycko. „Serdeczny, tajemniczy, pociągający. (…) Tęsknię za zabawami z moim psem, przechadzkami wśród różnokolorowych kwiatów, bryzą oceanu, wschodem słońca… I Tobą”. Niech was nie zwiedzie ten romantyczny ton – pan Dale z zimną krwią zastrzelił swoich dziadków, gdy odmówili oddania mu oszczędności emerytalnych. Twórcy stron takich jak writeaprisoner. com zachęcają, by wspierać więźniów dobrym słowem, modlitwą.

„Brak kontaktu ze światem zewnętrznym osłabia ich więzi ze społeczeństwem, sprawia, że czują się osamotnieni, zdesperowani, zmniejsza ich szansę na resocjalizację i powrót do świata normalnych ludzi” – przekonują, powołując się na ekspertów od więziennictwa. Praktyka pokazuje, że im cięższe i bardziej medialne przestępstwo, tym skazany może liczyć na większe zainteresowanie. Najbardziej przerażający i ohydni mordercy ostatnich lat, m.in. sprawca masakry na wyspie Utoya, który zabił 77 ludzi – Anders Breivik, dostają codziennie kilkadziesiąt listów od „fanek”. Ich autorki mają różne motywacje. Niektóre przedstawiają się jako osoby głęboko wierzące, które chciałyby nawrócić Breivika, u innych wywołuje on uczucia macierzyńskie.

Propozycje romansu dostaje też „potwór z Amstetten” Josef Fritzl, który przez wiele lat przetrzymywał w piwnicy i gwałcił swoją córkę. Ich autorki wierzą, że 73-letni elektryk chciał córkę chronić od złego świata, więc działał z dobroci serca. Historia zna wiele przypadków fascynacji przestępcami. Seryjny morderca Ted Bundy nie tylko się ożenił, ale też spłodził syna, zanim powędrował na krzesło elektryczne. Charles Tex Warson, członek niesławnej bandy Mansona, odpowiedzialnej m.in. za zabójstwo żony Romana Polańskiego Sharon Tate doczekał się trojga dzieci poczętych podczas więziennych wizyt. Susan Atkins, skazana za zamordowanie Tate, dwukrotnie wyszła za mąż za swoich oddanych wielbicieli.

Zgodę na ślub z 26-letnią Afton Elaine Burton dostał też niedawno 80-letni Charles Manson, założyciel sekty Rodzina, skazany na dożywotnie więzienie. Do ceremonii nie doszło, ponieważ w ostatniej chwili okazało się, że Burton miała sekretny plan dotyczący Mansona. Zależało jej na prawach do ciała małżonka i po jego śmierci chciała wystawiać je na widok publiczny... Listy miłosne od kobiet (a także mężczyzn) otrzymywał nawet homoseksualista i kanibal Jeffrey Dahmer, jeden z najgłośniejszych seryjnych morderców w Stanach Zjednoczonych.

 

Jeffrey-dahmer.jpg

Jeffrey Dahmer

 

 

„Bycie związanym z kimś złym sprawia, że czujesz się rewolucjonistą, buntownikiem przełamującym tabu” – wyjaśnia Mike Aamodt, psycholog z Radford University, zajmujący się badaniami tego fetyszu. „Jeśli prowadzisz nudne uporządkowane życie, to daje ci szansę na zmianę. Czy to nie ekscytujące móc na pytanie na przyjęciu, z kim się umawiasz, powiedzieć: nie z księgowym, ale z seryjnym mordercą?” – pyta retorycznie psycholog. Ale hybristofilia, czyli zaburzenie, w którym jedynym lub preferowanym obiektem pożądania seksualnego są przestępcy, może mieć różnorakie podłoże.

Według badaczki Sheili Isenberg, autorki książki „Kobiety, które kochają mężczyzn, którzy zabijają”, hybristofilia często występuje u kobiet mających za sobą trudne dzieciństwo – ofiar nadużyć seksualnych albo znęcania. Pisze o nich: „to małe zagubione dziewczynki, wychowane w nieprawidłowych rodzinach, w których były ofiarami surowych ojców o dyktatorskich zapędach, wspomaganych przez pasywne matki. Wyrastają z nich źle przystosowane do życia romantyczki, których wyidealizowana wizja miłości między kobietą a mężczyzną staje się tragiczną, nigdy niespełnioną pasją”. Ślub jakich mało Na tym weselu nie zabrakło wprawdzie białej sukienki dla panny młodej, ale już pan młody zamiast fraka nosił niebieski więzienny drelich. Nie stawili się też goście i rodzina, bo ta zerwała z panną młodą – Doreen Lioy – wszelkie kontakty po tym, gdy kobieta zdecydowała się poślubić 3 października 1996 r. Richarda Ramireza. Ramirez w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku był postrachem południowej Kalifornii, znanym pod pseudonimem NightStalker. Na koncie miał trzynaście ofiar. Kościół zastąpiła sala widzeń kalifornijskiego więzienia San Quentin. Obyło się też bez nocy poślubnej, którą państwo młodzi spędzili osobno – ona wróciła do domu, on do swej celi. Lioy przysięgła, że popełni samobójstwo, gdy wyrok na jej mężu zostanie wykonany, ale Ramirez zmarł, oczekując na egzekucję w 2013 roku z powodu zapalenia wątroby.

Brak jest dokładnych statystyk, ale z szacunków wynika, że tylko w USA kilkudziesięciu morderców na tzw. heath row (w celi śmierci) wstępuje w związki małżeńskie. W roku 1989, kiedy w stanie Nowy Jork zniesiono przepis zabraniający zawierania małżeństw więźniom odbywającym kary dożywocia, około 800 z nich się ożeniło. Tylko na pierwszy rzut oka wychodzące za nich kobiety pozbawione są instynktu samozachowawczego. Czasem decydują się na wielkie poświęcenia, porzucają pracę i rodziny, by być blisko więźnia, czekać na kolejne widzenie. Bywa, że są to piękne wykształcone prawniczki, sędziny, psycholożki.

Jak Rosalie Martinez, specjalistka w dziedzinie migracji, żona prawnika, z którym miała cztery córki. W 1995 r. poznała skazanego na dożywocie Oscara Ray Bolina Jr. W jednym z wywiadów powiedziała, że gdy go pierwszy raz ujrzała, „zaparło jej dech w piersiach”. Poczuła jego samotność i wyizolowanie. „Wpłynęło to na mnie, ponieważ czułam się tak samo”. Zdecydowała się na ślub, by „szerzyć wiedzę” o błędach w jego procesie i niewinności. Bolin, kierowca ciężarówki, został skazany za zgwałcenie i zamordowanie trzech kobiet na Florydzie. O uniewinnienie Ramireza walczyła też Lioy.

 

Richard_Ramirez_1984_mug_shot.jpg

Richard Ramirez 

 

Seryjny morderca w więzieniu jest w pewnym sensie „perfekcyjnym partnerem”. Kobieta ma nad nim kontrolę, wie, gdzie przebywa i że jej nie zdradza. Może czuć się kochaną, ale nie musi wykonywać monotonnych codziennych czynności związanych z  życiem w  związku. Może podtrzymywać taką fantazję długi czas. Mike Aamodt ocenia: „Więzień potrzebuje ciebie bardziej niż ty jego. Możesz mieć nad nim władzę, strasząc, że nie napiszesz lub go nie odwiedzisz, a jeśli jest na dożywociu, ta kontrola trwa całe życie”.

Kobiety wiążące się z przestępcami często traktują swoje działanie jako misję – to reformatorki, które jak Lioy chcą odnaleźć w mordercy skrzywdzonego przez społeczeństwo małego chłopca. Brzmi znajomo? Czy nie na podobnym motywie opiera się koncept największego bestsellera ostatnich lat, czyli „50 twarzy Greya”? Tam młody błyskotliwy przedsiębiorca o nienagannych manierach, który poza odnoszeniem sukcesów znajduje czas na misje humanitarne mające na celu walkę z  głodem na świecie, i  grę na fortepianie, serwuje 23-letniej Anastasii Steele, absolwentce literatury, obok romantycznych kolacji przy świecach i rejsów jachtem bolesny seks BDSM… Grey ma zadatki na psychopatę, a jednak Steel oswaja go i odkrywa, że źródłem jego dewiacji i chęci zadawania bólu innym jest (sic!) między innymi nieszczęśliwe dzieciństwo spędzone u boku matki narkomanki. Piękna odmienia Bestię.

 

„Piękna i  bestia to stary schemat, który ostatnio, po fascynacji Kopciuszkiem, robi na nowo karierę. Może to też mieć związek ze zmianą modelu kobiecości, kobiety to już nie są bierne, czekające w wieży księżniczki, ale silne, odważne bohaterki, takie jak Claire Underwood z »House of Cards« czy Cersei Lannister z »Gry o tron«” – zauważa dr Aleksandra Drzał-Sierocka, kulturoznawczyni ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, która zajmuje się m.in. filmoznawstwem. Bestia fascynuje nas nie tylko swoją tajemnicą, ale też dzikością, zwierzęcością.

„Mówimy o odwiecznym podziale na naturę i kulturę, wzrastamy w kulturze, ale natura nieodmiennie nas pociąga. Już Freud mówił, kultura jest źródłem cierpień” – dodaje. Natura każe nam szukać silnego i agresywnego mężczyzny, bo przed wiekami robiły to nasze praprababcie. Agresywny i silny mężczyzna nie tylko mógł obronić kobietę przed drapieżnikami i członkami sąsiedniego plemienia, ale także, przekazując swe geny jej synom, zapewniał im dobry start życiowy. Dlatego agresywność mężczyzny szła często w parze z jego rozrodczym sukcesem.

Czasem jednak, słuchając głosu natury, wielbicielki przestępców wpadają w śmiertelną pułapkę. Katrina Montgomery była piękną 20-letnią studentką. Zakochała się w Justinie Merrimanie, który działał w nazistowskim gangu Skin Head Dogs. Książkę „Niebezpieczne zauroczenie” o tej parze napisał Robert Scott. Merriman, skazany za napaść z bronią w ręku, prosił, by pisano do niego listy. Odpowiedziała Katrina. Ich znajomość szybko rozkwitła. „On pije whiskey i pali papierosy bez filtra. Wygląda tak męsko. Ona go zauważa. (…) w głębi serca czuje, że to mężczyzna jej życia, dla którego warto żyć, dla którego warto nawet zabić (zakochują się w sobie, uprawiają dziki seks, rodzi im się piątka czystych rasowo, białych dzieci i żyją długo i szczęśliwie)” – fantazjował Merriman w jednym z listów.

Rzeczywistość nie wyglądała jednak jak baśń o Pięknej i Bestii. Mężczyzna wyszedł z więzienia i pewnego wieczoru w 1992 r. zgwałcił ukochaną na oczach kolegów z gangu, a potem poderżnął jej gardło. Dziś przebywa w celi śmierci.

 

 

źródło: http://www.focus.pl/artykul/dlaczego-kobiety-zakochuja-sie-w-przestepcach?page=1


Mamuśka Baker - wróg publiczny numer 1

$
0
0

386e2a27ae45cb10.jpg

domena publiczna

 

Nigdy nie zapłakała, choć wiedziała jak umierać – tak romantycznie śpiewali o Mamuśce członkowie Boney M. W sumie powinni się cieszyć, że jej nie poznali.

 

ma-barker.jpg
  

     Name: Ma Barker
    Field: Criminal
    Born: October 8, 1873
    Died: January 16, 1935
    Cause Of Death: Shooting

http://www.famously-dead.com/criminals/ma-barker.html

 

Arizona, bo tak naprawdę nazywała się nasza bohaterka, pochodziła ze szkocko-irlandzkiej rodziny. Urodziła się w górach i jak na góralkę przystało, miała twardy charakter. Na początek urodziła – w istocie, Boney M się nie mylili – czterech synów, których ojcem był niemrawy George Baker. Gromadka składała się z Hermana, Arthura, Lloyda i Freda. Cały obowiązek wychowawczy spoczywał na barkach Arizony. Chłopcy od małego wykazywali złe skłonności. Mniejsza jeśli chodziło o drobne kradzieże i oszustwa, natomiast gdy najstarszy z nich. Herman zaczął organizować napady z bronią w ręku, to wówczas żarty się skończyły. Ma Baker musiała wkroczyć do akcji i zaproponować policji innego kandydata na podejrzanego. Doprowadzała do uwalniania swych niesfornych synów jeszcze kilkakrotnie. Jej upór i waleczność stają się legendarne – zawsze potrafi swoich podopiecznych wyciągnąć za uszy z problemów.  George Baker wyraźnie nie dotrzymuje kroku żonie, więc ta go porzuca i wraz z synami opuszcza ich wspólne mieszkanie. Czyli znów Boney M się nie myliło!

 

ma-barker-2.jpg

Lloyd Barker

 

ma-barker-3.jpg

Arthur Barker

 

ma-barker-4.jpg

Fred Barker

 

W więzieniu najmłodszy z synów Mamuśki, Fred, poznaje swojego kochanka Alvina Karpisa, Litwina z pochodzenia, wychowanego przez domy poprawcze. Ma Baker okazuje się tolerancyjna, wyprzedzając o pół wieku dokonania rewolucji seksualnej – i pozwala Karpisowi dołączyć do gangu. W 1932 r. Mamuśka kończy sześćdziesiątkę. Uznaje, że najwyższy czas przestać się cackać w wynajdywanie usprawiedliwień i zacząć działać pełną parą.

 

Już wcześniej pozbyła się swego kochanka, Arthura Dunlopa, a teraz z Fredem i Karpisem uruchamia serię porwań dla okupu. Gangowi zdarza się też likwidować depczących im po nogach przedstawicieli prawa. Wtedy to Arizona zyskuje pseudonim Bloody Mama. W pewnym momencie Bakerowie poznają doktora, u którego pobierają usługi w postaci operacji plastycznych oraz zmiany układu linii papilarnych. Coś poszło nie tak i ludzie znajdują Morana podziurawionego kulami. Od gangu odłącza się Karpis. Mamuśka zostaje sama ze swoim ukochanym synem.  Postanawiają się ukryć, przeczekać złe czasy. Jako swoją kryjówkę wybierają dom nad brzegiem jeziora Weir w stanie Floryda.

 

788161b94df92bf8.jpg

Zdjęcie FBI. Kryjówka Ma Baker i jej syna. http://www.orlandosentinel.com/business/os-state-may-buy-ma-barker-hideout-20150618-post.html

 

W tym czasie super aktywny J. Edgar Hoover pracuje nad zmianami. W skutek poprawek w prawie, porwanie zostaje uznane za przestępstwo federalne. Biuro Śledcze przemianowane teraz na Federalne Biuro Śledcze zamierza od razu osiągnąć spektakularny sukces. Biorą na celownik gang Bakerów. Hoover daje swoim ludziom zielone światło do akcji spod znaku „search and destroy”.

W styczniu 1935 r. nad jeziorem Weir zjawiają się uzbrojone po zęby zastępy stróżów prawa.

 

1500191a2bbdac88.jpg

Plan sytuacyjny FBI.  http://www.orlandosentinel.com/business/os-state-may-buy-ma-barker-hideout-20150618-post.html

 

Na trop naprowadziły ich przejęte listy od jednego z synów Mamuśki. Wezwania do poddania się nie przynoszą skutku. Rozgrywa się jedna z najbardziej spektakularnych strzelanin w historii światka przestępczego. Ma Baker i Fred bronią się do samego końca, aż wreszcie podziurawieni kulami, wspólnie dokonują żywota.

 

f406f25b490ea31c.jpg

Zdjęcie FBI. Sypialnia domu Ma Baker podziurawiona kilami.
http://www.orlandosentinel.com/business/os-state-may-buy-ma-barker-hideout-20150618-post.html

 

 

ma-barker-9.jpg
Ma Baker i Fred. Martwi.
http://www.famously-dead.com/criminals/ma-barker.html

 

 

ma-barker-10.jpg

http://www.famously-dead.com/criminals/ma-barker.html

 

a4f1b3df7bfeba3dmed.jpg

pinterest.com

 

Hoover musiał się trochę potrudzić, żeby uzasadnić fakt, że jego ludzie zmasakrowali ponad sześćdziesięcioletnią kobietę. Po latach postacią bodaj najsławniejszej gangsterki stulecia zainteresowało się kino.

 

ma-baker-622x415.jpg

 

Na zdjęciu widzimy scenę z filmu Rogera Cormana „Bloody Mama” z 1970 r. Wcielająca się w Mamuśkę Shelley Winters troskliwie dogląda Llloyda, granego przez stawiającego pierwsze kroki na ekranie Roberta De Niro.

 

19957c00dabdae5dmed.jpg

Kryjówka Ma Baker współcześnie.

http://www.orlandosentinel.com/business/os-state-may-buy-ma-barker-hideout-20150618-post.html

 

Huraganowe równouprawnienie

$
0
0

Naukowcy odkryli, że huragany, które mają żeńskie imiona, są bardziej zabójcze niż te męskie

 

Tak wynika ze statystyki. Ale dlaczego? Bo ludzie je lekceważą. Złowieszczy gender daje o sobie znać nawet w przypadku ekstremalnych zjawisk pogodowych.

Problem wcale nie jest błahy, bo każdego roku cyklony tropikalne zabijają w USA blisko 200 osób. To średnia, bo bywa znacznie gorzej. Jeden huragan Katrina (a więc akurat żeński) w 2005 r. zalał falami powodziowymi Nowy Orlean i uśmiercił blisko 2 tys. osób.

 

Kiedyś huragany zmierzające w stronę Ameryki nazywano tylko żeńskimi imionami. Bo - jak piszą w najnowszym wydaniu tygodnika PNAS naukowcy z USA - meteorolodzy uznawali, że każdy cyklon tropikalny jest tak nieprzewidywalny, że musi być "kobietą". To seksistowskie podejście do sprawy zmieniło się dopiero w późnych latach 70. Amerykańscy meteorolodzy zaczęli wtedy losowo nazywać "swoje" huragany imionami zarówno żeńskimi, jak i męskimi.

 

To swoiste równouprawnienie pozwoliło teraz naukowcom na porównanie niszczycielskiej siły różnych "Sandy" i "Andrew". Uczeni przeanalizowali liczbę ofiar śmiertelnych 94 cyklonów tropikalnych, które w latach 1950-2012 uderzyły w USA. Okazało się, że najwięcej osób zabijały silne huragany o kobiecych imionach. O dziwo, silne huragany męskie okazały się mniej zabójcze.

 

Dlaczego?

 

Naukowcy przepytali kilkaset osób, podsuwając im różne imiona cyklonów tropikalnych i pytając o związane z nimi zagrożenie. Okazało się, że badani - zarówno mężczyźni, jak i kobiety - lekceważyli te o kobiecych imionach, przypisując im łagodność.

Uczeni spekulują więc, że za większą zabójczość żeńskich huraganów odpowiadają nie one same, tylko nieodpowiedzialne zachowania ludzi. Bo w obliczu takiej "Katriny" mniej chętnie uciekają z zagrożonych terenów.

 

Może więc pora się przyzwyczaić - huragan jest mężczyzną! Brutalnym mężczyzną.

 

http://wyborcza.pl/1,75400,16082205,Naukowcy_odkryli__ze_huragany__ktore_maja_zenskie.html

Tajemnicze morderstwo sióstr Grimes

$
0
0

W grudniu 1956 roku dwie nastoletnie siostry, mieszkanki Chicago, wybrały się do kina, by obejrzeć film pt. Love Me Tender z Elvisem Presleyem w roli głównej. Do domu nigdy nie wróciły, a ich nagie ciała zostały odnalezione po miesiącu. Nikt do dziś nie wie, kto zabił dziewczęta, w jakich okolicznościach zginęły i dlaczego...

 

chicago5_fot_Chicago_Police_Department.j

Siostry Grimes (fot. Chicago Police Department)

 

Barbara i Patricia Grimes mieszkały wraz z rodzicami w południowo-zachodniej części miasta, w pobliżu parku McKinley. Ich grudniowa wyprawa do pobliskiego kina „Brighton” nie była niczym wyjątkowym – chodziły razem na różne imprezy, na co pozwalała im matka. Trzeba pamiętać, że było to w latach 50., gdy Ameryka zdawała się być oazą powojennego dobrobytu i spokoju. Przestępczość oczywiście istniała, ale nikt się nią w życiu codziennym za bardzo nie przejmował, ponieważ jej poziom był bardzo niski.

Wiadomo na pewno, że dziewczęta, w wieku 15 i 13 lat, do kina dotarły. Zjawiły się w nim tuż po godzinie 9.00 wieczorem i widziano je w kolejce po prażoną kukurydzę. Miały przy sobie dokładnie 2 dolary i 15 centów, co w zupełności wystarczało wówczas na drobne zakupy przed kinowym seansem.

Film skończył się o 11.00, ale siostry do północy nie wróciły do domu. Zaniepokojona matka czekała aż do 2.00 nad ranem, a potem zadzwoniła na policję. Wkrótce potem rozpoczęły się zakrojone na ogromną skalę poszukiwania zaginionych. Przeczesano dokładnie okoliczne tereny i nawet sam Elvis Presley zaapelował publicznie do sióstr, by wróciły do domu. Dominowało przeświadczenie, że dziewczyny mogły uciec z domu lub wybrać się na jakąś eskapadę, o której nie powiadomiły rodziców. Ich matka od samego początku upierała się jednak, że tego rodzaju rzeczy nie wchodziły w rachubę i że musiało przydarzyć się im coś złego. Niestety, miała rację.

 

 

 

Niezgodności
22 stycznia 1957 roku pracownik budowlany Leonard Prescott natrafił w rowie przy German Church Road (dziś jest to dzielnica Willowbrook) na nagie ciała dwóch osób. Bardzo szybko ustalono, że były to zwłoki zaginionych sióstr. Jednak z innymi ustaleniami policja miała o wiele więcej problemów. Badania wykazały, że Barbara Grimes była przed śmiercią molestowana seksualnie. Jednak specjaliści mieli bardzo różne, często sprzeczne opinie na temat czasu i przyczyn śmierci. Ciała nie nosiły na sobie żadnych widocznych obrażeń, poza ranami zadanymi niemal na pewno przez zwierzęta już po śmierci dziewcząt. W ciałach nie stwierdzono obecności alkoholu, narkotyków lub jakiejkolwiek trucizny. W związku z tym oficjalny raport policji zawierał dość bulwersujący wniosek – siostry zginęły w wyniku zamarznięcia. Uznano zatem, choć nie w jakiś oficjalnie potwierdzony sposób, że ktoś wyrzucił obie dziewczyny do rowu, prawdopodobnie z przejeżdżającego samochodu. Nikt nie był w stanie ustalić, czy w tym momencie Barbara i Patricia jeszcze żyły.

W wyniku autopsji ustalono, że siostry zginęły prawdopodobnie w kilka godzin po 10.30 wieczorem, kiedy to widziano je po raz ostatni w kinie. Jednak z oceną tą nie zgadzał się główny śledczy powiatu Cook, Harry Glos, który uważał, iż Barbara i Patricia żyły prawdopodobnie aż do 7 stycznia, ponieważ na ich ciałach znajdowała się cienka warstwa lodu, a powstać mogła ona dopiero po pierwszych opadach śniegu, w wyniku reakcji śnieżnych płatków na ciepłą skórę. Opady takie miały miejsce dopiero po 7 stycznia.

W trakcie śledztwa policja badała liczne doniesienia o tym, że dziewczęta były widziane już po seansie kinowym. Pojawiły się między innymi osoby, które twierdziły, że siostry tuż po godzinie 11.00 wsiadły na Archer Avenue do autobusu CTA i że wysiadły nieco później przy Western Avenue, mniej więcej w połowie drogi do domu.

Dwaj nastoletni chłopcy zeznali ponadto, że około 11.30 widzieli obie siostry na 35. Ulicy. Twierdzili, że szły w kierunku wschodnim i że zdawały się być w bardzo dobrym nastroju, chichocząc nieustannie. Miejsce to znajduje się w odległości zaledwie dwóch przecznic od ich domu. Jeszcze bardziej intrygujące było to, iż strażnik nocny jednej z okolicznych firm twierdził, że siostry Grimes wczesnym rankiem 29 grudnia pytały go o drogę i że miało to miejsce u zbiegu ulic Lawrence i Central Park.

 

 

chicago6_fot_Chicago_Police_Department.j

Policja w miejscu, w którym odnaleziono ciała
sióstr Grimes (fot. Chicago Police Department)

 

Ostatecznie policja nie była w stanie potwierdzić prawdziwości i rzetelności tych zeznań. Podobnie było w przypadku właścicielki restauracji D&L przy West Madison, która zeznała, że o 6.00 rano w dniu 30 grudnia widziała obie siostry w towarzystwie jej pracownika i że Patricia była na tyle pijana, iż nie była w stanie iść o własnych siłach. Do pewnego stopnia zeznania te potwierdził pracownik Claremont Hotel, który zarzekał się, iż siostry Grimes wynajęły w tej placówce pokój tego samego dnia. Miejsce to położone jest w odległości ponad 5 mil od ich domu.

Pracownik innego hotelu, Unity, znajdującego się przy 61. Ulicy, zeznał, że 1 stycznia 1957 roku odmówił wynajęcia pokoju dwójce nastolatków i że „niemal na pewno” były to siostry Grimes. W dwa dni później trzej pracownicy sklepu Kresge widzieli rzekomo obie zaginione dziewczyny, które słuchały muzyki Presleya przy stoisku z płytami. Zgłosiła się też na policję kobieta, która uważała, że Barbara i Patricia pojechały autobusem do Nashville i że rozmawiała z nimi przelotnie na dworcu autobusowym.

Być może najbardziej niepokojące zeznanie złożyli rodzice szkolnej koleżanki jednej z sióstr Grimes, Sandy Tollstan. Twierdzili oni, że 14 stycznia o północy ktoś dwukrotnie do nich dzwonił. Za pierwszym razem nikt się nie odezwał. Po 15 minutach drugi telefon odebrała matka Sandy, Ann, która usłyszała czyjś „zdesperowany i przestraszony głos”, pytający o to, czy jej córka jest w domu. Zanim jednak Ann była w stanie w jakikolwiek sposób zareagować, połączenie zostało przerwane. Ann była przekonana, iż jej rozmówczynią była Patricia Grimes.

 

 

 

Parada „sprawców”
Policjanci prowadzący śledztwo w sprawie sióstr Grimes nie mogli narzekać na brak podejrzanych. Głównym z nich był Edward Lee „Bennie” Bedwell, 21-letni włóczęga z Tennessee, który był nieco podobny do Elvisa. Bernie pracował we wspomnianej już restauracji D&L, gdzie zmywał naczynia. To właśnie jego widziała rzekomo w towarzystwie sióstr właścicielka lokalu, Minnie Duros.

Bedwell w dniu 27 stycznia podpisał zeznanie, w którym stwierdzał, że wraz z „kumplem” pozostawał od 7 stycznia w towarzystwie sióstr Grimes, i że po siedmiu dniach „seksu i pijaństwa” oraz wałęsania się po barach w tzw. skid row, czyli dość podejrzanej części Madison Street, zamordowali obie dziewczyny, ponieważ – jak twierdził – przestały być chętne do świadczenia „usług seksualnych”. Ciała wrzucili rzekomo do rowu 17 stycznia. Jednak wkrótce potem Bedwell wycofał wszystkie te zeznania i oznajmił, że zostały one na nim wymuszone przez przesłuchującego go szeryfa. Ponadto oględziny ciał nie wykazały żadnych obrażeń, a podejrzany twierdził, iż wraz ze swoim kolegą pobił ofiary na śmierć. Z drugiej strony wspomniany wcześniej Harry Glos był zdania, że niektóre ślady na ciałach mogły sugerować pobicie i oskarżał śledczych o to, że tuszowali te fakty, by ochraniać reputację ofiar i oszczędzić w ten sposób ich matce dodatkowych cierpień.

Innym podejrzanym był 17-letni Max Fleig, który przyznał się do porwania i zamordowania sióstr. Poddano go badaniu na maszynie do wykrywania kłamstw, które wykazało, że prawie na pewno nie miał on z tym przestępstwem nic wspólnego. Nigdy nie postawiono go w stan oskarżenia, a kilka lat później został skazany za zamordowanie młodej kobiety, co jednak nie miało nic wspólnego z przypadkiem sióstr Grimes.

Walter Kranz, 53-letni robotnik, który chwalił się swoimi zdolnościami parapsychicznymi, zadzwonił na policję na tydzień przed znalezieniem ciał sióstr i stwierdził, że śniło mu się, iż obie ofiary morderstwa znajdowały się w parku Santa Fe na skrzyżowaniu 81. Ulicy i Wolf Road. Miejsce to dzieli od punktu, w którym znaleziono ciała, zaledwie dwa kilometry. Jednak po wielu przesłuchaniach uznano, że Kranz nie ma z przestępstwem nic wspólnego.

Był jeszcze inny podejrzany, który wtedy został tylko powierzchownie przesłuchany i który niemal na pewno nie był mordercą sióstr Grimes. Dopiero pod koniec lat 90. okazało się, że jego związek z tą sprawą może mieć znacznie bardziej skomplikowany wymiar i że sprawca zbrodni być może zmarł w więzieniu w roku 2007.

 

Zboczeniec w akcji?
Podejrzanym tym był przed laty niejaki Silas Jayne, właściciel stadniny koni i przyjaciel Kennetha Hansena, który przez wiele lat prowadził stajnię Bro-Ken Stables w Willow Springs. W roku 1997 Hansen, uznany przez sąd za pedofila, został skazany za zamordowanie trójki nastoletnich chłopców. Morderstwo to miało miejsce w roku 1955, na 16 miesięcy przed zniknięciem sióstr Grimes.

Ciała braci Schuesslerów oraz ich szkolnego kolegi, Roberta Petersona, zostały znalezione w parku w północnej części miasta. Podobnie jak w przypadku sióstr Grimes, chłopcy wybrali się pociągiem do centrum miasta, by w kinie obejrzeć film. Do domu nigdy nie wrócili, a ich nagie ciała znaleziono po kilku miesiącach. Wieloletnie, żmudne śledztwo doprowadziło w końcu policję do Hansena, który nigdy nie przyznał, że porwał i zamordował chłopców, ale śledczy wykazali niezbicie, że molestował ich seksualnie w swojej stajni, a potem ich zabił i wyrzucił ciała do rowu.

Hansen zmarł w więzieniu w 2007 roku, a zatem niczego już więcej nie powie. Jednak emerytowany policjant chicagowski, Art Bilek, jest przekonany, że Hansen jest również odpowiedzialny za śmierć sióstr Grimes. Wskazuje na liczne podobieństwa obu przestępstw. Nagie ciała ofiar zostały wyrzucone z samochodu w pobliżu zadrzewionych części parków, które znajdują się mniej więcej w tej samej części miasta. Co więcej, tereny te w obu przypadkach dzieli od stadniny Hansena bardzo niewielka odległość.

Matka sióstr Grimes, Loretta, która zmarła w roku 1989, napisała w swoim czasie list do szeryfa powiatu Cook, w którym stwierdza między innymi: „Wyjaśnienie tej okropnej zagadki musi kiedyś nastąpić, nawet jeśli zabierze to miesiące lub lata. Proszę, nigdy nie zapomnijcie o moich dzieciach. Nigdy się nie poddajcie”. Obecny szeryf, Tom Dart, twierdzi, że o apelu Loretty zawsze będzie pamiętał. Niestety, w sensie czysto praktycznym wyjaśnienie sprawy sióstr Grimes staje się wraz z biegiem lat coraz mniej prawdopodobne.

 

źródło:http://www.superkalejdoskop.com/index.php/ct-menu-item-5/2450-zagadka-sprzed-60-lat

światła nad Meksykiem/trzęsienie ziemi

$
0
0

Pewnie zorza polarna i efekt słonecznego odrzutu/skały/elektryka. Wasza opinia? Dzieje się coś złego? Warto dodać że światła poprzedziło trzęsienie ziemi w skali 8.4 

 

Co trzeba zrobić by wstąpić do zakonu rycerskiego?

$
0
0

Templariusze-miniatura-340x340.jpg

XIX-wieczne wyobrażenie Templariuszy.

fot.domena publiczna

 

Karmienie świń, rodowód na 16 pokoleń wstecz i… karna służba na galerze. W szeregi zakonów rycerskich nie przyjmowano byle kogo. A niektóre z wymagań były naprawdę osobliwe.

 

Najważniejsze zakony rycerskie wywodzą swoje korzenie z Jerozolimy czasów krucjat. Do Ziemi Świętej już wcześniej pielgrzymowali chrześcijanie z całej Europy, a strumień podróżnych tylko wezbrał, gdy udało się odbić Święte Miasto w czasie pierwszej wyprawy krzyżowej (1096–1099). Sukces wojny z muzułmanami nie sprawił jednak, że wyprawy na Bliski Wschód stały się proste i bezpieczne. Na miejscu wiedzionym religijnym zapałem podróżnym przydarzały się bardzo nieprzyjemne przygody. Pielgrzymi stanowili łakomy kąsek dla miejscowych rozbójników, którzy, jak pisze Bertrand Galimard Flavigny w książce „Joannici. Historia Zakonu Maltańskiego”, grasowali przy gościńcach i polnych drogach. Ponadto nad zdrożonymi chrześcijanami trzeba było sprawować pieczę oraz w razie potrzeby zająć się ich leczeniem.

 

Te wszystkie zadania wypełniali członkowie zakonów rycerskich. Przez cały czas bracia walczyli też z Saracenami, ginąc często na polu walki i umierając w wyniku chorób, jakich nabawiali się na Bliskim Wschodzie. Mimo to w topniejące szeregi zakonów nie przyjmowano każdego chętnego.

 

templariusze-600x511.jpg

Choć z czasem dorobili się ogromnych bogactw, templariusze za swój emblemat przyjęli dwóch

rycerzy na jednym koniu, którzy mieli symbolizować ubóstwo.

 

Do Jerozolimy ściągali różni wagabundzi, wszelkiej maści awanturnicy, mniszki zbiegłe z klasztorów i groźni przestępcy. Wszyscy pod pozorem odbycia pokuty i szukania zbawienia, a w rzeczywistości aby po prostu wymigać się od kary czy kłopotów w ojczyźnie. Z całej tej hałastry należało odsiać odpowiednich kandydatów.

 

Najpierw sprawdzano rodowód

 

Jak podaje Bertrand Galimard Flavigny w książce „Joannici. Historia Zakonu Maltańskiego”, kandydaci chcący wstąpić w szeregi joannitów musieli dowieść swej wartości. Za czasów krucjat świadczyć miało o niej przede wszystkim szlachectwo, którego potwierdzenie miała dostarczyć rodzina kandydata. Od 1270 roku zaczęła zaś obowiązywać zasada mówiąca, że:

 

kandydat winien był „udowodnić na podstawie niepodważalnych dowodów, że rzeczywiście urodził się w rodzinie szlacheckiej z imienia i herbu”.

 

Przyszli zakonnicy z Niemiec musieli wywodzić swoje pochodzenie aż do 16 pokoleń wstecz. Inni byli w nieco lepszej sytuacji: na przykład od rycerzy z Francji oczekiwano tylko 8-pokoleniowego rodowodu. A wszystko to następowało w ramach najprawdziwszego procesu, z zeznaniami świadków i prezentacją dowodów włącznie.

 

Potem łamano wolę

 

Przede wszystkim kandydat musiał się nauczyć bezwzględnego posłuszeństwa. W zakonie templariuszy panowała żelazna dyscyplina. Edward Putkowski podkreśla w książce „Rycerze w habitach”, że był to warunek niezbędny, by ze zbieraniny rozbisurmanionych feudałów, przyzwyczajonych do uczt, pijaństwa i wszelkich hulanek zrobić karne i skuteczne wojsko. Wśród kandydatów wielu było lekkoduchów i zawiedzionych w ambicjach młodszych synów bez szans na przejęcie schedy i pozycji po rodzicach.

 

By podporządkować ich woli zakonu najpierw trzeba było ich złamać. Bracia robili to na przykład przez zmuszanie kandydatów do robienia rzeczy niegodnych rycerza, jak karmienie świń czy mielenie mąki w żarnach. Każdy akt nieposłuszeństwa był surowo karany na przykład chłostą, więzieniem czy przymusowym postem. Najgorsza była jednak możliwość usunięcia z szeregów zakonu.

 

Wreszcie próbowano ich w boju

 

Członkowie zakonów rycerskich mieli przede wszystkim bronić religii chrześcijańskiej z klingą w dłoni. Dlatego między innymi nie obowiązywały ich ostre posty praktykowane przez mnichów. Wszak rycerz musiał być dobrze najedzony, by mieć siłę wymachiwać mieczem w boju i dźwigać potwornie ciężką zbroję.

 

rycerze3.jpg

„Oblężenie Akry”. Mistrz zakonu joannitów Mathieu de Clermont broni murów miasta.

 

Joannici dbali w szczególności o sprawdzenie kandydatów w służbie na morzu. Po upadku Królestwa Jerozolimskiego rycerze przesiedli się z koni na okręty i dlatego rycerze cierpiący wyjątkowo mocno z powodu choroby morskiej nie stanowiliby dla zakonu podpory w boju. Oprócz opieki nad chorymi, która należała do ważnych zadań joannitów, kandydaci musieli sprawdzić się na pokładzie. Bertrand Galimard Flavigny w książce „Joannici. Historia Zakonu Maltańskiego” pisze:

 

Na Malcie wielki mistrz Martin Garzes (1595-1601) postanowił, że każdy rycerz powinien odbyć „cztery karawany”, czyli okresy obowiązkowej służby polegające na czterokrotnym zaokrętowaniu się, przez cztery lata z rzędu, na jednej z siedmiu galer należących do zakonu.

 

Na koniec składali śluby

 

Gdy bracia uznali, że kandydat godzien jest wstąpienia w szeregi ich wojującego zgromadzenia, przychodził czas na składanie ślubów. Zanim jednak do tego doszło, młody człowiek musiał się wyspowiadać ze wszystkich grzechów, by jako nowy człowiek stać się częścią zakonu. Wysłuchiwał mszy, przyjmował komunię, po czym dopiero wygłaszał przysięgi.

Wstępując do zakonu rycerskiego nie musiał być mnichem-kapłanem, ślubował jednak tak jak wielu adeptów monastycyzmu ubóstwo, posłuszeństwo oraz czystość. Członkowie zakonów rycerskich musieli jednak przyrzec coś jeszcze – że będą broić swojej wiary, nawet jeśli oznaczało to w praktyce bezlitosne wyrzynanie Saracenów, jak nazywali zbiorczo wszystkich muzułmanów.

Bibliografia:

    Flavigny B.G., Joannici. Historia Zakonu Maltańskiego, Kraków 2017.
    Morton N., The Teutonic Knights in the Holy Land 1190-1291, Woodbridge 2009.
    Potkowski E., Rycerze w habitach, Warszawa 2004.

źródło - http://ciekawostkihistoryczne.pl/2017/08/30/co-trzeba-bylo-zrobic-by-wstapic-do-zakonu-rycerskiego/2/

Pluckley w Kent - nawiedzona wieś

$
0
0

Pluckley w Kent. Najbardziej nawiedzona wieś w Wielkiej Brytanii

 

hqdefault.jpg

 

Niewiele ponad 1000 mieszkańców zajmujących kilkaset standardowych domów, jeden zabytkowy kościół, jedna szkoła podstawowa, kilka sklepów… W skrócie: wieś, jakich w Wielkiej Brytanii wiele. Jest jednak coś, co odróżnia ją od innych, wyspiarskich osad. To: dwóch wisielców, trzy umarłe damy, jeden nieżywy rozbójnik i cała reszta duchów, które regularnie lub incydentalnie pojawiają się w Pluckley.
Pluckley to maleńka, położona zaledwie 12 mil od Maidstone wieś. Niepozorna osada została wpisana do Księgi rekordów Guinnessa jako najbardziej nawiedzona w Wielkiej Brytanii. Okazuje się bowiem, że w Pluckley swój nie-żywot pędzi aż tuzin duchów. Co ważne, mowa tu o stałych, upiornych rezydentach wsi, których przerażające istnienie potwierdzają zeznania licznych świadków. Do dwunastki permanentnych gwiazd lokalnych zaświatów należy dodać jeszcze co najmniej cztery zjawy tymczasowe, okresowo tylko pojawiające się w Pluckley.
 

pluckley-village-s_1017016c.jpg

 
Zakręt Strachu, nawiedzony most, Krzyczący Las i inne atrakcje
Wstępem do wizyty w nawiedzonej wsi jest spacer po Krzyczącym Lesie (właściwie Dering Woods), w którym można usłyszeć rozpaczliwe wrzaski zagubionych przed wiekami wędrowców lub spotkać najsłynniejszego ducha Pluckley, czyli Highwaymana (z ang. rozbójnik, przemierzający konno kraj i napadający na podróżnych).
Highwayman, a właściwie – jeśli wierzyć legendom – Robert du Bois dotarł do hrabstwa Kent w XVIII wieku. Na swoje nieszczęście, spotkał tu liczną konkurencję w postaci lokalnych bandytów, którzy postanowili szybko, choć niekoniecznie bezboleśnie, pozbyć się przybysza bezczelnie rabującego na ich terenie. W tym celu zaczaili się na Highwaymana w miejscu znanym jako Fright Corner (pol. Zakręt Strachu), a gdy ten się pojawił – przyparli go do rozłożystego dębu i przebili mieczem. Inna wersja przypowieści o nieszczęsnym złoczyńcy głosi, że wyrok na Highwaymanie wykonali stróżowie prawa. Niezależnie od tego, która odsłona legendy jest prawdziwa (czy raczej – bliższa prawdy), liczni świadkowie zarzekają się, że Highwayman regularnie objawia się w okolicach Zakrętu Strachu lub przechadza po ścieżkach Krzyczącego Lasu. Co (nie)szczęśliwsi łowcy nawiedzonych atrakcji zapewniają nawet, że w sprzyjających okolicznościach przyrody (mrok, mgła, pohukiwanie sowy, Halloween…) przy Fright Corner można zobaczyć kulminacyjną scenę z życia Highwaymana, a więc moment, w którym rozbójnik jest przebijany mieczem.
Kolejną sławą w panteonie lokalnych gwiazd zaświatów jest zjawa cyganki palącej fajkę. Postać ta – tak jak duch Highwaymana – została spopularyzowana przez Fredericka Sandersa, który w wydanych w 1955 roku reminiscencjach (publikacja nosi wdzięczny tytuł „Pluckley Was My Playground”) napomknął o upiorach zamieszkujących wieś. Według legendy, cyganka miała parać się sprzedażą rzeżuchy. Pozyskane w ten sposób środki puszczała z dymem i przepijała. Często widziano ją błąkającą się po wsi z butelką w jednej i z żarzącą się fajką w drugiej dłoni. Któregoś razu – na swoje nieszczęście – przeholowała z trunkami. Kompletnie pijana zawędrowała na Pinnock Bridge i (najprawdopodobniej) straciła przytomność, a iskra z fajki spadła na jej ubranie. Kobieta w ostatniej chwili ocknęła się i, próbując ugasić ogień trawiący jej doczesność, wskoczyła do lodowatego strumyka. Nad ranem znaleziono jej spopielone zwłoki. Na wodzie natomiast odkryto resztki rzeżuchy. Według mieszkańców wsi, do dzisiaj, w okolicach Pinnock Bridge, można spotkać ducha nieszczęsnej handlarki. Niektórzy słyszą jej przeraźliwe wrzaski, inni – zapewniają, że przy moście można wyczuć charakterystyczny zapach palonej fajki.
 

pluckley-las-800x500_c.jpg

 

 

Lokalne damy
Trudno ustalić, kiedy żyła (i zmarła!) cyganka z fajką – wersji historii o handlującej rzeżuchą nieszczęśnicy jest zbyt wiele. Inaczej jest z duchem Lady Dering, który od (mniej więcej) 1100 roku nawiedza podziemia kościoła świętego Mikołaja w Pluckley. Kobieta była żoną miejscowego możnowładcy. Nie wiadomo, w jakich okolicznościach zmarła. Według legendy – Lady Dering została pochowana w aż siedmiu ołowianych trumnach, a jej kryptę ozdobiono czerwonymi różami (stad przydomek zjawy, znanej jako Czerwona Dama). Kwiaty – normalka, ale skąd pomysł pogrzebania kobiety w aż siedmiu trumnach? Zapewne chodziło o to, aby jak najbardziej opóźnić rozkład ciała nieboszczki. Hipoteza ta – choć wielce prawdopodobna – jest jednak zbyt prozaiczna, a jej propagowanie można uznać za celową próbę rozwodnienia kolorytu najbardziej nawiedzonej wsi w UK. Znacznie ciekawsze jest ludyczne wytłumaczenie wykorzystania aż siedmiu trumien.
Okazuje się, że Lady Dering nieszczęśliwie poroniła. Aby ulżyć jej cierpieniom, miejsce pochówku dziecka trzymano w tajemnicy. Zrozpaczona matka nie mogła pogodzić się ze śmiercią potomka i nocami wyruszała na poszukiwania grobu. Gdy umarła, na mieszkańców wioski padł blady strach. Obawiano się, że duch Lady Dering będzie błąkał się po lokalnym, przykościelnym cmentarzu. Na wszelki wypadek ciało kobiety pogrzebano w podziemiach, a do pochówku wykorzystano siedem trumien. Oczywiście gruby ołów nie powstrzymał ducha zrozpaczonej matki, który do dzisiaj tuła się po okolicy.
Na osłodę warto dodać, że Czerwona Dama nie jest w swojej wiecznej tułaczce osamotniona. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że w codziennym patrolowaniu okolicy towarzyszy jej (nomen omen) bratnia dusza. Mowa o lokalnej Białej Damie, która za życia była (najprawdopodobniej) siostrą lub kuzynką Lady Dering i która także nawiedza kościół świętego Mikołaja. Białą Damę – dla odmiany – pochowano w „jedynie” trzech ołowianych trumnach. Czego się bano? Nie wiadomo. Można jednak założyć, że świadomość bliskiej obecności nieszczęsnych duchów przez wieki odciskała na mieszkańcach wsi mordercze piętno. Nic więc dziwnego, że różnymi środkami próbowano ograniczyć prawdopodobieństwo pojawienia się kolejnej zjawy w okolicy. Z miernym skutkiem.
 
 
Wisielczy nastrój
Dramatyczne wrzaski duchów błądzących po zamglonych ścieżkach Krzyczącego Lasu, powtarzające się cyklicznie widmo egzekucji Highwaymana, spacerujące po wiosce upiorne Damy… Cóż, w takich okolicznościach przyrody trudno prowadzić spokojny i beztroski żywot. Być może to dlatego dawni mieszkańcy Pluckley nader często i nader skutecznie podejmowali próby jak najszybszego opuszczenia nie tyle co nawiedzonej okolicy, ale – ogólnie – ziemskiego łez padołu. W swojej desperacji nie przewidywali tylko jednego: zgodnie z ogólnie poważanymi zasadami współ- i pożycia, dusza samobójcy nie powinna liczyć na ekspresowe zbawienie i automatyczny transfer do przyjaznych zaświatów. Wręcz przeciwnie! Zamiast tego – musi mieć świadomość, że za swoje grzechy przyjdzie jej odpokutować. Na przykład wieczną tułaczką po Pluckley.
Taki los spotkał mężczyznę, który powiesił się w pobliskim lesie. W związku z tym, że samobójstwo popełnił w pełnym stroju wojskowym – nazywany jest „Pułkownikiem z Park Wood”. Duch nieszczęśnika do dzisiaj błąka się po Pluckley. Zjawa jest niegroźna i bardzo wyraźna, przez co osoby, które spotykają na swojej drodze umundurowanego, tajemniczego jegomościa często nie mogą uwierzyć w to, że właśnie przyszło im stanąć twarzą w twarz z najprawdziwszym duchem.
W podobny sposób co „Pułkownik” swój żywot postanowił zakończyć Henry Turff, dyrektor szkoły w Smarden, który do Pluckley przyjeżdżał w każdy weekend, aby spotkać się tu z Richardem „Dicky’em” Bussem, swoim serdecznym przyjacielem i cenionym młynarzem. Kiedy którejś niedzieli Turff nie dotarł do wsi – wszczęto poszukiwania, Dopiero następnego dnia znaleziono ciało dyrektora, który postanowił powiesić się na drzewie rosnącym tuż przy drodze prowadzącej do młyna. Jak na samobójcę przystało, zjawa Turffa wciąż błąka się po Pluckley.
Co ciekawe, we wsi można spotkać także ducha przyjaciela nieszczęsnego dyrektora. Nie wiadomo, w jakich dokładnie okolicznościach zginął Richard „Dicky” Buss. Według zeznań, jego czarne widmo pomieszkuje w miejscu, w którym niegdyś stał młyn, a świadkom objawia się zwykle wtedy, gdy zanosi się na burzę.
Meteopatycznych zdolności nie posiada duch Lady zamieszkujący Rose Court. Ale to nic, bo historia życia kolejnej reprezentantki klanu Deringów naszpikowana jest o wiele pikantniejszymi smaczkami, przy których umiejętność przepowiadania burzy to podręcznikowe byle co. Otóż szanowna pani prowadziła żywot niezwykle uczuciowy, czego przykładem było choćby jej zaangażowanie w miłosny trójkąt. Oprócz Lady of Rose Court w pikantny romans wplątany był też lokalny mnich.
Czy to przez wyrzuty sumienia związane z rozwiązłością, czy z innych powodów – kobieta zażyła truciznę. Po śmierci jej duch wciąż nawiedza Rose Court. Najlepiej „polować” na niego między 16:00 a 17:00 (w tych godzinach Lady zwykła jest nawoływać swoje psy). A że nieszczęścia lubią chodzić parami, zjawa dawnego kochanka samobójczyni – mnicha z Greystones – także błąka się po Pluckley.
 

pluckley-m%C5%82yn-duchy.jpg

 

Takie straszne, że aż fajne
We wsi spotkać można też ducha mężczyzny, który nieszczęśliwie zginął podczas pracy w cegielni. Oficjalną stawkę – czyli nawiedzoną dwunastkę – zamyka widmo złowieszczego, konnego powozu, który przejeżdża od czasu do czasu (ale zawsze o północy) uliczkami Pluckley – maleńkiej wsi, której współcześni mieszkańcy nie dość, że pokonali strachy przeszłości, to jeszcze zaprzęgli je do katorżniczej, ale i przynoszącej wysokie profity pracy. Zamiast bać się upiorów – zrobili z nich wabik na spragnionych wrażeń turystów.
Dzięki staraniom „lokalsów” i – nie oszukujmy się – trudom speców od marketingu to senne, niczym niewyróżniające się, położone zaledwie 12 mil od Maidstone sioło uznawane jest dziś za najbardziej nawiedzony adres w Wielkiej Brytanii. Efekt? Turyści walą drzwiami i oknami, co chwilę zjawiają się kolejne ekipy telewizyjne i uzbrojeni w cyfrowe wersje miotaczy protonów pomazańcy filmowych Ghostbustersów. Szczególną popularnością Pluckley cieszy się w Halloween. W najstraszniejszą noc w roku ruch jest tu tak duży, że do wioski oddelegowywane są dodatkowe patrole policji. Trudno powiedzieć, czy mundurowi mają ratować przerażonych spotkaniem z umarlakami wizytatorów, czy raczej ochraniać przed naporem fanów mieszkające we wsi zjawy. Pewne jest tylko to, że każdy, kto marzy o spotkaniu ducha – powinien jak najszybciej do Pluckley przyjechać. Sorry Szkocjo, pardon Walio! Pogódźcie się z tym, że najbardziej nawiedzony adres w UK mieści się właśnie w Kent.
 

28d38a69895b62235ca51bfdd88f2d62.jpg

 
Ale to nie wszystko. Krąży po Internecie historia o tym, jak w 1948 roku znaleziono przy lesie dwadzieścia ciał, z czego jedenaście należało do dzieci, które miały paść ofiarą okrutnej sekty panoszącej się w okolicy. Mimo że wycinek z gazety autentyczny nie jest, to sprawdza się jako reklama dla Pluckley.
 
 
źródło:
http://topmejt.co.uk/pluckley-kent-najbardziej-nawiedzona-wies-wielkiej-brytanii/
http://joemonster.org/art/39726

UFO Floryda kamera online


Tajemnicze kręgi w Żelichowie

$
0
0

Niebywałego odkrycia w Zachodniopomorskim dokonał motolotniarz. Podczas lotu wypatrzył tajemnicze kręgi w zbożu w Żelichowie. – Oniemiałem. Na zdjęciu na polu jęczmienia widoczne były wyraźne kręgi. Wskoczyłem w samochód i natychmiast pojechałem na pole. Ale chodząc w zbożu, tych kręgów nie mogłem wypatrzyć – mówił "Wyborczej" właściciel pola, który zgodził się wcześniej, by motolotniarze mogli startować z tego miejsca.

Zdaniem naukowców to pozostałości kultury sprzed 7 tys. lat. Niedawno podobne odkryto w okolicy Cedyni. Cytowany przez Wyborczą historyk Marcin Dziewanowski uważa, że to "ślady obserwatorium astronomicznego, które służyło zamieszkującej te tereny tysiące lat temu społeczności". Archeolodzy są podekscytowani znaleziskiem. Już w poniedziałek ruszają z wykopaliskami. – Odkrycie z powietrza to nic dziwnego. Dzisiaj to właśnie zdjęcia lotnicze pomagają archeologom. A o tych kręgach mówimy "rondele” – cytuje gazeta dr Matuszewską.

 

http://natemat.pl/216607,niesamowite-odkrycie-motolotniarza-nawet-naukowcy-sa-zszokowani-jutro-maja-juz-byc-na-miejscu

List od Lucyfera odszyfrowany dzięki ukrytej sieci

$
0
0

Siedemnastowieczny ''list od diabła" napisany przez sycylijską zakonnicę, która twierdziła, że opętał ją Lucyfer, w końcu został przetłumaczony dzięki ukrytej sieci.

 

Zakodowany list został napisany przez Marię Crocifissę della Concezione w klasztorze w Palma di Montechiaro w 1676 roku, i twierdziła ona, że był zapisany przez Szatana używającego jej dłoni.

 

Siostra Maria Crocifissa della Concezione urodziła się jako Isabella Tomasi w 1645 roku, ale zmieniła imię w wieku 15 lat, po dołączeniu do zakonu Benedyktynek w Palma di Montechiaro. Pewnego poranka w 1676 obudziła się cała pokryta atramentem i z tajemniczym listem leżącym przed nią. Powiedziała swoim siostrom, że została opętana przez Szatana i że zmusił ją do napisania wiadomości. Zakonnice uwierzyły jej, i chociaż ani one, ani pokolenia zakonnic, które przyszły po nich nie mogły zrozumieć kodu, to wystawiły list w zakonie.

 

Na przestrzeni lat wiele osób próbowało odszyfrować kod, ale nikomu się nie udało- do teraz. Grupa informatyków z Ludum Science Centre w Catanii na Sycylii odszyfrowała list za pomocą oprogramowania znalezionego w ukrytej sieci.

 

methode%2Ftimes%2Fprod%2Fweb%2Fbin%2Fe38

Fragment listu, fot/google

 

 

"Słyszeliśmy o oprogramowaniu, które w naszym mniemaniu jest używane przez służby specjalne do rozszyfrowywania wiadomości. Ugruntowaliśmy oprogramowanie starożytną greką, arabskim, alfabetem runicznym i łaciną żeby odszyfrować części listu i pokazać, że naprawdę jest diaboliczny", powiedział Daniele Abate, dyrektor centrum.

 

Siostra Maria stała się bardzo biegła w językach podczas lat spędzonych w klasztorze i naukowcy wierzą, że list został napisany językiem jej wynalazku- mieszaniną znanych jej alfabetów.

 

4407C5FB00000578-4864708-image-a-1_15048

Klasztor w Palma di Montechiaro, fot/google

 

 

Używając tej teorii jako bazy, zespół dodał do oprogramowania języki, które mogła znać: łacinę, starożytną grekę, współczesną grekę a nawet język Jazydów. Identyfikując litery podobne do tych, które Siostra Maria mogła znać, badacze mogli zacząć rozumieć jej słowa.

Grupa przetłumaczyła 15 wersów listu i odkryła, że omawiają one związek między ludźmi, Bogiem a Szatanem. Twierdzą, że list jest chaotyczny i nie do końca spójny i zrozumiały. To potwierdza teorię współczesnych naukowców, którzy twierdzą iż zamiast "opętania przez diabła", Siostra Maria cierpiała na schizofrenię lub zaburzenia dwubiegunowe.

 

List opisuje Boga, Jezusa i Ducha Świętego jako "niepotrzebny ciężar" i zawiera stwierdzenie "Bóg myśli, że może uwolnić śmiertelników". Możemy znaleźć też zapisy, według których Bóg został stworzony przez ludzi oraz "ten układ nie działa dla nikogo".

Inne zdanie to "Być może Styks jest pewne", odwołanie do rzeki Styks, która oddziela świat żywych od Podziemi w mitologii greckiej.

 

 

 

 

Źródła: http://www.dailymail.co.uk/news/article-4864708/Devil-letter-written-posessed-nun-finally-translated.html

https://www.thetimes.co.uk/article/nun-sister-maria-crocifissa-della-concezione-letters-from-lucifer-decoded-via-the-dar-web-d5jwx5mwk

 

Życie pozaziemskie (nie) musi istnieć!

$
0
0

100&dstw=668&dsth=376

tvnmeteo.tvn24.pl

 

 

Z tak zdecydowanym stwierdzeniem spotykam się pod niemal każdym tekstem opiewającym odmóżdżający ogrom wszechświata. W końcu, skoro gdzieś hen daleko znajdują się miliardy galaktyk z setkami miliardów gwiazd i bilionami planet – musi tam być życie! Czyż nie?

 

 

Wszyscy na pewno nie raz trafialiście na taką tezę. Wielu z was pewnie nawet ją popiera czy samemu powtarza. Czasem w wersji optymistycznej, ufając w powszechność prostych organizmów; a niekiedy popadając w hurraoptymizm, upierając się przy obfitości cywilizacji technicznych w kosmosie. Tak czy inaczej, podobne wnioski poprzedza zawsze jedno odważne założenie: procesy prowadzące do narodzin życia, musiały zajść w wielu miejscach we wszechświecie. Nie mogły, musiały.

 

Skąd ta kategoryczność? Tu zawsze pada argument potężny niczym Olympus Mons. Argument na ilość, brzmiący mniej więcej tak: “Tyle miejsca i możliwości, wystarczy spojrzeć! Niemożliwe, że jesteśmy sami”. Czasami stwierdzeniu towarzyszy drugie, w stylu: “Każdy kto twierdzi inaczej, jest idiotą bez wyobraźni”. Żeby nie być gołosłownym, oto kilka oryginalnych opinii internautów, których wyszperanie zajęło mi dosłownie 5 minut:

 

 

Ja się utwierdzam w przekonaniu, że to niemożliwe że jesteśmy sami, że jakaś inna forma życia istnieje i może wygląda tak jak my, a może to zupełnie coś innego, w ogóle nie porównywalnego, ale istnieje.

 

I teraz “Jesteśmy sami we wszechświecie” Brzmi niedorzecznie prawda?

 

Jak dla mnie jest to pewnik. Nie wyobrażam sobie możliwości, że bylibyśmy sami. Kwestia kontaktu to już inna para kaloszy, bo jesteśmy za malutcy aby komunikować się na takie odległości zapewne.

 

Głowa wybucha jak człowiek sobie uświadomi że każda kropka na tym zdjęciu to gwiazda taka jak słońce, a wokół każdej takiej gwiazdy krąży kilka planet. A to tylko jedna, najbliższa nam galaktyka. A ile takich galaktyk jest we wszechświecie. I niech mi teraz ktoś powie że jesteśmy sami.

 

I weź tu powiedz spoglądając na to zdjęcie, że jesteśmy sami we wszechświecie…

 

Moim zdaniem, nie ma opcji byśmy byli sami. Nie wątpię w dużą widzę naukowców, ale prawda jest taka że wiedzą dużo, a tak naprawdę to nic nie widzą.

 

 

Cóż, może narażam się na niepochlebne komentarze, ale pozwolę sobie wlać nieco sceptycyzmu do waszych szanownych umysłów. Uważam, że popularny argument na ilość nie przejawia większej wartości. Nie dowodzi ani tego, że życie pozaziemskie musi gdzieś tam być, ani nawet, że jego istnienie jest bardzo prawdopodobne. W rzeczy samej, nie dowodzi niczego. Ktoś może w tym momencie krzyknąć, że przecież sam Carl Sagan powtarzał, iż brak innych cywilizacji w kosmosie byłby “ogromnym marnotrawstwem przestrzeni”. Pomijając fakt, że ów cytat pochodzi z powieści i autor mógł sobie pozwolić na górnolotne i pobudzające wyobraźnię tezy – w zasadzie nie ma tu zaprzeczenia mojej myśli.

 

drake2.jpg

 

Zgadzam się. Jeśli jesteśmy sami, w przepastnym i stale rosnącym kosmosie, to mamy do czynienia z oszałamiającym przykładem niegospodarności. Tyle, że to nie jest rzeczowy argument, a jedynie eleganckie hasło, mogące co najwyżej posłużyć za reklamę programu SETI. Swoją drogą odnoszę wrażenie, że cytat Sagana można również traktować jako prztyczek w nos dla wierzących w inteligentny projekt. Bo jaki architekt stworzyłby uniwersum o średnicy 92 mld lat świetlnych (wszechświat widzialny) wypełniony tym wszystkim, tylko dla jednego gatunku? Tylko po to aby oglądać ciągłe wojny o każdą tonę surowca i każdy kilometr kwadratowy drobnej, nic nie znaczącej w tej perspektywie planety? Odpowiedź już padła: stwórca-marnotrawca.

 

Ale wróćmy do kosmicznego optymizmu i argumentu na ilość. Każdy z nas kojarzy słynne równanie Franka Drake’a, mające pozwolić na oszacowanie liczby potencjalnych cywilizacji zamieszkujących galaktykę. To naprawdę prosty wzór, z którego skorzystać mógłby przeciętny uczeń gimnazjum. Skrywa jednak pewną bolączkę: nie posiadamy większości danych, które należy pod niego podstawić aby otrzymać miarodajny wynik.

 

drake.png

 

Nie chcę poświęcać tego tekstu równaniu Drake’a, ale rzucenie nań okiem będzie na pewno pomocne. Przy obecnym stanie wiedzy astronomicznej możemy pokusić się o podanie przybliżonego tempa procesów gwiazdotwórczych, odsetka gwiazd posiadających planety, w tym planety ziemiopodobne i znajdujące się w strefie życia. Ciągle napływające doniesienia z obserwatoriów ukazały nam, że nawet pobliską Proximę Centauri okrąża jakiś skalisty świat. Uprawnia nas to, do śmiałego sądu o istnieniu miliardów planet, wśród których niejedna oferuje warunki korzystne dla rozwoju życia. Cenna informacja, ale samodzielnie bezwartościowa.

 

Zachłyśnięci naszą stale wzrastającą wiedzą astronomiczną, koncentrujemy się na odkrytych kartach, tracąc z oczu pozostałe. Tym samym popełniamy koszmarny błąd w swoim rozumowaniu. Zakładamy, że jedna bardzo duża liczba podłożona pod równanie Drake’a, już uprawnia nas do wydania pewnego sądu. Mamy miliard potencjalnych miejsc, w których mógłby zrodzić się jakiś prosty organizm. Niech będzie. A teraz, na jakiej podstawie wyliczymy prawdopodobieństwo powstania tegoż życia? Szansę na przejście martwych związków chemicznych w coś, co daje się zdefiniować jako żywy organizm?

 

Na żadnej. Nie ma takiej podstawy.

 

Nasza ignorancja w sferze biologii brutalnie spada nam na głowy, studząc przesadny entuzjazm. Eksperyment Stanleya Millera wykazał, że przy odpowiednich warunkach może dojść do samoistnego wytrącenia pewnych aminokwasów. Oczywiście to niezwykle cenna wiedza, ale nie daje odpowiedzi na nasze pytanie. W dalszym ciągu nie mamy pojęcia jaka jest szansa na samorództwo w sprzyjającej atmosferze (nie jesteśmy nawet pewni co możemy nazwać sprzyjającą atmosferą). Czy w praoceanie, proste życie powstaje niemal zawsze i rozwija się w sposób pandemiczny? A może potrzebny jest niemały łut szczęścia? Wreszcie, nie da się wykluczyć, że abiogeneza pozostaje zjawiskiem ekstremalnie rzadkim i wydarzyła się… tylko jeden jedyny raz, w całej galaktyce. Albo nawet w całym widzialnym wszechświecie. Już pomijam przez grzeczność kwestię ewolucji, której kręte ścieżki wcale nie muszą prowadzić do ukształtowania istot obdarzonych ludzką świadomością i inteligencją.

 

Co nam z miliarda żyznych i przyjaznych planet, jeśli prawdopodobieństwo samoistnego zrodzenia protokomórki wynosi, dajmy na to, jeden do stu biliardów? Oczywiście nie wiem czy tyle wynosi. Właśnie w tym rzecz: nikt tego nie wie! Jednym z głównych zadań nauki pozostaje ustalenie niesamowitej granicy oddzielającej świat związków chemicznych od świata żywych organizmów. Dla współczesnych uczonych to nadal terra incognita.

 

Nie uważam wcale, że musimy być sami we wszechświecie, ani tego nie pragnę. Nie wykluczam, iż życie (a przynajmniej jego najprostsze formy) mogą zamieszkiwać liczne rejony wszechświata. Apeluję jednak o umiar i zważenie na obecny stan wiedzy. Między wyrazami “musi” a “może” przebiega gigantyczny kanion naszej ignorancji. Dopóki biologom nie uda się spełnić marzenia Stanleya Millera i zaobserwować samorództwa w laboratorium, dopóki nie oszacujemy szansy na abiogenezę, powszechność życia pozostaje równie prawdopodobna co założenie, że stanowi ono ewenement w dziejach wszechświata.

 

2385647-kometa-397-231.jpg

domena publiczna

 

Gwiazdy jednego porwania

$
0
0

porwanie.jpg

Roger Holder, 28, in Paris in 1977, and Cathy Kerkow in 1972. Associated Press

 

On – dezerter przetrącony wojną w Wietnamie. Ona – dilerka marihuany pracująca w salonie masażu. Udało im się uprowadzić samolot pasażerski na rekordową odległość i uzyskać rekordowy w tamtym czasie okup. A wszystko to bez broni.

 

Do lądowania w Seattle pozostaje niecałe pół godziny. Wysoki, czarnoskóry pasażer w galowym mundurze wstaje z miejsca, wyjmuje spod siedzenia aktówkę i trzymając ją w ręku rusza na tył samolotu. Stewardesy jedzą tam posiłek. Mężczyzna dyskretnie pokazuje im dwie kartki.

 

"Jest nas czworo i mamy dwie bomby. Słuchajcie rozkazów, a nie dojdzie do strzelaniny" – czyta jedna ze stewardes. Żądania mężczyzny są jasne: drugi pilot i nawigator mają opuścić kokpit. Na drugiej kartce widać rozrysowany schemat bomby. Porywacz twierdzi, że trzyma ładunek w aktówce – i zwraca uwagę stewardes na drut i zawleczkę owiniętą wokół palca.

 

"Powinienem był wysadzić samolot zaraz po starcie. I tak wszyscy umrzemy" – dodaje po chwili. Kapitan Boeinga 727, który za moment zobaczy obie kartki, to były żołnierz piechoty morskiej – stwierdzi od razu, że bombę zrobił ktoś znający się na rzeczy.

 

Stewardesy nie wiedzą, że porywaczy wcale nie jest czworo. A kapitan nie wie, że w teczce nie ma bomby. Napastnik, William Holder, ma na pokładzie tylko jedną wspólniczkę. I żadne z nich nie ma broni. Jest 2 czerwca 1972 roku. Tak się zaczyna jedno z najsłynniejszych porwań w historii amerykańskiego lotnictwa.

 

Dezerter dostaje znak z nieba

 

Porywacze stanowili osobliwą parę.

 

Holder był weteranem z Wietnamu. Zaciągnął się do armii kilka lat wcześniej, bo jako nastolatek został przypadkowo ojcem bliźniaczek i nie miał innego pomysłu, aby zarobić na ich utrzymanie. W Wietnamie został ciężko ranny. Wojna uderzyła mu do głowy dwojako: z jednej strony podobała mu się adrenalina (kilka razy przedłużał służbę na własny wniosek), z drugiej pojawiły się lęki i inne objawy stresu bojowego, które uśmierzał olbrzymimi ilościami łatwo dostępnej marihuany.

 

Miał pecha – przyłapano go z jointem akurat wtedy, gdy naciskany przez polityków Pentagon zabrał się do zwalczania wszechobecnego w Wietnamie problemu z narkotykami. Holder został zdegradowany, trafił do więzienia i w końcu także wycofano go do kraju jako psychicznie niestabilnego. Był wściekły i rozczarowany. Po powrocie do Stanów zdezerterował i wyrobił sobie dokumenty na fałszywe nazwisko. Eksperymentował z LSD, pakował się w kolejne przygodne romanse (żonę nakrył w łóżku z kolegą ze szkoły średniej), w końcu aresztowano go za oszustwa.

 

Wyszedł za kaucją. Mógł albo czekać na proces, albo ujawnić prawdziwą tożsamość i tak czy inaczej pójść siedzieć za dezercję. Szukając ucieczki od tak niepomyślnego obrotu spraw, Holder zaczął studiować książki i czasopisma astrologiczne – ubzdurał sobie, że "kosmos" szykuje dla niego udział w niezwykłym przedsięwzięciu, które polepszy jego los.

 

W San Diego natknął się przypadkiem na atrakcyjną dziewczynę, którą skądś znał. Okazało się, że raz zamienił z nią słowo w dzieciństwie. Teraz uznał, że to spotkanie jest znakiem od gwiazd.

 

Catherine Kerkow, czyli owa atrakcyjna dziewczyna, miała wtedy 21 lat i kompletnie brakowało jej pomysłu, co zrobić ze swoim życiem. Od szkoły średniej polegało ono głównie na imprezowaniu z przystojnymi facetami. Chwytała się dorywczych prac, z których ją szybko wyrzucano – czasem za obijanie się, czasem za kradzieże. Zaczepiła się końcu w salonie masażu, dorabiając handlem marihuaną. Przyciągnęła ją także radykalna Partia Czarnych Panter – nie tyle z powodów politycznych, co z uwagi na sznyt: skórzane kurtki, berety, atmosferę konspiracji.

 

Przede wszystkim jednak Kerkow miała słabość do czarnoskórych mężczyzn. Kiedy w progu wynajmowanego przez nią mieszkania pojawił się Holder (przyszedł do jej współlokatorki), szybko pojawiła się wzajemna fascynacja. Holder dość szybko zdradził się jednak jako typ obsesyjny i zaborczy – łaził za Kerkow krok w krok, albo opowiadając jej o Wietnamie, albo dzieląc się tym, co w oparach marihuany wyczytał w sennikach i podręcznikach wiedzy tajemnej. Pracować nie chciał, bo uważał, że "kosmos się o nich zatroszczy".

 

Z Syzyfem przez Wietnam do Australii

 

Tylko skąd się w tym wszystkim wziął pomysł porwania samolotu?

 

Holder w tamtym czasie znalazł w prasie wzmiankę o Angeli Davis – nauczycielce akademickiej z Kalifornii, o której było głośno z powodu jej radykalnych, komunizujących poglądów. Władze wymusiły usunięcie jej z uczelni, a potem oskarżono ją o morderstwo. Nie miała z nim nic wspólnego – poza tym, że brał w nim udział jej ochroniarz, którego wynajęła, bo jej samej grożono śmiercią.

 

W umyśle Holdera skandaliczna sprawa Davis połączyła się z upokorzeniem, jakiego on doznał od armii (do więzienia nie poszedł, ale skończyło się na tzw. niehonorowym zwolnieniu z wojska). Uznał, że czas zrobić "coś wielkiego": porwać samolot z pasażerami, a potem zwolnić ich w zamian za wolność dla Angeli Davis. Następnie Holder, Kerkow i Davis mieli polecieć tym samolotem do Wietnamu Północnego, gdzie wykładowczyni otrzymałaby azyl. Tu trzeba dodać, że sama Davis nie miała pojęcia ani o istnieniu Holdera, ani tym bardziej o tym, że ktoś zamierza jej w ten sposób "pomóc".

 

Niewyobrażalne? Nie dla Holdera – uważał, że gwiazdy mu sprzyjają. Inteligencji nie można mu było skądinąd odmówić: dzięki zaprzyjaźnionej stewardesie zaczął sprawdzać lotnicze procedury bezpieczeństwa, zdobył podręcznik do konstruowania bomb i to tam znalazł projekt, który miał później wprawić w przerażenie załogę porwanego boeinga. Czytał w prasie o wcześniejszych porwaniach i rozważał, co się w nich powiodło, a co nie. Całe przedsięwzięcie nazwał wzniośle operacją Syzyf.

 

Opracował kilka odrębnych wersji planu. Według ostatecznej uprowadzony samolot miał wylądować w San Francisco, gdzie część pasażerów miała zostać wypuszczona, a władze miały przekazać porywaczom spory okup oraz Davis. Następnie maszyna miała lecieć na Hawaje, by tam zatankować i zostawić resztę pasażerów. Ostatecznym celem miało być Hanoi – tam Holder chciał publicznie przekazać Davis i okup pieniądze Wietnamczykom, niejako samemu "rozliczając" się z własnego udziału w wojnie po złej stronie.

 

Porywacze mieli natomiast dostać się do Australii, sprowadzić tam córki Holdera i założyć szczęśliwą rodzinę. Kiedy Holder opowiedział o tym wszystkim Cathy Kerkow, ta była zachwycona.

 

Desperaci w przestworzach

 

Cały ten zamysł z perspektywy 35 lat wygląda niedorzecznie (nie tylko ze względu na zainteresowania Holdera). Trzeba jednak mieć na uwadze, że w tamtych czasach w Ameryce uprowadzenie samolotu pasażerskiego nie wydawało się szczególnie trudne, jeśli tylko porywacz był wystarczająco zdeterminowany.

 

Porwania samolotu długo nie uważano nawet za przestępstwo federalne, bo władzom nie mieściło się w głowie, że pierwsi sprawcy mogą znaleźć naśladowców. Po co ktoś miałby porywać samolot, by dolecieć poza USA, skoro po prostu można było kupić bilet? Ustawa o piractwie powietrznym działała dopiero od września 1961 roku, ale przez pewien czas po jej wprowadzeniu wydawało się, że groźba kary śmierci albo długoletniego więzienia ograniczyła skalę zjawiska.

 

Choć podejmowano próby sporządzenia psychologicznego profilu porywacza, sprawców uprowadzeń niewiele łączyło. Praktyka pokazywała, że samolot równie dobrze może porwać wypalony weteran wojenny, co hazardzista, oszust, splajtowany biznesmen, bezrobotny ojciec rodziny, który popadł w konflikt z prawem czy zakochany nastolatek.

 

Zachowania tych ludzi bywały absurdalne i nieraz sprzeczne z dotychczasową biografią, natomiast wspólnym mianownikiem było desperackie przekonanie, że nie mają już żadnego innego sposobu, by poprawić swój los. Pierwsi amerykańscy porywacze samolotów uciekali głównie na castrowską Kubę, naiwnie wierząc, że będą tam witani jak bohaterowie i znajdą schronienie.

 

Zanim Holder i Kerkow zabrali się za realizację swojego planu, od początku lat 60. uprowadzano w USA samoloty pasażerskie niemal 160 razy. Było to możliwe, bo ani na lotniskach, ani na pokładach nie istniały jeszcze żadne systemy i procedury bezpieczeństwa. Całą drogę od wejścia na lotnisko na pokład samolotu każdy mógł pokonać bez przeszkód. Nie było kontroli osobistych pasażerów, aparatów rentgenowskich, wykrywaczy metalu czy wyszkolonej ochrony. Aż do końca tamtej dekady przewoźnicy intensywnie lobbowali w Kongresie, aby zmiany tego stanu rzeczy nie wymusiła żadna ustawa.

 

Linie lotnicze obawiały się, że koszty spadną na nie, a pasażerowie wystraszą się latania. Bardziej wręcz "opłacało się" wkalkulować co jakiś czas porwanie samolotu niż wprowadzić stałe i kosztowne środki bezpieczeństwa. Załogom zalecano, by w razie czego spełniały żądania porywaczy i nie narażały życia swojego ani pasażerów. Najgorszy scenariusz, jaki mieścił się w głowach podróżnych, to przymusowe lądowanie na Kubie i oczekiwanie na powrót w hotelu nad szklanką rumu. Dopiero w 1969 r. wprowadzono wyrywkowe, choć mało inwazyjne kontrole osobiste.

Spryt i potknięcia

 

Holder i Kerkow wybrali datę uprowadzenia samolotu na dzień procesu Angeli Davis, ale mało brakowało, a nie dostaliby się na pokład. W Los Angeles przyłapano ich na tym, że za przelot zapłacili czekami bez pokrycia i kazano zwrócić bilety. Kerkow zdołała jednak wymienić niewykorzystany bilet, który przypadkiem miała w torebce.

 

W samolocie do Seattle usiedli, zgodnie z planem, osobno. Kerkow miała być "oczami" Holdera i alarmować, gdyby coś szło nie tak. Już po sterroryzowaniu załogi Holder miał się do niej zwracać przez komunikację pokładową pseudonimem "Stan". Tymczasem próbował uspokoić nerwy serwowanym na pokładzie bourbonem.

 

Kiedy już dostał się do kokpitu, piloci byli zdziwieni jego zachowaniem. Przywitał się z nimi uściskiem dłoni i wydawał się rozkojarzony – zamiast przedstawiać żądania, zaczął opowiadać zmyśloną historię swojego życia. Przynajmniej jej część wynikała z planu: powiedział, że na pokładzie są Weathermeni (członkowie radykalnej organizacji studenckiej, która przeprowadzała zamachy na terenie USA) i że zmusili go do udziału w ich planach, porywając jego dzieci. Co jakiś czas podawał przez komunikator pokładowy kolejne "zaszyfrowane przekazy".

 

To była ta sprytniejsza część planu – załoga i pasażerowie uwierzyli, że nawet gdyby zdołali unieszkodliwić Holdera, ktoś inny mógł wysadzić samolot.

 

Holder nie wziął za to pod uwagę, że nie od razu zdoła wymusić lot do San Francisco (piloci musieli zatankować w Seattle) i że dzień porwania przypada na piątek, więc nikt nie będzie mógł podjąć z banku oczekiwanej przezeń sumy okupu – 3 mln dolarów. Musiał więc ograniczyć żądanie do pół miliona.

 

Mało tego: porywacz nie uwzględnił, że porwany Boeing 727 ma zbyt mały zasięg, by dolecieć na Hawaje, a potem do Hanoi. Plan zaczynał się komplikować. Holder zażądał "przesiadki" – ale obawiał się, że na ziemi spróbują go zastrzelić snajperzy z FBI. W międzyczasie pilot dezorientował go mówiąc, że Angela Davis została uniewinniona (co jeszcze wtedy nie nastąpiło). Holder uznał to za kolejny znak od gwiazd – tym razem wskazujący nowy cel podróży.

 

Do samolotu podstawionego w San Francisco wsiadła nowa załoga, przekazano także porywaczowi 15-kilogramową torbę z okupem. Połowę pasażerów Holder zostawił w boeingu – byli wolni. Resztę zmusił do zajęcia miejsc w drugim samolocie. FBI nie zdążyło nic zrobić – także dlatego, że utrudniły to Biuru linie Western Airlines, obawiające się o bezpieczeństwo zakładników.
Napiwek dla pilotów, okup do zwrotu.

 

Holder już po starcie kazał pilotom lecieć do Algieru. (W Algierii znalazło schronienie wielu działaczy Czarnych Panter). Ci przekonali go, by podczas koniecznego tankowania w Nowym Jorku zwolnił resztę pasażerów. Dopiero po starcie ze Wschodniego Wybrzeża okazało się, że Holder ma tylko jedną wspólniczkę – wszak Kerkow jako jedyna pasażerka została na pokładzie.

 

Na lotnisku w Algierze czekał na porywaczy przedstawiciel bezpieki tamtejszego dyktatora Hueriego Bumediena. Piloci, którzy po zatankowaniu samolotu bezpiecznie odlecieli, znaleźli w maszynie 5 tys. dolarów, które porywacz zostawił im jako "napiwek".

Dopiero w Algierze, po otwarciu "teczki z bombą" Holdera, okazało się, że w środku był tylko budzik, pudełko po maszynkach do golenia i podniszczony egzemplarz książki "Nauka tajemna" słynnej okultystki i rzekomej medium Heleny Bławatskiej.

 

Holder i Kerkow po przesłuchaniach trafili pod opiekę Czarnych Panter. Bumedien zapewnił im azyl, ale odebrał im rekordowy okup, bo nie chciał drażnić Amerykanów. Liderzy Czarnych Panter byli naciskami zmuszani do opuszczania bezpiecznego dla nich dotąd kraju. Sam Holder czuł się coraz bardziej osaczony i popadał w paranoję, a Kerkow – zmęczona opieką nad nim. Ich intensywny jeszcze niedawno związek szybko się wypalał.

 

Kilkanaście miesięcy później przedostali się do Paryża, korzystając ze wsparcia tamtejszych lewicujących działaczy i intelektualistów. Policja aresztowała porywaczy 1975 r., ale zanim przekazano ich Amerykanom, za ich obronę zabrał się znany antyestablishmentowy prawnik. Francuski sąd dał się przekonać, że porwanie mogło mieć podłoże polityczne, a poza tym uznał wniosek ekstradycyjny za niekompletny.

 

Zanim Francuzi sami zabrali się za proces porywaczy, ci zaczęli brylować na salonach. Kerkow, zawsze lubiąca blichtr i towarzystwo bogatych mężczyzn, była w siódmym niebie. Słabiej znosił to wszystko Holder, który coraz bardziej podupadał na zdrowiu i zmagał się z poczuciem winy z powodu pozostawienia córek w USA. Przed francuskim sądem stanął w końcu tylko on (bo Kerkow wyjechała do Szwajcarii i rozpłynęła się w powietrzu).

Ostatnie takie porwania czyli koniec epoki

 

Dostał ledwie pięć lat w zawieszeniu. Po wyroku wrócił, w fatalnym stanie psychicznym, do Stanów, gdzie sądzono go raz jeszcze (1988). "Nie powiem, bym czuł, że zrobiłem coś szczególnie złego" – mówił. Skończyło się na czteroletnim wyroku, "tylko" za "zakłócanie pracy załogi samolotu".

 

Zapewne sąd nie byłby tak łagodny, gdyby do procesu doszło krótko po porwaniu. Wszak niedługo po wyczynie Holdera i Kerkow doszło do kolejnych uprowadzeń, sprawcy domagali się coraz wyższych okupów, a opinia publiczna coraz głośniej się domagała, by służby przestały się z przestępcami obchodzić łagodnie.

 

Miesiąc po akcji Holdera i Kerkow doszło do porwania Boeinga 747. Podczas uzupełniania paliwa rozwścieczony kapitan samolotu i jeden z pasażerów, emerytowany policjant, zabili porywacza i wyrzucili jego ciało na płytę lotniska. W kraju pilota przywitały wiwaty.

 

Parę miesięcy później inni porywacze zagrozili, że skierują samolot na budynek reaktora jądrowego laboratorium Oak Ridge. Na szczęście zdołano ich unieszkodliwić, ale samo to, że ktoś wpadł na pomysł użycia samolotu jako broni masowego rażenia, ostatecznie wpłynęło na zmianę sposobu myślenia o bezpieczeństwie lotów – i u polityków, i u przedstawicieli linii lotniczych.

 

Z początkiem 1973 roku standardem na lotniskach stały się kontrole osobiste i sprawdzanie bagażu podręcznego. Do masowego użytku weszły urządzenia rentgenowskie. Swoje zrobiły także rozmowy Waszyngtonu o umowach ekstradycyjnych z Kubą i Algierią – ewentualni porywacze zdawali sobie sprawę, że spada liczba miejsc, w których będą mogli się ukryć. Wbrew obawom przewoźników podróżni zareagowali wyrozumiale – liczba pasażerów nie spadła.

 

Przez cały rok 1973 i 1974 w USA nie miało miejsca ani jedno porwanie. To, co udało się Holderowi i Kerkow, było jednym z ostatnich aktów epoki.

 

porwanie - plane.jpg
http://www.aviationexplorer.com/Old_Airline_Airliner_Pictures/Western_Airlines_Boeing_707.jpg

 

źródło

Persistence hunting. Polowanie uporczywe

$
0
0

Persistence hunting, na polski tłumaczone czasem jako polowanie uporczywe, to jedna z najstarszych technik polowania, stosowana już przez ludy pierwotne. Wykształciła się jeszcze przed wynalezieniem broni myśliwskiej. Nie mając odpowiednich narzędzi, takich jak włócznia czy łuk, pozwalających dosięgnąć ofiarę oddaloną o kilkadziesiąt metrów od myśliwego, ludzie musieli gonić zwierza,aż do chwili gdy stracił on wszystkie siły.

 

buszmeni.jpg

Buszmeni czyhający na ofiarę. http://ibzine.idu.edu.pl/?p=451

 

O człowieku, który wyprzedził zwierza

 

Człowiek jest jedynym ssakiem, który wykształcił zdolność termoregulacji poprzez pocenie się. Kiedy temperatura jest wysoka, nasza skóra ochładza się poprzez wydzielanie potu. Dzięki temu jesteśmy lepiej przystosowani do biegania wytrzymałościowego, co umożliwia myśliwym wielogodzinne śledzenie zwierzyny w szybkim tempie. Ofiary właściwie zawsze są o wiele szybsze od śledzących, jednak mimo o wiele sprawniejszego przemieszczania się, w krótkim czasie tracą siły i muszą się zatrzymać. Innymi przystosowaniami człowieka do persistence hunting jest dwunożność (postawa pozwalającą jednocześnie biec i śledzić oczami ofiarę), tylko częściowe owłosienie i umiejętność biegnięcia z czymś do picia przy sobie.

 

polowanie.jpg
Sprzęt i obuwie nie mają tak naprawdę znaczenia – liczy się szybkość i wytrzymałość

http://ibzine.idu.edu.pl/?p=451

 

Dogonić zwierza

 

Technika jest stosowana w obszarach świata, w których temperatury w trakcie dnia sięgają około 40 °C. Kiedy ofiara orientuje się, że jest obserwowana, zaczyna uciekać. Z uwagi na niesamowity upał, zwykle po kilku minutach biegu musi odpocząć. Podczas gdy ona przystaje w cieniu, człowiek przystosowany do dłuższego biegnięcia może ją dogonić. Cała procedura może powtarzać się wielokrotnie, aż w końcu zwierzę nie jest już w stanie ustać na nogach. Gdy ono kładzie się, człowiek podbiega do niego i dobija je ostrym narzędziem.

Plemiona stosujące persistence hunting

 

Na pustyni Kalahari, w południowej Afryce, żyje plemię San, do dziś stosujące metodę persistence hunting. Znani bardziej jako Buszmeni, są jedną z najstarszych ras na świecie. Polują głównie na antylopę kudu mieszkającą na sawannie. W kilka osób wybierają jedno zwierzę ze stada i w miękkich mokasynach zrobionych z żyrafiej skóry biegną za nim nawet kilkadziesiąt kilometrów. Na łowy wychodzą jeszcze przed wschodem słońca, nie przyjmując wcześniej żadnych stałych pokarmów i wypijając tyle wody, ile tylko się da.

 

kudu.jpg

Antylopa kudu, często padająca ofiarą polowań Buszmenów http://ibzine.idu.edu.pl/?p=451

 

Innym ludem stosującym tę metodę są Tarahumara, zwani także Raramuri (w tłumaczeniu z ich języka lekkostopi lub biegający ludzie). To indiańskie plemię zamieszkujące w górach w stanie Chihuahua w Meksyku. Znani są jako najwytrzymalsi biegacze świata, potrafiący bez przerwy pokonać nawet 700 km. To właśnie dlatego nie zdobywają trofeów w maratonach na całym świecie – oprócz tego, że wcale nie mają ochoty wyjeżdżać ze swoich zacisznych wiosek, 42 km to dla nich zbyt krótki dystans, żeby się rozpędzić. Jako że ich dieta jest raczej wegetariańska, polują rzadko. Zawsze biegają na bosaka lub w wytworzonych ręcznie sandałach, a ich siła tkwi w grupie – prawie nigdy nie biegają samemu. Gonią sarny, jelenie, a nawet większe ptaki, które czasem muszą wylądować na ziemi by odpocząć po długim locie. Więcej o Tarahumara przeczytać możecie w książce „Born to run”(„Urodzeni biegacze”) Christophera McDougalla, którą gorąco polecam.

 

tarahumara.jpg
Biegacze z plemienia Tarahumara, biegający jedynie w charakterystycznych, własnoręcznie robionych sandałach
http://ibzine.idu.edu.pl/?p=451

 

Kenijczycy i gepardy

 

Na sam koniec warto przytoczyć jeszcze jednej ciekawy przypadek biegaczy, którzy potrafili przegonić zwierzę – czterech Kenijczykach, którym udało się dogonić dwa gepardy. Dowiedział się o tym dziennikarz BBC, który natychmiast przyjechał do nich, by dowiedzieć się o szczegóły polowania. Okazało się, że gepardy przez kilka tygodni zabiły 15 kóz zapewniających mleko i mięso całej wiosce. Po przebiegnięciu 6.4 km mężczyźni dogonili swoją ofiarę, lecz nie zabili jej, tylko oddali w ręce Kenya Wildlife Service. Teraz domagają się rekompensaty za zabite kozy.

Nina Wieretiło

źródł -: http://ibzine.idu.edu.pl/?p=451

Wywiad z Michael V. Haydenem, byłym dyrektorem CIA

$
0
0

dyr.JPG

Michael V. Hayden, były dyrektor CIA i NSA .Foto: Reuters

 

 

INWIGILACJA

 

Kamil Turecki: Proszę przejąć kontrolę nad moim laptopem.

 

Michael V. Hayden: A w jakim celu?

 

Chciałbym zobaczyć na własne oczy, jak każdy z nas w ciągu zaledwie chwili może być inwigilowany.

 

Chyba wiem do czego pan zmierza.

 

Jestem przekonany, że ma pan takie możliwości…

 

Owszem. Dysponujemy taką technologią dzięki SIGINT. To rodzaj działalności wywiadowczej prowadzonej między innymi w telekomunikacji. Inaczej nazywa się go wywiadem elektronicznym. Poprzez sieć możemy dotrzeć do celu, którego obserwacja jest w pełni uzasadniona. Dzięki temu możemy uzyskać informacje na jego temat. Wiele krajów ma takie możliwości, USA także. Podkreślam jednak, że tego typu działania podejmuje się względem osób, wobec których operacje wywiadowcze są uzasadnione.

 

Trudno uwierzyć, że tylko wobec takich osób…

 

Podkreślam z całą stanowczością. Tylko w uzasadnionych przypadkach.

 

I nigdy nikogo nie korci, by było inaczej.

 

Jeśli miałby pan coś na sumieniu…

 

Nie mam.

 

Nie ma pan więc żadnych powodów, by się obawiać. W ogóle taka działalność nie jest łatwa.

 

To znaczy?

 

Musiałby pan być celem agentów wywiadu. Po drugie, pod względem technicznym to zależy od wielu czynników. Chodzi o to, że czasami jest to naprawdę trudne ze względu na charakter i naturę namierzanego celu. SIGINT pozwala przejąć kontrolę nad sprzętem w taki sposób, by uzyskać informacje, które pomogą dany cel rozpracować przez agentów wywiadu.

 

"SPOTKAŁEM SNOWDENA"

 

Edward Snowden mówił o masowej inwigilacji.

 

To, co ukradł Edward Snowden, a następnie przekazał dziennikarzom to informacje o tym, jak USA przeprowadzają legalne – podkreślam - legalne działania wywiadowcze. W ten sposób pracuje się nie tylko w Stanach. W udostępnionych przez Snowdena dokumentach nie ma niczego na temat prywatności np. Amerykanów. Nie ma, bo działania podejmowane są tylko wobec podejrzanych osób.

 

Zna go pan osobiście?

 

Spotkałem go tylko raz podczas wspólnego obiadu. Zamieniliśmy kilka zdań, mamy nawet wspólne zdjęcie. Później poszedł dalej. Od tej pory kontakt się urwał.

 

Czyli później już pan z nim nie rozmawiał.

 

Nie.

 

A jakby miał pan okazję, to co by mu pan powiedział?

 

Nie mam żadnego interesu w tym, żeby z nim rozmawiać. Skoro wybrał życie w Rosji, niech tam pozostanie.

 

Jest rosyjskim agentem?

 

Są tacy, którzy twierdzą, że tak, ale ja jestem oficerem wywiadu i opieram się na faktach. Wśród nich nie ma dowodów na rosyjską agenturę Snowdena.

 

Ależ pan oficjalny.

 

Raczej ostrożny.

 

Czy jakby wrócił, mógłby liczyć na równie dyplomatyczne traktowanie?

 

Chyba wiem, co ma pan na myśli.

 

Ułaskawienie.

 

Nie jestem zwolennikiem takiego rozwiązania wobec Snowdena.

 

Czyli jest zdrajcą.

 

Nie użyłbym słowa "zdrajca". Uważam, że popełnił przestępstwo o charakterze kryminalnym. Jeśli wróciłby do USA, powinien stanąć przed sądem i odpowiedzieć za swoje czyny.

 

Ale zdaje sobie pan przecież sprawę z tego, że zdaniem części opinii publicznej Snowden przyczynił się do edukowania amerykańskiego społeczeństwa o tym, jak NSA naruszyła konstytucyjne prawa obywateli w ramach programu masowego nadzoru.

 

On nielegalnie udostępnił dokumenty, ale nie było w nich nic, co moglibyśmy nazwać "nielegalnym działaniem". Jego problemem było to, że kiedy był pracownikiem NSA narzekał na działania agencji, które autoryzował prezydent George W. Bush. Snowden po prostu się z tym nie zgadzał.

 

To, że autoryzował, nie znaczy, że są one legalne.

 

Zapewniam, że działania prezydenta Busha były całkowicie zgodne z prawem.

 

Wróćmy do Snowdena. Zatweetował, że jest "zniesmaczony faktem, że Michael Hayden twierdzi, iż zostanę zabity w Moskwie". Mocne słowa panie generale.

 

Nigdy nie powiedziałem, że zostanie zabity w Moskwie. Powiedziałem jedynie, że umrze w tym mieście. Nie znam informatorów, którzy zamieszkali tam i kiedykolwiek wrócili do swojej ojczyzny.

 

Dlaczego?

 

Bo nie mieli wyboru.

 

Ponieważ?

 

Ponieważ w ojczyźnie czekałaby ich kara.

 

A może kraj, który zapewnia azyl, chce coś w zamian, w końcu szantażuje i nie puszcza wolno.

 

Bywały takie przypadki.

 

Snowden jest takim przypadkiem?

 

Osobiście tego nie wiem.

 

Oglądał pan film "Snowden" w reżyserii Olivera Stone’a?

 

Wytrzymałem 15 minut.

 

Dlaczego tak krótko?

 

Bo ten film jest skandaliczny. Jest w nim wiele nieprawdy. To była przesada. Nawet jak na standardy Hollywood.

 

Co jest w nim nie tak?

 

Snowden utrzymuje, że działał na rzecz społeczeństwa, a był jedynie sfrustrowany autoryzowanymi przez prezydenta legalnymi działaniami Narodowej Agencji Bezpieczeństwa.

 

Nowi informatorzy są na horyzoncie?

 

Nie obawiam się transparentności. Boję się przecieków, które obnażą procedury, techniki lub wartościowe informacje, które wykorzystujemy, by chronić świat. Informatorzy lub, powiedzmy wprost, złodzieje, którzy kradną "know-how" i je upubliczniają sprawiają, że jesteśmy mniej efektywni. My i nasi przyjaciele, na przykład Polska.

 

11 WRZEŚNIA

 

Programy inwigilacji to pokłosie wydarzeń z 11 września 2001 roku. To był słoneczny dzień, prawda? Nic nie zapowiadało wydarzeń, których skutki odczuwamy do dziś. Jak pan zapamiętał tamten dzień?

 

Poszedłem, jak co dzień, do pracy. To był wtorkowy poranek. Najpierw poszedłem do fryzjera. Później idąc do swojego biura, wstąpiłem do centrum operacyjnego, żeby sprawdzić, czy są dla mnie jakieś wartościowe informacje. Nie było. Skierowałem się więc do biura przygotować się na umówione spotkania. Po chwili weszła asystentka i powiedziała, że samolot uderzył w jedną z wież World Trade Center. Jak większość Amerykanów pomyślałem wtedy, że był to wypadek małego samolotu. Po niedługim czasie asystentka wróciła i powiedziała, że kolejny samolot uderzył w drugą wieżę.

 

I co wtedy?

 

Byłem wtedy dyrektorem NSA. Przyszedł dyrektor ds. bezpieczeństwa i powiedział o wybuchach w centrum handlowym w Waszyngtonie, które okazały się uderzeniem w Pentagon. Wtedy nakazałem mu ewakuować wszystkich pracowników. Kiedy to stawało się faktem, ja uruchomiłem swoje źródła, by dowiedzieć się więcej na temat tego, co się stało i czy jesteśmy zagrożeni kolejnymi atakami.
Naprawdę niczego nie podejrzewaliście wcześniej? O niczym nie wiedzieliście? Żadnych informacji? To brzmi nieprawdopodobnie…
Wiedzieliśmy, że Al-Kaida planuje zrobić coś spektakularnego. Społeczność wywiadowcza przekazywała nam informacje, ale nie mieliśmy szczegółowych wieści, by móc odpowiedzieć na pytania: gdzie, kiedy i przede wszystkim jak miałoby to wyglądać. Po ataku od razu wiedzieliśmy, że to Al-Kaida. Później raz jeszcze przeglądaliśmy materiały. Nie było w nich nic, co mogłoby nas przestrzec przed tego typu atakiem.

 

Co więc zawiodło?

 

Wielu pracowników amerykańskiego wywiadu mówiło wprost: wyobraźnia albo raczej brak wyobraźni. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak zabójczą komórką była i jest Al-Kaida. Nie potrafiliśmy sobie nawet wyobrazić ataku o takiej skali. Wszyscy. Całe społeczeństwo amerykańskie nie było na to przygotowane tak, jak jest dziś.

 

Wersja oficjalna: zawiodły procedury, ale przede wszystkim służby. Wszystkie służby – włączając w to wywiad.

 

Wywiad pracował na bazie procedur, które nie były przystosowane do obrony Ameryki przed tego typu zagrożeniami terrorystycznymi, jak atak na World Trade Center. Mieliśmy kilka agencji. Ich liczba i charakter pracy wynikał nieco z amerykańskiej tradycji, która niestety nie potrafiła odpowiadać współczesnym zagrożeniom. Gdyby było inaczej, moglibyśmy wykryć przynajmniej część potencjalnych zamachowców. Moja generalna ocena jest jednak taka: nawet jeśli bylibyśmy w stanie zapobiec atakom z 11 września, jakikolwiek inny podobny zamach miałby miejsce prędzej czy później. Zaszły jednak potężne zmiany w charakterze naszej pracy. Kolejnego tak efektownego ataku już nie było.

 

TAJNE WIĘZIENIA CIA I TORTURY

 

Zmian dokonano za pełnym przyzwoleniem prezydenta George’a W. Busha. CIA aresztowała i przesłuchiwała podejrzane o terroryzm osoby poza Stanami Zjednoczonymi. Ok. 20-30 prywatnych samolotów stale kursowało między Stanami, bazą Guantanamo na Kubie, Europą, Afryką i Azją, przerzucając więźniów.

 

CIA przewiozło w ten sposób ok. 100 więźniów. Retoryka, jak widać, jest jednak różna. Mówienie o stałym kursowaniu kilkudziesięciu samolotów sugeruje, że w ramach programu zajmowano się zdecydowanie większą liczbą więźniów niż faktycznie miało to miejsce. Kolejnych 15 więźniów oddaliśmy pod opiekę innych państw. Tam zajęto się kwestiami stricte urzędowymi, takimi jak ustalenie tożsamości, nadanie obywatelstwa, itd.

 

W Polsce było też sekretne więzienie CIA w Starych Kiejkutach.

 

Wiele mówiło się na ten temat, ale nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie.

 

Zdaje pan sobie sprawę, że mówiąc w ten sposób tylko pan potwierdza to, o czym mówiło się od dawna? Myślałem, że potwierdzenie z pana strony to będzie tylko formalność.

 

Naprawdę nie mogę nic w tej kwestii powiedzieć.

 

Jednym z osadzonych miał być Chalid Szejk Mohammed, jeden  z głównych organizatorów ataków na WTC.

 

Przyznaję, owszem – mieliśmy w swoich garściach Chalida Szejka Mohammeda. Był jednym z pierwszych więźniów. Nigdy jednak nie powiedzieliśmy publicznie, gdzie był osadzony.

 

Polskie władze wiedziały o tajnych więzieniach CIA?

 

Nie zdradzaliśmy lokalizacji żadnej władzy.

 

Agenci wywiadu mogli stosować "nadzwyczajne" metody przesłuchań znanych jeszcze z czasów wojny w Wietnamie. Do czasu, kiedy świat zobaczył fotografie i materiały wideo z podtapiania, rozbierania, przenoszenia więźniów na smyczy. CIA została oskarżona o poważne przestępstwa, w tym naruszenie Międzynarodowej Konwencji w sprawie Zakazu Stosowania Tortur.

 

Nikt nie ma wątpliwości, że to, co stało się w więzieniu Abu Ghraib w Iraku miało charakter kryminalny (w 2003 roku amerykańscy żołnierze torturowali irackich więźniów – red.). Muszę jednak panu przyznać, że program przesłuchiwania osadzonych przygotowany przez NSA utworzono w zgodzie z amerykańskim prawem. Agencja zajmowała się każdym przypadkiem, który budził jakiekolwiek wątpliwości.

 

Z powodu błędnej oceny CIA co do istnienia broni masowego rażenia w Iraku, agencja ta zaczęła tracić najlepszych pracowników. Jak to możliwe w USA, gdzie służby wywiadowcze wydają się być jednym z najlepszych na świecie?

 

Nie mam dokładnej wiedzy na temat zależności między błędną oceną a utratą pracowników, ale powiem panu, że dokonaliśmy pełnej weryfikacji działań CIA. To najlepsza rzecz, jaką w danej chwili mogliśmy zrobić. Wprowadziliśmy poprawki, żebyśmy potrafili dokonywać ocen sytuacji międzynarodowej przydatnych dla polityków. Zawsze, gdy politycy oczekiwali od nas informacji, przedstawialiśmy je z uwzględnieniem stopnia pewności, na ile są one wiarygodne. Były trzy poziomy – wysoki, średni i niski. Nawet jeśli był on niski, zapewnialiśmy, że dążymy do doprecyzowania naszych wieści.

 

Prezydent Bush postanowił jednak dłużej nie czekać i zdecydował o powierzeniu funkcji szefa CIA panu. Mówi się nawet, że uratował pan agencję przed agonią…

 

Na pewno znalazłem się w jej strukturach w bardzo trudnym dla niej czasie. Starałem się jak najlepiej wykonywać swoją pracę. Od początku mówiłem, że pracownicy robią kawał dobrej roboty tylko struktura agencji była trochę archaiczna i wymagała modyfikacji. Wraz z prezydentem Bushem powtarzaliśmy, że jesteśmy pewni umiejętności osób pracujących dotąd w CIA. Mówiliśmy: "nie martwcie się, wykonujcie swoją robotę". Uważam, że w ostatnich trzech, czterech latach prezydentury Busha agencja działała bardzo dobrze

 

I na czym konkretnie polegała ta reorganizacja?

 

Tak naprawdę jej nie było! Załoga obawiała się zwolnień. Uspokoiłem ich mówiąc, by robili to, co do nich należy. Kontrowersje miały charakter stricte polityczny i należało je zostawić na zewnątrz murów agencji. Mówiłem: "Zostawcie to. Ja biorę za to odpowiedzialność i się tym zajmę". Niech mi pan wierzy, wykonałem naprawdę ogrom pracy, żeby uporządkować CIA i uspokoić emocje wokół organizacji. Jedyne co zmieniłem w pracy agencji to sposób komunikacji. Dotąd była ona bardzo zamknięta. U mnie przepływ informacji był bardzo swobodny. Każdy znał mój adres mailowy. Można było do mnie napisać. Każdy otrzymywał odpowiedź.

 

Problemów, z którymi trzeba było się mierzyć jednak nie brakowało. Wiem, że zna pan agenta, który podtapiał Chalida Szejka Mohammeda, członka Al-Kaidy, jednego ze współorganizatorów ataków na WTC. Pojmano go w Pakistanie w 2003 roku. W końcu zaczął współpracować. Co takiego mówił?

 

To działo się zanim zostałem dyrektorem CIA. Rozmawiałem jednak z wieloma przesłuchującymi, włączając w to osobę, o której pan wspomina. Latem 2006 roku, kiedy powierzono mi funkcję szefa agencji, przeczytałem wszystkie raporty dotyczące przesłuchań, w tym także Mohammeda. Uzyskaliśmy wiele wartościowych informacji. Przy okazji przyznam panu, że to wcale nie podtapianie, które zastosowaliśmy u trzech więźniów, było czynnikiem decydującym o tym, że Mohammed zaczął z nami współpracować. To właśnie wspomniane pozbawianie snu. Naprawdę często był wybudzany…

 

I?

 

Nigdy nie wierzyliśmy, że mówi nam wszystko, co wie. Nie wierzyliśmy też w to, że nie wykorzysta okazji, by nas zwieść. Był jednak bardziej otwarty i rozmowny.

 

Powtórzę więc pytanie: o czym mówił?

 

To, co uzyskaliśmy z rozmów to swego rodzaju encyklopedia wiedzy o Al-Kaidzie, motywach działań, charakterystyce zachowań w konkretnych sytuacjach. To pozwoliło nam dowiedzieć się szczegółów o tej organizacji. Nie rozmawialiśmy o szczegółach ataków na wieże World Trade Center, bo nie taki mieliśmy cel. Czasem ludzie pytają nas o to, co Szejk Mohammed nam mówił i czy były to informacje, które pozwoliłyby zapobiec atakom, gdybyśmy posiadali je wcześniej. To były informacje, które pozwoliły nam uzupełnić te, które już posiadaliśmy. Tak to działa. Dzięki temu kolejnych podobnych ataków już nie było. Ocena naszej działalności powinna być taka, że przekazane nam informacje były po prostu bardzo użyteczne.

 

Amerykańscy kongresmani, którzy przesłuchali przetrzymywanych, stwierdzili, że dwa lata wcześniej CIA zniszczyła wszystkie taśmy wideo z przesłuchań, podczas których wykorzystano tzw. nadzwyczajne metody. Agencja wyjaśniła, że chodziło o ochronę funkcjonariuszy śledczych. Mam być szczery?

 

Nie inaczej.

 

To brzmi wręcz śmiesznie…

 

Taśmy, których istnienie potwierdzam, powstały, a następnie zostały zniszczone zanim ja zostałem dyrektorem CIA. I faktem jest, że ówczesny szef agencji mówił, że chodziło o ochronę śledczych. Nigdy tego ruchu nie kwestionowałem. Gdybym to jednak ja stał na czele CIA, nie zdecydowałbym się na zniszczenie tych taśm.

 

Wróćmy na chwilę do sytuacji, kiedy objął pan funkcję. Po przeczytaniu pana książki "Na krawędzi", mam wrażenie, że niektóre z pana działań polegały na poszukiwaniu usprawiedliwienia nie tyle dla siebie, lecz dla agencji. Taki tam był bałagan?

 

CIA było krytykowane za swoje metody. Rząd zawierzył agencji i dał jej narzędzia do ręki. To przynosiło skutki. Sam wierzyłem w profesjonalizm pracowników, dlatego nie było mi jakoś specjalnie trudno bronić tego, co robiono wcześniej. Trzeba było to po prostu wytłumaczyć prostym językiem.

 

Zanim został pan dyrektorem CIA, agencja używała 13 różnych metod tortur, później siedmiu. Wiemy o manipulacji dietą, deprawacji snu i rozbieraniu do naga…

 

Moją decyzją zredukowano je do sześciu. Pierwszą metodą było uderzenie w twarz, drugą uderzenie w brzuch. Dalej ciągnięcie za brodę, przeciąganie więźnia za barki, pozbawianie snu i płynna dieta.

 

Co to znaczy płynna dieta?

 

Zmuszanie osadzonego do przyjmowania 12 tys. kalorii jedzenia w płynie.

 

I czym to skutkowało?

 

Osoby te wymiotowały. Wyobraża sobie pan przyjąć takie ilości jedzenia?

 

Nie.

 

Nic więc dziwnego, że więźniowie wymiotowali. Później zaczęli mówić.

 

A jak wyglądał proces pozbawiania snu?

 

Więzień nie spał nawet 96 godzin. Ten czas mógł zostać wydłużony, jeśli lekarze stwierdzili, że nie wpłynie to na uszkodzenie mózgu.
Kiedyś powiedział pan, że pracownicy CIA wykonywali jedynie swoje obowiązki i torturowali osadzonych nie dlatego, że się z tego cieszyli. Zna pan efekt Lucyfera, prawda? Zachowanie człowieka ewoluuje z dobrego w zły jedynie z powodu środowiska, w jakim się znajduje. Komisje senackie też to potwierdziły.

 

Podkreślam z całą stanowczością, że przesłuchujący nie czerpali z tego żadnej przyjemności, nie wykonywali tego z entuzjazmem. Wierzyli, że wykonują swoją pracę odpowiedzialnie. Rozmawiałem z ludźmi, którzy przesłuchiwali osadzonych i jestem absolutnie przekonany, że motywowała ich właśnie wiara w to, że wykonują swoją pracę sumiennie i zgodnie z prawem. Wszelkie niedociągnięcia były formalnie rozpatrywane. Szczerze mówiąc działo się tak, zanim jeszcze utworzono program przesłuchań i dopuszczono trzynaście, a później sześć technik przesłuchań, o których mówiliśmy.

 

Według służb wywiadowczych, jeśli nie byłoby nadzoru, głównie elektronicznego, musielibyśmy liczyć się z drugim, trzecim i kolejnym 11 września…

 

Nie mogę ujawnić szczegółów operacji, ale prawdą jest, że udało się uchronić Stany Zjednoczone przed atakami podobnymi do tych z 11 września. Później atakowały głównie zradykalizowane samotne wilki mieszkające na terenie USA. To nie były akcje koordynowane przez Al-Kaidę, która lubi przeprowadzać spektakularne i zorganizowane zamachy. Praca wywiadu nie polega na tym, by udaremnić realizację zamachu na dzień czy dwa przed planowanymi atakami. Naszym celem jest nie dopuścić do rozwoju sytuacji, która może zagrozić bezpieczeństwu obywateli. Amerykańskie i brytyjskie służby udaremniły w ten sposób planowane na lato 2006 roku wysadzenie samolotów nad Oceanem Atlantyckim. Osoby, które chciały dokonać zamachu urodziły się w Wielkiej Brytanii, ale były pochodzenia pakistańskiego.

 

PRZEKLEŃSTWO TRUMPA

 

Z kolei eksperci od cyberbezpieczeństwa twierdzą, że znajdujemy się na krawędzi 11 września, ale w cyberprzestrzeni.

 

Unikam stwierdzeń typu "11 września w sieci" albo "cyfrowy Pearl Harbor". Nie dlatego, że takie coś nie może się zdarzyć, ale dlatego, że nic nigdy nie będzie takie same. Żaden atak nie będzie przypominał poprzedniego. Musimy być przygotowani na spektakularne ataki w sieci. Nie unikniemy ich. Ochrona przed nimi jest bardzo trudna. Coraz częściej musimy walczyć z hakerami z Korei Północnej. Rosjanie zaatakowali z kolei podczas kampanii prezydenckiej w USA. Jestem przekonany, że to nie koniec.

 

Czyli jednak…

 

Nie mam żadnych wątpliwości. Rosjanie ukradli dane i przekazali je Wikileaks. Wszystko po to, by podkopać procesy demokratyczne w naszym kraju. Chcieli ukarać i osłabić Hillary Clinton. W konsekwencji prezydentem został Donald Trump.

 

No i kogo za to winić?

 

Oj… wiele osób… Przede wszystkim Krajowy Komitet Partii Demokratycznej. Przecież kto, jak nie oni powinni lepiej chronić wrażliwe dane? No i nie zapominajmy o FBI. Powinni byli być zdecydowanie bardziej agresywni w swoich działaniach.

 

To wszystko?

 

Odpowiedzialność ponosi także Barack Obama, który podczas swojego okresu urzędowania powinien był upublicznić problem i ukarać Rosjan. Jest się o co martwić, a tymczasem Donald Trump przyjmuje tłumaczenia Rosjan za pewnik.

 

Co by mu pan powiedział?

 

Panie prezydencie, jest pan prawowicie wybranym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nikt tego nie kwestionuje. Teraz powinien pan być stanowczy i rozkazać służbom wywiadowczym sprawdzić, co się stało, jak do tego doszło i jak temu zaradzić w przyszłości.
Oby nie wydawał rozkazów za pomocą Twittera…

 

Nie mam nic przeciwko jego wpisom na Twitterze, gdy wspiera siły zbrojne albo gratuluje różnym osobom. To bardzo efektywna forma komunikacji. Nie przekonuje mnie jednak próba wytłumaczenia zawiłych kwestii związanych z polityką za pomocą 140 znaków. To nie jest dobre.

 

Najpierw ogłasza utworzenie wspólnej amerykańsko-rosyjskiej grupy ds. cyberbezpieczeństwa na Twitterze, a później z niej rezygnuje.
Tego typu postępowania powinien zdecydowanie unikać, ponieważ działania te sprawiają, że wychodzące z Białego Domu wiadomości są po prostu mylące. To złe dla Amerykanów i ich przyjaciół, ponieważ nie rozumieją oni, jakie jest aktualne stanowisko USA w danej sprawie. W amerykańskim systemie politycznym to prezydent ponosi odpowiedzialność za utajnianie i odtajnianie informacji. Zatem kiedy Trump zdecyduje się coś zatweetować, a więc podać do wiadomości publicznej, działanie to sprawia, że informacja nie jest już dłużej tajna.

 

Chce pan powiedzieć, że może to być niebezpieczne narzędzie w jego rękach?

 

Obawiam się, że kiedyś Trump może przez przypadek udostępnić tajne informacje. Byłoby to bardzo niemądre.

 

Michael Vincent Hayden - generał Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, dyrektor National Security Agency (Agencji Narodowego Bezpieczeństwa) w latach 1999−2005, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej w latach 2006−2009.

źródło - http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/cia-nsa-snowden-a-11-wrzesnia-i-ataki-terrorystyczne-wywiad/224p8cm

Mroczna tajemnica sierocińca w Helenówku (Łódź)

$
0
0

Miejscie w Łodzi, gdzie podobno straszy...

 

Dawny Żydowski sierociniec (dawniej osada Fabianka 6). "Żydowski sierociniec" to nazwa popularna, a oficjalna, według statutu, to "Internat dla Dzieci Żydowskich i Ferma w Helenówku, gm. Radogoszcz". Został on zatwierdzony przez wojewodę łódzkiego 16 lutego 1922 roku. Na jego bazie powstał w 1930 r. opisywany sierociniec. Pierwszym i jedynym jego dyrektorem do wybuchu II wojny światowej był Chaim Rumkowski, późniejszy Przełożony Starszeństwa Żydów w łódzkim getcie.

 

 Helen%25C3%25B3wek_Orphanage%252C_%25C5%

Budynek sierocińca przed wojną  Fot: Wikipedia

 

 

 

5045cfbf91de3_p.jpg

Chaim Rumkowski Fot: Dziennik Łódzki

 

Z tym okresem wiąże się niepotwierdzona informacja, o której można przeczytać w książce o Litzmanstadt Getto pt"Europa wg Auschwitz. Litzmanstadt Getto". Relacja jednej z osób przebywających tam sugeruje, że Chaim Rumkowski miewał jakieś seksualne kontakty z podopiecznymi ośrodka. Jesli byłabo to prawdą to przechyliłoby to szale w dyskusji na temat: Czy Rumkowski był postacią pozytywną czy negatywną.

 

 

5045cfd9c81cc_p.jpg

Chaim Rumkowski pozuje z dziećmi Fot: Artykuł z Dziennika Łódzkiego

 

Rumkowski lubił się fotografować z dziećmi i jego apel o oddanie dzieci podczas "Wielkiej Szpery" brzmiał dosyć szczerze i dramatycznie, ale nie wiadomo jak było naprawdę.

 

rumkowski.JPG

Ogłoszenie "Wielkiej Szpery" na pl Strażackim. Przemawia Rumkowski Fot: Artykuł z Dziennika Łódzkiego

 

 

Podczas wojny funkcjonował tu nazistowski ośrodek "Lebensborn". Placówkę wykorzystywano do tworzenia, tzw. rasy nadludzi. Naziści wybierali z "łapanki" kobiety i mężczyzn o rysach jak najbardziej zbliżonych do aryjskich. Wszyscy musieli mieć obowiązkowo jasne włosy i niebieskie oczy. Oficjalnie Lebensborn funkcjonował jako ośrodek zapewniający wszelkie udogodnienia: mieszkańcy mogli grać w tenisa, przebywać na stołówce, mieli też własne pokoje i inne rozrywki. Niestety nikt wówczas nie mówił o tym, że ci młodzi ludzie byli zmuszani do stosunków seksualnych i w razie odmowy, karani czy w końcu rozstrzeliwani… Niemiecka propaganda podaje, że ośrodek był jak najbardziej przyjazny dla ludzi. Kobiety będące w czasie błogosławionym, miały zapewnione opiekę medyczną. Zaraz po narodzinach nowych "nazistowskich potomków", dokonywana była selekcja. Selekcja na dzieci idealne, zdrowe i na te chore i słabe. Zdrowe, wysyłano do rodzin zastępczych w Niemczech, a odrzucone mordowano. Budynek pamięta masowe samobójstwa, które popełniały matki, po odebraniu im dzieci. Bestialstwo i okrucieństwo z jakim je traktowano, jak maszyny do rodzenia dzieci, pchnęły je do ostatecznego czynu.

 

Lebensborn%20%C5%81%C3%B3d%C5%BA%201.JPG

 

fot. domena publiczna

Lebensborn+%C5%81%C3%B3d%C5%BA+2.JPG

fot. domena publiczna

 

7-15.jpg

fot. domena publiczna

16438289_303.jpg

fot. domena publiczna

 

Po wojnie w budynku umieszczono sieroty żydowskiego pochodzenia, które przeżyły Holocaust (jednym z wychowanków był Henryk Grynberg), następnie placówkę upaństwowiono i utworzono w nim dom dziecka.

 

W latach 60 –tych, utworzono tam Dom Wychowawczy dla trudnych dziewcząt. Funkcjonował aż do pożaru, który wybuchł w niewyjaśnionych okolicznościach. Poprawczak, o którym była mowa na początku, dostał wówczas przydomek popularnego już dziś "Haremu".

W latach 80. XX wieku placówkę zlikwidowano, a nieremontowany budynek popadł w ruinę. Po odzyskaniu własności przez łódzką Gminę Żydowską budynek wraz z działką sprzedano. W 2004 roku budynek rozebrano. Z opowiadań kilku różnych i nieznających się ludzi, słyszałam, że nocą słychać tam płacz małych sierot i często pojawia się kobieta w koszuli nocnej szukając swojego dziecka. Ja niestety nic nie widziałam, ale dziwną energię miejsca wyczułam. Nikt niestety w źródłach nie wspomina o tajemniczych "bunkrach". Na starych mapach widać, że pojawiły się już w latach współczesnych. Na mapie w roku 1978 (pierwsze zdjęcie od lewej), widać, że Sierociniec miał jeszcze dwa budynki połączone łącznikiem, lecz bez żadnych zabudowań z tyłu. Betonowe "schrony" pojawiają się dopiero w roku 1996-1998 ( kolejne zdjęcie), a wejście do nich jest dokładnie w miejscu wejścia do dawnego pierwszego budynku.

 

LINK ZDJĘCIE

 

Co tam było? W środku wygląda to na parking, bądź miejsca magazynowe. Całość rozpościera się w kształt odwróconej litery "L". Miejsce jest nadal odwiedzane, przybywa tam graffiti na ścianach oraz innych malunków.

 

Każdemu, kto choć trochę pasjonuje się historią i chce odwiedzić dawny, największy Lebensborn w Polsce, gdzie dokonały się te wszystkie zbrodnie. Zapraszam na Helenówek.

 

 

 

 

"To, o czym mówisz, to chyba słynny "Harem" - ulubione miejsce spotkań osiedlowych satanistów i innych wybryków natury. Fajne rzeczy tam można było znaleźć. Na przykład "galerie" krzyży..."

 

"... W domu znajdowane były zwłoki, często już rozkładające się. Po kilku incydentach zamurowano wejście."

-http://lodz.wyborcza.pl

 

z11609488Q.jpg

fot.http://lodz.wyborcza.pl

 

 

zydowski-sierociniec-w-helenowku-70614.j

 fot. http://www.dioblina.eu

źródła:

http://tajemniceruin.blogspot.com/2016/06/harem.html

http://lodz.wyborcza.pl/lodz/56,125594,11609215,Miejsce_w_Lodzi__gdzie_straszy__Dom_dziecka__szpital_.html

https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%BBydowski_sierociniec_w_Helen%C3%B3wku

http://www.dioblina.eu/Zydowski_sierociniec_w_Helenowku


Odczuwanie czyjejś obecności

$
0
0
Witam. Przyznam się szczerze,że to co wydarzyło mi się dzisiejszej nocy nigdy wcześniej nie miało miejsca.
Sprawa wygląda następująco. Wczoraj położyłam się spać jak zawsze. Łóżko w moim pokoju stoi "tylkiem"do okna, a obok niego jest grzejnik.
W nocy obudziło mnie pukanie w rure, która prowadzi do grzejnika i jest bezpośrednio nad moją głową. Dobrze, mogę uznać to za realistyczny sen, ale jest coś co nie daje mi spokoju. Jak się obudziłam i pukanie ucichło poczułam, jak ktoś wstaje z łóżka (śpię sama w pokoju). Ten ktoś, bądź też coś mnie obejmowało, a ja czułam ciężar tego czegoś. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale niestety tak było i nie daje mi to spokoju.
Zrozumiałabym jakbym przykładowo coś wypiła i przykładowo pod wpływem alkoholu by mi się w głowie poprzestawiało, ale ja nie piję alkoholu... Może mi ktoś to wyjaśnić?

Czy coś z nami mieszka?

$
0
0
Witajcie, mam problem i nie wiem jak to wyjaśnić. W sierpniu przeprowadziliśmy się do wynajmowanego mieszkania. Po około tygodniu może (dokładnie nie wiem kiedy bo część rzeczy ignorowałam) zaczęły mieć miejsce różne wydarzenia. Początkowo to bagatelizowałam - a to kot (mamy dwa), to u sąsiadów cos itd.
Jednak pewnej nocy obudził mnie pewien odgłos - był to dźwięki jaki wydają koty gryząc rolety w sypialni(rolety są tylko w tym pokoju). Zdenerwowałam się bo koty wypraszamy na noc z sypialni ale pomyślałam, że pewnie któryś się schował i udało mu się zostać. Włączyłam lampkę ale kota nie zobaczyłam. Stwierdziłam, że schował się pod łóżkiem a o 2 w nocy nie chciało mi się bawić z kotem w chowanego. Zgasiłam lampkę i zasnęłam. Nagle coś spadło - podskoczyłam na łóżku i patrzę, że lampa stojąca na komodzie leży na ziemi. Tego już było za wiele i mega zdenerwowana wstałam żeby odnaleźć tego łobuza. Świecę pod łóżkiem i nic. Nagle z kuchni słyszę miauki. Trochę zdezorientowana wyszłam z pokoju a tam są oba koty... Stanęłam jak wryta. Szybko pobiegłam do łóżka i bałam się nawet odwrócić. Myślałam nad tym ale jeśli to nie koty to nie wiem jak :( co wydawało ten odgłos na tyle wyraźny że się obudziłam i czemu spadła lampka?
Oprócz tego kilka razy byłam pewna, że mąż wrócił z pracy bo słyszałam jak wkłada klucz, rusza klamką ale nikt nie wchodzi i nikogo nie ma przy drzwiach. Córka (1,5 roku) też to słyszy bo krzyczy "tata tata". Jedyna różnica jest taka, że męża koty wyczuwają już na klatce bo zawsze biegną do drzwi a po paru sekundach mąż dopiero przekręca klucze - w tym wypadku nie biegną.
Od tego czasu w nocy gdy córka budzi się do karmienia patrzy w jeden kąt i mówi "mee mee" ( nauczyła się że tak robi koza i teraz dużo zwierzaków to mee). Pytam gdzie to mee a ona tam patrzy. Już ją odwracam, kłade pieluszkę na oczy bo mnie to przeraża ale ona i tak tam patrzy. Jednak nie jest to co noc.
Mieliście może z czymś takim doczynienia? Na wiele sytuacji przymykałam oko i tłumaczyłam kotami, dzieckiem lub sąsiadami. Ale zaczyna mi już brakować pomysłów a wszystko się nasila.

Lud Sentinelu - wyspa North Sentinel

$
0
0

Była późna noc 2 sierpnia 1981 roku, kiedy to płynący z Hong Kongu statek Primrose utknął na obsianej rafą koralową mieliźnie gdzieś w pobliżu Wybrzeża Bengalskiego. Nad ranem załoga zobaczyła, że tuż za rafami, w zasięgu ratunkowych łajb znajduje się całkiem urocza wysepka. - Cóż za idealne miejsce na spędzenie najbliższych dni w oczekiwaniu na ratunek!

 

 

1-20160401145607.jpg

fot.domena publiczna

 

Zanim jednak kapitan podjął decyzję o zwodowaniu łódek, jeden z marynarzy zobaczył, że na plaży kręcą się jacyś ludzie. - A więc wyspa jest zamieszkana! Tym lepiej dla nas – pomyślał kapitan i chwyciwszy za lunetę zaczął obserwować tubylców. Szybko przekonał się, że lud ten może być niezbyt gościnny…

Na wybrzeżu w zamieszaniu kręciło się 50 czarnoskórych, uzbrojonych po zęby dzikusów. - Co oni tam robią? - zanim padło to pytanie, kapitan zobaczył, że jedna z grupek przytargała z lasu kilka potężnych, drewnianych bali i właśnie zabiera się do konstruowania prowizorycznych łodzi. Wszystko wskazywało na to, że mimo pozornego braku gościnności, tubylcom jednak bardzo zależy na spotkaniu.
Kapitan domyślał się, że to spotkanie może skończyć się regularną masakrą. Zaczął więc wysyłać prośby o pomoc. Niedługo potem z ratunkiem przyleciał helikopter, który zabrał na swój pokład przerażoną załogę statku. Akcja była szybka – przyjmujący zgłoszenie operatorzy doskonale wiedzieli o jakiej wyspie mowa i kto ją zamieszkuje…

 

1-20160401145756.jpg

fot.domena publiczna

 

Miejsce to zwie się North Sentinel. Nigdy nie dotarli tu żadni osadnicy ani kolonizatorzy - wyspa jest po prostu za mała, aby budować tam miasta. Ponadto na otoczonym sterczącymi z wody rafami koralowymi wybrzeżu trudno o jakiekolwiek bezpieczną lokalizację do przycumowania. Do North Sentinel dopłynąć można jedynie małymi, zwrotnymi żaglówkami lub zaopatrzonymi w wiosła łódkami. I to tylko wtedy, kiedy jest dobra pogoda, a morze jest spokojne. A to ma miejsce jedynie w ciągu dwóch miesięcy każdego roku!

Tak więc wyspa była poza zasięgiem białego człowieka, a mieszkający tam Sentinelczycy nigdy nie musieli użerać się z misjonarzami, podbojami kolonialnymi, czy wysokimi podatkami…
Antropolodzy sugerują, że plemię to zamieszkuje North Sentinel od dobrych 65 tysięcy lat! Czyli musiało pojawić się tam dobrych 35 tysięcy lat przed ostatnim zlodowaceniem, 55 tysięcy lat przed tym jak ostatni mamut kopnął w kalendarz i 62 tysiące lat przed tym, jak któremuś z egipskich inżynierów budowlanych wpadł do głowy pomysł zbudowania piramid w Gizie!

 

Niewiele wiemy o samych zwyczajach tajemniczego plemienia. Lud ten nie tylko żyje w zupełnej izolacji, ale także jest niezwykle agresywny i delikatnie mówiąc - dość niechętny do nawiązywania przyjaźni z obcymi (chociaż bardzo chcemy wierzyć, że nasz poczciwy Tony Halik zyskałby ich zaufanie). Nie udało się poznać ich języka, ani nawet miana jakim sami mieszkańcy North Sentinel siebie określają. Zwykło się więc nazywać ich po prostu Sentinelczykami.

 

ww11a-20160401145949.png

fot. google earth

 

Ciekawe jest też to, że wspomniane rafy koralowe, które strzegą wyspiarzy przed wizytami obcych przybyszów, są też jednocześnie prawdziwie łaskawym darem natury dla tego odizolowanego od świata plemienia. Otóż, skalne wały tworzą u wybrzeży wysp płytkie laguny pełne ryb i skorupiaków, więc Sentinelczycy nigdy nie musieli wypływać na dalekomorskie połowy. Jeśli dorzucić do tego fakt, że wyspa obfita jest w owocowe drzewa i dziką zwierzynę, to śmiało można stwierdzić, że ten dziki lud zamieszkujący teren 72 kilometrów kwadratowych ma wszystko podane na talerzu.

 

1-20160401150032.jpg

fot.domena publiczna

 

Oprócz zdradliwych raf koralowych rezydenci North Sentinel mają zapewniony spokój z jeszcze jednego powodu. Od niepamiętnych bowiem lat, dzicy mieszkańcy wysp należących do archipelagu Andamanów (do których wyspa ta też się zalicza) słyną z opinii kanibali! Już w II wieku naszej ery, grecki astronom Ptolemeusz spisał takie mrożące krew w żyłach doniesienia żeglarzy, którzy zapędzili w te rejony.
Również i Marco Polo w 1290 roku dorzucił tu swoje trzy grosze przedstawiając wyspiarzy tego archipelagu jako „brutalną, dziką rasę pożerającą każdego obcokrajowca, który trafi w ich ręce. Mają głowy, oczy i kły psów!”.

 

1-20160401150721.jpg

fot. domena publiczna

 

W połowie XIX wieku usiłowano nawiązać bliższy kontakt z tym legendarnym ludem. W 1858 roku Brytyjczycy stworzyli kolonię karną na jednej z pobliskich wysp. Przy okazji pacyfikowali lokalne plemiona. Jedną z metod nawiązywania kontaktu było… porywanie przedstawiciela danej grupy, obdarowywanie go niezliczoną ilością podarunków, a następnie odsyłanie do jego wioski, aby opowiedział o wybitnej hojności nowo przybyłych gości. O ile w przypadku większości plemion takie zagranie dawało rezultat, to w przypadku Sentinelczyków zupełnie się to nie sprawdzało.

Podczas jednego z takich „przyjaznych porwań” dwóch uprowadzonych plemieńców złapało od Białych ospę. Nieuodpornieni na przywleczone przez Europejczyków choroby, biedacy szybko wyzionęli ducha. Była to jedna z ostatnich prób nawiązania jakichkolwiek relacji z mieszkańcami North Sentinel przez Europejczyków. W 1947 roku Indie odzyskały niepodległość, a wyspy z andamańskiego archipelagu weszły w skład państwa. Przez kolejnych 20 lat nie zaprzątano sobie jednak głowy próbami kontaktu z jednym z ostatnich niecywilizowanych ludów na świecie.

 

1-20160401152313.jpg

fot. domena publiczna

 

Dopiero w 1967 roku odważono się na przeprowadzenie porządnej ekspedycji na wyspę. Oprócz naukowców, chcących zbadać to miejsce, na pomoc wezwano armię i uzbrojone zastępy policji. Oprócz tego do akcji dołączyły też wojskowe jednostki pływające, które patrolowały wybrzeże. Mimo że indyjski rząd ewidentnie szykował się na wojnę z agresywnym plemieniem, absolutnie żaden z Sentinelczyków nie pokazał się przybyszom. Mogłoby się wydawać, że wyspa jest całkowicie opuszczona.

Wyciągnięto więc słuszne wnioski i obrano inną metodę prób zaskarbienia sobie zaufania wyspiarzy. Zarządzono regularne wizyty na North Sentinel. Wojskowe łodzie zostawiano za rafami i wodowano mniejsze łódki, aby zbliżyły się do plaży. Jednak nigdy nie bliżej niż na odległość zasięgu wypuszczonej przez łuk strzały! Z takiej bezpiecznej pozycji wrzucano do wody podarunki dla tubylców. Były to najczęściej owoce, które na wyspie nigdy nie rosły (m.in. banany i kokosy), a także plastikowe wiadra, czy gumowe piłki.

 

Jeśli członkowie którejś z ekspedycji decydowali się na dłuższą wizytę na brzegu, to nigdy nie trwało to dłużej niż kilka minut potrzebnych do wyładowania podarunków. Dopiero w 1975 roku reporterzy National Geographic zdecydowali się spędzić tam odrobinkę więcej czasu, aby nakręcić materiał dla telewizji. Ta karygodna śmiałość nie spodobała się lokalnym wojownikom. Jeden z nich posłał strzałę w kierunku reżysera. Trafiwszy go w udo, strzelec zaczął ponoć śmiać się pełen podziwu dla swojego celnego oka.

 

Wygląda na to, że Sentinelczycy w końcu nieco przyzwyczaili się do widoku gości, bo od dobrych 20 lat pozwalają odwiedzającym podpłynąć nieco bliżej, a niekiedy nawet wchodzą do wody, aby osobiście odebrać prezenty. Jeśli jednak wizyta przedłuża się, wojownicy wysyłają w powietrze kilka ostrzegawczych strzał – to oznacza, że najwyższy czas rączo zabrać się do wiosłowania w drogę powrotną.

 

Coraz więcej organizacji humanitarnych zaczęło apelować, aby dać Sentinelczykom święty spokój. Rząd Indii i tak przecież nie wyniesie żadnej korzyści z utrzymywania stosunków dyplomatycznych z tym plemieniem, a kolejne wizyty działają tylko na niekorzyść wyspiarzy.

Kiedy w XIX wieku docierały tam indyjskie ekspedycje, które to porywały pojedynczych przedstawicieli plemienia, ilość jego członków szacowano na 7 tysięcy osób. Jednak oprócz podarunków mających zaskarbić sobie zaufanie ciemnoskórych dzikusów, Europejczycy podarowali im też zapalenie płuc, odrę czy świnkę. Epidemie nieznanych wcześniej chorób zebrały potężne żniwo i w ciągu 150 lat populacja mieszkańców North Sentinel zmalała do 300 osób!

 

1-20160401152132.jpg

 

fot. domena publiczna

 

A musicie wiedzieć, że Sentinelczycy to i tak wyjątkowo odporne bestie! Kiedy w 2004 roku tsunami zabrało życie 230 tysięcy osób mieszkających na wyspach i wybrzeżach Oceanu Indyjskiego, rezydenci niesławnej wyspy wyszli ze spotkania z gniewem natury bez większego szwanku. Trzy dni po przejściu tsunami nad wyspą krążył wojskowy helikopter, aby zrzucić ładunek z jedzeniem dla tubylców. Na plaży pojawił się wówczas jeden z plemiennych wojowników, który wycelowawszy strzałę w kierunku maszyny dał pilotowi do zrozumienia, aby ten brał śmigła w troki i natychmiast <użyto niecenzuralnego słowa>. 

 

1-20160401152212.jpg

fot. domena publiczna

 

Rząd Indii po raz kolejny wyciągnął odpowiednie wnioski. Wydzielono strefę wokół wyspy, na którą nie ma prawa wpłynąć żadna cywilna łódź. Za złamanie zakazu grożą bardzo poważne kary, łącznie z więzieniem. Jeśli jednak ktoś odważy się na taką wizytę, musi liczyć się z tym, że prawdopodobnie czeka go śmierć z rąk niezbyt gościnnych gospodarzy.

 

W 2006 roku dwóch pijanych mężczyzn zapuściło się w tamte rejony, aby nielegalnie wędkować. W nocy panowie nieco się upili i nie zauważyli, że źle zabezpieczony łańcuch odczepił się od kotwicy. Łódź wpłynęła między rafy otaczające North Sentinel. Z pomocą rozbitkom ruszyli wojownicy, którzy wyciągnąwszy skacowanych wędkarzy brutalnie wysłali ich do krainy wiecznych łowów.
Zwłoki obu nieszczęśników zakopano na plaży. Niestety rodziny zmarłych nigdy nie doczekają się należytego pochówku – kolejne próby odzyskania ciał zamordowanych wędkarzy kończą się spotkaniem z deszczem strzał wypuszczanych przez Sentinelczyków.

 

Dziś dzięki Google Earth możesz sobie rzucić okiem na Koreę Północną, podejrzeć Strefę 51, czy nawet nieśmiało zerknąć na radomskie lotnisko, jednak jeśli zachcesz wirtualnie odwiedzić North Sentinel, to jedynym śladem życia, jaki spotkasz będzie nieszczęsny wrak Primorse, który od 35 lat smętnie stoi na mieliźnie rzut kamieniem od wyspy...

 

1-20160401152738.jpg

fot. google earth

 

 

źródło:

http://joemonster.org/art/35660

35 lat temu kosmici wylądowali w Warszawie

$
0
0

35 lat temu kosmici wylądowali w Warszawie

 

Pod koniec września 1982 r. na Czerniakowie doszło do spektakularnego lądowania "latającego dysku". Dwóch wątłych humanoidów, którzy z niego wysiedli widział Władysław S. oraz jego 12-letni syn. Jakiś czas potem okazało się, że kosmitów z balkonu obserwował także pewien wysoki rangą funkcjonariusz MO.

 

 

  • Późną nocą 29 września 1982 r. w rejonie zbiegu ulic Wolickiej i Czerniakowskiej widziany był latający dysk, wokół którego kręciły się dwa wielkogłowe humanoidy – informował warszawski ufolog Kazimierz Bzowski.
  • Świadkami zdarzenia byli wracający z działki Władysław S. oraz jego 12-letni syn. Jakiś czas później do Bzowskiego zgłosił się też milicjant twierdzący, że obserwował kosmitów z balkonu.
  • Nie był to pierwszy tego typu przypadek na Czerniakowie. Pod koniec lat 70. doszło tam do lądowania świetlnej kuli, z której wysiadła trójka "karzełków".

 

Patrząc dziś na zbieg ulic Wolickiej i Czerniakowskiej trudno uwierzyć, że 35 lat temu doszło tam do jednego z najbardziej spektakularnych incydentów ufologicznych w PRL-u. Pod koniec września 1982 r. ojciec i syn, wracając z działki podczas "godziny milicyjnej", poczuli swąd. Wkrótce okazało się, że był to dym wydobywający się spod obiektu w kształcie "bochna", wokół którego spacerowały dwie chuderlawe postaci. Gdy UFO odleciało, w miejscu pozostał wypalony owal.

 

Najpierw znaleziono dziwny ślad

Początek stycznia 1983 r. był w stolicy bezśnieżny, z temperaturami oscylującymi wokół zera. Wracający do domu na ulicę Bernardyńską Tadeusz J. postanowił pójść na skróty przez pole leżące niedaleko zbiegu Wolickiej i Czerniakowskiej. Tam rzucił mu się w oczy dziwny czarny owal zlokalizowany w zagłębieniu terenu. Przyjrzawszy mu się, J. pognał do kolegi – Kazimierza Bzowskiego, który mieszkał zaledwie kilkaset metrów dalej. Bzowski – chemik i były powstaniec, koordynator lokalnego UFO-klubu, na wieść o znalezisku zebrał ekipę badaczy, która udała się na pole.

 

Ufolog pisał, że na pewno nie była to pozostałość ogniska. Owal miał wymiary 4,4 x 3,2 m, a korzenie roślin w nim rosnących były wypalone do głębokości 15 cm. Paweł Żar, który zbadał ich szczątki pod mikroskopem odkrył, że musiało na nie działać "silne promieniowanie, a nie otwarty utleniający płomień" – wspominał Bzowski, dodając, że ślad z nieznanych przyczyn zakłócał też działanie kompasu.

 

Nie mogąc przeprowadzić dodatkowych badań z racji braku sprzętu, warszawscy ufolodzy obfotografowali "wypalenisko", odkrywając, że wokół niego znajdowało się kilka podobnych owali. Grunt nie był w nich jednak spalony, tylko lekko sprasowany. Dało im to pewność, że w miejscu oddalonym o zaledwie 150 m od skupiska budynków, wśród których znajduje się dzisiejszy III oddział ZUS, zdarzyło się coś anomalnego. Sęk w tym, że nikt nie zgłosił niczego dziwnego i trudno było ustalić dokładną datę powstania "owalu".

 

Sprawa nabrała rozpędu dopiero po kilku miesiącach. Bzowski pisze, że latem 1983 r. prowadził w jakimś osiedlowym klubie na Czerniakowie pogadankę o UFO. Kiedy pokazał zdjęcia wypaleniska oraz rysunki humanoidów, których w 1981 r. w okolicy Chałup spotkał pewien artysta-malarz, z sali nagle odezwał się głos: "Myśmy też takich widzieli!".

 

Ojciec i syn opowiedzieli o spotkaniu z kosmitami

Słowa te padły z ust 43-letniego wówczas Władysława S. twierdzącego, że 29 września 1982 r. razem z 12-letnim synem wracał z ogródka działkowego przy Wolickiej, gdzie, jak wyjaśniał, zbierali oni jabłka i przygotowywali drzewka na zapowiadane przymrozki. Pracowali do ok. 2 w nocy. W drodze powrotnej obawiali się spotkania z patrolem MO (trwał stan wojenny i spacery po nocy były zakazane), więc szli po cichu i bardzo ostrożnie. Wkrótce poczuli swąd palonego siana, a pan Władysław dostrzegł błyski pomarańczowego światła wyglądające jak "przygasające ognisko".

 

Blask dochodził z obniżenia terenu na pobliskich nieużytkach. Kiedy znaleźli się w odległości kilkunastu metrów od źródła światła okazało się, że to wcale nie ogień. Oddajmy głos panu Władkowi, który obserwował to wszystko ukryty za krzewami czarnego bzu.

"Ziemia jarzyła się tym ‘pomarańczowym promieniowaniem’. Tuż nad nią, nie wyżej niż trzy-czwarte metra unosił się płaski od dołu, ale wypukły od góry dysk średnicy 6 m, barwy ‘starej miedzi’. On nie promieniował. Na tle tego dysku było widać postać niby ludzką, wzrostu ok. 1,5 m" – powiedział Bzowskiemu.

 

Mężczyzna dodał, że "promieniowanie", o którym wspominał było pomarańczową poświatą sprawiającą, że tliła się trawa znajdująca się pod obiektem, zza którego wkrótce wyłoniła się kolejna postać.

 

"Wzrostu miały nie więcej niż metr, były chude i jakby bez ubrania. Jedna z nich chodziła wokół tego pojazdu z pochyloną wielką i łysą głową o ziemistym kolorze skóry, czegoś pilnie wypatrując w trawie. Druga miała w dłoni kółko o średnicy ok. 20 cm i trzymała je poziomo na wysokości ok. 70 cm. Wodziła tym kółkiem nad ziemią, a z niego też biła w dół pomarańczowa poświata. Gdy (ufonauta) zaszedł za dysk, a ten bliższy odwrócił się plecami do nas, pomału, cichutko, zawróciliśmy z synem i chyłkiem wróciliśmy na działki, gdzie przesiedzieliśmy do świtu" – wspominał S., przyznając, że incydent zrobił na nim kolosalne wrażenie.

Bzowski postanowił poszukać innych świadków lądowania UFO. W tym celu napisał o nim krótki artykuł dla pisma "Stolica". Pewnego dnia do pana Kazimierza zapukał sąsiad z bloku – wysoki rangą funkcjonariusz MO, który zdobył się na chwilę szczerości.

 

"Czytałem pański artykuł w ‘Stolicy’ i przyszedłem coś panu powiedzieć" – wyznał. "Wróciłem wtedy do domu około północy z pracy. Poszedłem na balkon wychodzący na tamtą stronę, by wypalić papierosa i patrząc w ciemność widziałem to ‘jarzenie się’ nisko na trawie. Myślałem, że to może rzeczywisty ogień. Poszedłem więc po lornetkę. Z pomocą dobrej ośmiokrotnej lornety myśliwskiej widziałem tych ufoludków, o których pan pisał i wszystko, co się tam działo. Byłem tak zafascynowany, że obserwowałem ich ponad godzinę. Widziałem też jak później znikali, chyba wsiadali do tego ich pojazdu. Stał on nadal nieruchomo nad ziemią, a gleba pod nim jarzyła się" – dodał.

 

To nie jedyne lądowanie w "warszawskiej UFO-zonie"

Przemek Więcławski – młody pasjonat ufologii z Warszawy mówi, że dziś w miejscu bliskiego spotkania z 1982 r. przebiega Trasa Siekierkowska. W ostatnich latach kosmici rzadziej pokazują się jednak w mieście, co nie oznacza, że zniknęli w ogóle. Od czasu do czasu pojawiają się interesujące zgłoszenia, ale to nic w porównaniu z sytuacją z ostatniej dekady PRL-u – dodaje.

 

– Liczba ufologicznych zdarzeń mających miejsce w Warszawie głównie w latach 80. może przyprawić o ból głowy zwłaszcza tzw. sceptyków. Co konkretnie było ich przyczyną pozostaje jednak zagadką – mówi Przemek, dodając, że Bzowski i jego ludzie wyznaczyli nawet specjalną stołeczną "zonę", którą UFO nawiedzało z większą częstotliwością.

 

Był to obszar tzw. starorzecza Wisły ze zwróceniem szczególnej uwagi na Czerniaków. Wiele zdarzeń z tamtego rejonu Bzowski opisał w swoich książkach. Niektóre incydenty były fascynujące, inne zabawne. Do tych drugich zalicza się spotkanie hydraulika pana R. z pojazdem UFO w kształcie "otwartej małży", który wessał mężczyznę do środka. W archiwach pana Kazimierza znajduje się także sprawa z 1984 r. opowiadająca o zderzeniu małego Fiata z niewidocznym "obiektem". Maluch był tak zniszczony, że milicjanci nie mogli nadziwić się, że kierowca wyszedł z tego bez szwanku.

 

Przemek – autor bloga "UFO-Skywatching" dodaje, że wiele spraw z tamtego okresu odeszło jednak w zapomnienie wraz ze śmiercią Bzowskiego. Żona pana Kazia pozbyła się bowiem jego "ufologicznego archiwum", w którym znajdowały się na pewno zdjęcia wspomnianego wypaleniska.

 

Po latach Przemek dowiedział się, że było też drugie, jeszcze bardziej niezwykłe lądowanie ufonautów na Czerniakowie. Informacje o nim zdobył od jednego z dawnych towarzyszy Bzowskiego, pana Dariusza.

Do zdarzenia miało dojść pod koniec lat 70. na terenie ogródków działkowych. Grupa mężczyzn zauważyła wówczas niewielki kulisty obiekt znajdujący się na sąsiedniej posesji. Wokół niego spacerowały trzy istoty o wzroście… 15 cm, ubrane w srebrzyste skafandry. Jak się potem okazało, próbowały one komunikować się z właścicielką działki, która ze strachu skryła się w altance. Po krótkim czasie "karzełki" wróciły do pojazdu, który bezgłośnie znikł. Potem widywano go tam jeszcze kilkakrotnie.

_____________

Cytaty pochodzą z książki K. Bzowskiego "Z pamiętnika ufologa" (Rybnik 2011).

źródło

Według naukowców, wampirami byli ludzie cierpiący na porfirię

$
0
0

Według naukowców, wampirami byli ludzie cierpiący na porfirię

 

vampire-625851_1920.jpg?itok=LfAuxAd6

Źródło: Pixabay.com

 

Kultura współczesna traktuje wampiry jako mityczne istoty o niezwykłych mocach, które musiały żywić się ludzką krwią, aby przetrwać. Według licznych opowieści wampiry były prawdziwe, prowadziły wyłącznie nocny tryb życia, potrafiły się regenerować i wprowadzać swoje ofiary w hipnozę. Choć traktowano je jako istoty wręcz nieśmiertelne, wampiry posiadały kilka słabości - przede wszystkim nadwrażliwość na światło słoneczne, które było dla nich zabójcze. Opisy wampirów z łatwością można znaleźć we współczesnej kinematografii oraz literaturze i pojawiają się różne wersje tych istot.

 

Wampiryzm traktowany jest obecnie jako odmiana pasożytnictwa. Można więc powiedzieć, że komary i kleszcze to wampiry - żywią się krwią. Istnieją również zjawiska wampiryzmu psychicznego, a nawet seksualnego. Jednak nauka najbardziej zainteresowana jest wampiryzmem wśród ludzi, który polega na wysysaniu krwi. Istnieją bardzo różne mity na temat wampirów. Nauka stara się podejść do wampiryzmu z medycznego punktu widzenia.

 

Protoporfiria erytropoetyczna (EPP) to choroba charakteryzująca się przede wszystkim silnym światłowstrętem. Osoby cierpiące na tę przypadłość posiadają bardzo wrażliwą skórę na światło słoneczne - zbyt długa ekspozycja wywołuje silny ból a na skórze mogą zacząć pojawiać się pęcherze. Ratunkiem dla osób z protoporfirią erytropoetyczną jest pozostawanie w domu w ciągu dnia oraz transfuzje krwi zawierającej odpowiednie ilości hemu. To pozwala tylko złagodzić niektóre objawy choroby, która obecnie jest nieuleczalna.

 

10225031_s_12_1.jpg?itok=6FMuXgxY

 

Protoporfiria erytropoetyczna to wrodzone zaburzenie produkcji hemu we krwi. Proces ten zwany syntezą porfiryn odbywa się głównie w wątrobie i szpiku kostnym. Mutacje genetyczne wpływające na ten proces mogą zakłócić zdolność organizmu do produkcji hemu, co z kolei prowadzi do gromadzenia się składników protoporfiryny. W przypadku EPP, protoporfiryny IX, jeden z rodzajów protoporfiryn, gromadzi się w krwinkach czerwonych, osoczu oraz w wątrobie.

 

Gdy protoporfiryny IX wystawiane są na światło słoneczne następuje produkcja substancji chemicznych, które uszkadzają sąsiednie komórki. To w konsekwencji prowadzi do obrzęków, pieczenia i zaczerwienienia się skóry. Wystarczy nawet niewielka ekspozycja na światło przechodzące przez szybę do mieszkania, aby doznać poparzeń.

 

Barry Paw, profesor nadzwyczajny z Harvard Medical School oraz jego zespół zdołał odkryć mutację genu CLPX, który wpływa na proces produkcji hemu. Odkrycie daje nadzieję na lepsze zrozumienie choroby i toruje drogę do przyszłych terapii genowych.

 

Część naukowców twierdzi, że protoporfiria erytropoetyczna mogła dotyczyć wampirów ze względu na pewną zgodność - silny światłowstręt oraz konieczność transfuzji krwi od zdrowych ludzi. Sugeruje się, że w czasach starożytnych wypijanie krwi zwierząt mogło zapewniać podobne efekty. Choroba EPP może mieć związek z legendami o wampirach grasujących w środku nocy w poszukiwaniu ofiary, choć potwierdzenie tej teorii może okazać się trudne.

źródło

Viewing all 3202 articles
Browse latest View live