Quantcast
Channel: Paranormalne.pl - Forum
Viewing all 3197 articles
Browse latest View live

Plany ostatniej fazy misji orbitera Cassini

$
0
0

NASA zaplanowała ostatnią fazę misji orbitera Cassini. Ta faza została nazwana “Wielkim Finałem”. Konferencja odbyła się 4 kwetnia o godzinie 21:00 CEST w ośrodku Laboratorium Napędu Odrzutowego w Pasadenie (JPL).

 

wielki-final-cassini-2.jpg

kosmonauta.net

 

W konferencji wzięli udział:

  • Jim Green, dyrektor NASA PSD (Planetary Science Division)
  • Earl Maize, menadżer projektu Cassini
  • Linda Spilker, naukowiec projektu Cassini
  • Joan Stupik, inżynier odpowiedzialna za kontrolę trajektorii sondy Cassini

 

Europejsko-amerykańska misja Cassini rozpoczęła się w 1997 roku. Przez kolejne siedem lat sonda zmieniała swoją trajektorię, poprzez serię przelotów, by wreszcie dotrzeć do Saturna. Wreszcie, w 2004 roku Cassini dotarł do Saturna. Przez kolejne lata orbiter krążył wokół tego gazowego giganta, jego pierścieni i dziesiątek księżyców. Dzięki tej sondzie udało się wyjaśnić wiele tajemnic tego układu – m.in. potwierdzić obecność istnienia cieczy na Tytanie oraz wykryć gejzery na Enceladusie. Misję już kilka razy przedłużono i aktualnie kończy się zapas paliwa (na pokładzie pozostało jedynie 36 kg z początkowych 3132 kg). Stąd m.in. decyzja o zakończeniu misji.

 

 

Koniec misji został nazwany “Wielkim Finałem”. Bliski koniec misji oznacza, że pojazd podejmie bardziej ryzykowne przeloty w pobliżu samej planety – zaplanowano 22 przejścia przez wcześniej niebadaną przerwę znajdującą się pomiędzy Saturnem, a jego pierścieniami, a więc znacznie bliżej niż to miało miejsce do tej pory. Pierwszy przelot przez ten rejon odbędzie się już 26 kwietnia, przy czym cztery dni wcześniej sonda zostanie wprowadzona na trajektorię przejścia, przelatując w pobliżu Tytana, którego pole grawitacyjne zostanie wykorzystane do zmiany orbity Cassiniego.

 

Pod koniec “Wielkiego Finału” Cassini wejdzie w atmosferę Saturna. To wejście pozwoli na utrzymanie przestrzeni dookoła Saturna w “czystości”, bez obecności sond kosmicznych, nad którymi nie ma kontroli. Ma to związek przede wszystkim z Tytanem i Enceladusem. Na obu księżycach występują procesy chemiczne, które mogły stworzyć warunki do powstania i utrzymania życia.

 

Końcowe etapy misji Cassini pozwolą między innymi na odpowiedź na jedną z większych zagadek tej planety: wiek ich pierścieni. Poszlaką może być masa – jeśli jest ona niewielka, wówczas pierścienie powinny być młode (około 100 milionów lat). Jeśli ich masa jest duża, wówczas mogą one mieć wiek taki sam jak Saturn.

 

Podczas zbliżeń do Saturna będzie możliwe spojrzenie z bliska na obszary biegunowe tej planety. Zwykle te obszary są rzadko obserwowane, z uwagi na ich dużą odległość od równika. Pozwoli to na obserwacje małych szczegółów chmur w obszarach polarnych. Jednocześnie, zostaną wykonane obserwacje zórz polarnych Saturna.

 

Przejście w pobliżu Saturna nie będzie pozbawione ryzyka – w pobliżu tej planety wciąż może być pewna ilość pyłu. Dlatego główna antena sondy będzie chroniła resztę pojazdu. Jeśli dojdzie do uderzenia z drobinami pyłu, wówczas NASA ma kilka przygotowanych planów awaryjnych. Warto jednak dodać, że modele dystrybucji pyłu sugerują, że blisko Saturna – tam gdzie będzie przelatywać Cassini – pyłu powinno być stosunkowo niewiele.

 

Cassini spłonie w górnych warstwach atmosfery Saturna 15 września 2017 roku.

 

 

Źródło: kosmonauta.net


Siedem lat po

$
0
0

"Smoleńszczyzna stała się dla Polaków miejscem męczeństwa w czasach wojny i pokoju. Zawsze będziemy z Wami". Te słowa usłyszałem 4 lata temu od Smoleńszczanki podczas podróży do Moskwy. Przez ostatnie 4 lata podróży przez Smoleńszczyznę usłyszałem niezliczoną ilość słów wsparcia oraz otuchy od mieszkańców obwodu Smoleńskiego, którzy od setek lat mieszkając wraz z miejscowymi Polakami stali się świadkami naszych największych narodowych tragedii.
Dziś mija 7 rocznica katastrofy, którą można nazwać największą tragedią polskiego narodu w XXI wieku. Relacja prywatna została pozbawiona zbędnego opisu subiektywnego, lecz została oparta na faktach z dnia 10.04.2010 roku. Postaram odpowiedzieć na każde pytanie, pod warunkiem zachowania szacunku godnego tragedii jakie miały miejsca 2010 roku. Reportaż specjalny dla portalu paranormalne.pl.

 

Część Pierwsza. Brzoza.

 

[1] Po siedmiu latach od zdarzenia, drzewo nie wygląda już tak samo. W wyniku uderzenia prawej konsoli skrzydła nastąpiło złamanie drzewa i znaczące uszkodzenie konstrukcji powierzchni nośnej. 

DSC_0059_zpstxqh81ba.jpg

 

[2] Lokalni mieszkańcy oraz samorząd uprzątnęli teren wokół brzozy oraz ustanowili krzyż prawosławny. W ciągu roku można zauważyć regularne prace nad utrzymywaniem porządku w  tym miejscu. 

DSC_0063_zpshw47f6vn.jpg

 

[3] W ostatnich latach wycięto złamaną koronę drzewa zapobiegając tym samym samowolnym badaniom nad pniem drzewa. Część pnia z kawałkami poszycia skrzydła wycięto, pozostawiając resztę pnia drzewa. Pod brzozą leży część korony drzewa. Od 2 lat drzewo jest martwe.

DSC_0062_zpsvg1aj15z.jpg

 

[4] Lekko w prawo od pala utrzymującego tymczasowy płot, można zobaczyć w oddali dalszą lub bliższą radiolatarnię. Urządzenie to służy do tworzenia automatycznej ścieżki podejścia do lądowania

DSC_0060_zpskxvch362.jpg

 

[5] Mniej więcej w tej okolicy znaleziono część skrzydła, wyłamaną w wyniku zderzenia z brzozą. W wyniku utraty części powierzchni nośnej, samolot zaczął przechylać się w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Miejsce to jest oddalone o około 70 m od brzozy.

DSC_0067_zps7epvv84m.jpg

 

c.d.n.

Odkryto nieznane wcześniej komórki wytwarzające insulinę

$
0
0

Naukowcy odkryli nowy rodzaj komórek wytwarzających insulinę. Czy dzięki nim pokonamy cukrzycę?

 

 

1.jpg

Pierwotne komórki beta (na czerwono) mogą także wytwarzać insulinę /fot. Mark Huising/UC Davis /materiały prasowe

 

 

 

Cukrzyca typu 1 występuje, gdy układ immunologiczny organizmu zwalcza własne komórki beta wytwarzające insulinę. Ponieważ insulina jest hormonem regulującym poziom cukru we krwi, pacjenci cierpiący na cukrzycę typu 1 pozostają zależni od zastrzyków z insuliny. Teraz naukowcy znaleźli zupełnie nowy rodzaj komórek produkujących insulinę, co oznacza, że hormon ten zależy nie tylko od komórek beta.

 

Odkrycie tzw. pierwotnych komórek beta może dostarczyć nam dodatkowych informacji o podstawowych mechanizmach dotyczących cukrzycy. Co więcej, pierwotne komórki beta mogą pozwolić na przywrócenie funkcjonalności zdrowych, dojrzałych komórek beta.
Prawie 3 miliony chorych Polaków

 
- Widzieliśmy fenomenalne postępy w walce z cukrzycą, ale wciąż nie potrafimy wyleczyć tej choroby. Jeżeli chcemy to zrobić, musimy zrozumieć mechanizmy jej powstawania - powiedział Mark Huising z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davies.

 

Aby lepiej zrozumieć, jak działa cukrzyca typu 1, naukowcy badali ludzkie i mysie tkanki. Zespół Huisinga przyglądał się regionami wewnątrz trzustki zwanymi wyspami Langerhansa, które u zdrowych ludzi i myszy są siedliskiem komórek beta wykrywającymi poziom cukru we krwi i wytwarzającymi insulinę. Naukowcy wiedzą, że wyspy Langerhansa zawierają także komórki alfa, które produkują glukagon, hormon podnoszący poziom cukru we krwi. Oba rodzaje komórek odpowiadają za regulację poziomu cukru we krwi.

 


Według badań WHO z 2016 roku na cukrzycę ca całym świecie choruje 422 mln osób. W Polsce mamy 2,7 mln chorych

 

 

U pacjentów cierpiących na cukrzycę typu 1 komórki beta są zabijane przez własny układ odpornościowy, a następnie się nie regenerują. Aby wyleczyć chorobę trzeba znaleźć rozwiązanie obu tych problemów. Naukowcy przez dziesięciolecia starali się to zrobić i przypuszczali, że istnieje jeden główny sposób wytwarzania komórek beta - przez podział dorosłych komórek beta. Ale badania Huisinga wykazały, że wokół krawędzi wysp Langerhansa znajdują się komórki wyglądające jak niedojrzałe komórki beta. Uczeni zasugerowali, że mogą one odpowiadać za alternatywny sposób tworzenia komórek beta.

 

 

Cel? Pokonać cukrzycę.

 

Dalsze badania wykazały, że te pierwotne komórki beta mogą wytwarzać insulinę, ale są pozbawione receptorów wykrywających glukozę. Nie mogą zatem funkcjonować jako dojrzałe komórki beta, bo są po prostu nieużyteczne. To nie wszystko. Prawdopodobnie podobnie jest z komórkami alfa, które mają także swoją "niedojrzałą" wersję.

 

- W tym systemie jest znacznie więcej plastyczności niż przypuszczaliśmy. Zrozumienie, w jaki sposób komórki te dojrzewają, może pomóc nam w opracowaniu terapii leczących cukrzycę - powiedział Huising.

 

Jest jeszcze za wcześnie na wieszczenie przełomu w walce z cukrzycą. Obecność pierwotnych komórek alfa i beta musi zostać potwierdzona u żyjących ludzi i zwierząt, a nie tylko w tkankach w laboratorium. Mamy jednak dowody, że pierwotne komórki alfa i beta faktycznie istnieją, co otwiera nowe możliwości walki z cukrzycą typu 1.

 

 

 

Trenowanie zdolności ruchowych we śnie

$
0
0

Chociaż badania nad wykorzystaniem świadomego śnienia do trenowania umiejętności ruchowych prowadzone są od lat 80-tych, wciąż niewiele wiadomo na ten temat. Coraz więcej wskazuje jednak na to, że podczas świadomego snu ludzie są w stanie poprawić skuteczność wykonywania niektórych prostych ćwiczeń fizycznych, co można potwierdzić doświadczalnie następnego dnia po przebudzeniu.

 

ld.jpg

lucidologia.pl

 

Jedno z takich badań (Erlacher i Schredl 2010), polegające na ćwiczeniu celnego rzutu monetą z pewnej odległości, omawiałem we wcześniejszym artykule. W skrócie, grupa ochotników poproszona została o przeprowadzenie wieczornego testu polegającego na wykonaniu 20 rzutów monetą do kubka z odległości 2 metrów. Trening ten mieli powtórzyć w trakcie świadomego snu najbliższej nocy. Z kolei po obudzeniu się wykonywali kolejny, identyczny test, a wyniki (liczbę trafień) porównywali z tymi sprzed nocy. Wyniki tego eksperymentu pokazały, że trenowanie rzutów monetą podczas świadomego snu może mieć wpływ na wykonanie tej czynności po obudzeniu się – średnia liczba trafień po takim treningu wzrosła bowiem z 3,7 do 5,3, podobnie jak w grupie osób, które wykonywały fizyczny trening na jawie (zamiast ćwiczenia podczas świadomego snu), gdzie wzrost celności był najwyższy – średnio z 3,4 do 6,4 trafnych rzutów. Grupa kontrolna, której uczestnicy wykonywali jedynie testy wieczorem i rano, bez wykonywania treningu pomiędzy nimi, zanotowała minimalny wzrost liczby trafień (średnio z 2,9 do 3,0), lecz ten i tak okazał się nieistotny statystycznie.

 

Dwa kolejne badania o podobnym układzie (tzn. test przed pójściem spać, trening w trakcie świadomego snu i następnie test po przebudzeniu się) opublikowano w mijającym roku w Journal of Sports Medicine. Pierwsze z nich (Stumbrys i in. 2016) porównywało efektywność treningu przeprowadzonego w trakcie świadomego snu zarówno z fizycznym treningiem jak i treningiem mentalnym (wyobrażaniem sobie ćwiczenia na jawie, z zamkniętymi oczami). Przedmiotem treningu było zadanie polegające na naciskaniu czterema palcami ręki niedominującej na klawiaturze komputera czterech cyfr (1-4) według podanej sekwencji 5-cio cyfrowej (np. 4-1-3-2-4) tak najszybciej jak to tylko możliwe. W fazie początkowej (wieczorny test) sekwencję pokazaną na ekranie komputera należało zapamiętać i wystukać ją 10 razy - miarą skuteczności wykonanego zadania była liczba poprawnie wciśniętych sekwencji w trakcie dwóch takich sesji oddzielonych przerwą 30 sek. W trakcie nocnego treningu, dana sekwencja była – w zależności od grupy doświadczalnej – albo powtarzana fizycznie, wizualizowana w myślach po przebudzeniu się lub wykonywana w trakcie świadomego snu. Wszystkie trzy grupy doświadczalne poza grupą świadomie śniących musiały oczywiście przebudzić się w środku nocy, aby wykonać zadanie, po czym kontynuowali sen. W badaniu brała udział także grupa kontrolna, w której uczestnicy nie wykonywali żadnej formy ćwiczeń w nocy, lecz pomiędzy testami po prostu spali.

 

Ponowne testy przeprowadzone wśród wszystkich grup po przebudzeniu się rano wykazały, że – zgodnie z przewidywaniami – wszystkie trzy grupy doświadczalne (świadomy sen, trening mentalny i trening fizyczny) poradziły sobie z tym zadaniem lepiej niż grupa kontrolna. Trening przeprowadzony podczas świadomego snu zwiększył istotnie skuteczność wykonywanego zadania o 20%, trening mentalny o 12%, a trening fizyczny o 17%, podczas gdy w grupie kontrolnej wzrost ten był nieznaczny (5%) oraz nieistotny statystycznie. Tym samym potwierdzone zostały wyniki Daniela Erlachera i Michaela Schredla z 2010 (nawiasem mówiąc, Tadas Stumbrys, główny autor omawianej pracy to były doktorant tego pierwszego), którzy choć nie uwzględnili wśród swoich grup doświadczalnych osób przeprowadzających trening mentalny, to sugerowali, że prawdopodobnie wykonywanie ćwiczeń podczas świadomego snu wywołuje proces motorycznego uczenia się, podobnie jak to ma miejsce właśnie w przypadku treningu mentalnego. Jak tłumaczył wówczas, podczas wykonywania określonych ruchów podczas świadomego snu, mogą być aktywowane te same obszary motoryczne kory mózgowej, które aktywują się także podczas wykonywania tych ruchów na jawie (co również zostało potwierdzone przez Martina Dreslera w 2011 roku z wykorzystaniem połączenia technik fMRI, NIRS i polisomnografii). Kiedy więc trenujemy rzut monetą do celu lub inne proste zadanie motoryczne podczas świadomego snu, zachodzi proces uczenia się, podczas którego dochodzi do wzmocnienia i reorganizacji połączeń neuronalnych w odpowiednich obszarach mózgu.

 

Niestety, dużym minusem tego badania jest forma, w jakiej było przeprowadzone, czyli tzw. field research - autorzy rekrutowali osoby doświadczone w świadomym śnieniu poprzez stronę internetową a następnie wybrani uczestnicy dostali instrukcję postępowania i odpowiednie protokoły do wypełnienia po wykonaniu zadania. Z jednej strony tego typu eksperymenty mają wiele wad, jak choćby brak kontroli nad przebiegiem doświadczenia i nad jego uczestnikami. Z drugiej, umożliwiają rekrutację większej liczby odpowiednich do takich badań osób, jakimi są doświadczeni lucid-dreamerzy. W tym badaniu, w grupie świadomie śniących było ich 21, którzy deklarowali doświadczanie co najmniej 2-3 świadomych snów w miesiącu.

 

Inaczej było w przypadku drugiego badania, które ukazało się w tym samym czasopiśmie tuż przed końcem zeszłego roku. Jego pierwszą autorką jest Melanie Schädlich, obecna doktorantka Daniela Erlachera, która w swoim badaniu wykorzystała polisomnografię połączoną z sygnalizowaniem świadomego snu za pomocą ruchu gałek ocznych (a więc badanie przeprowadzano w kontrolowanych warunkach laboratoryjnych). Dzięki zastosowaniu tej metody, badacze mogli m.in. potwierdzić, że świadomy sen sygnalizowany przez osobę badaną miał miejsce we śnie REM, a nie był rodzajem innej aktywności mentalnej całkowicie lub częściowo wybudzonego umysłu, co daje ogromną przewagę nad badaniami typu „field research”.

 

Poza tym, że zadanie motoryczne, jakie wykonywali uczestnicy badania było także inne – trafianie rzutkami (lub lotkami, ang. darts) do celu – schemat badania pozostawał podobny, jeżeli chodzi o jego układ. W efekcie przebadano trzy 9-cio osobowe grupy, których uczestnicy pomiędzy testem przedsennym i testem po przebudzeniu, wykonywali ćwiczenia we śnie świadomym lub ćwiczenia fizyczne w tym samym czasie. Trzecia grupa pełniła funkcję kontrolną (czyli po prostu spała pomiędzy testami). Do grupy wykonującej ćwiczenia we śnie zakwalifikowały się osoby, które doświadczają świadomego snu przynajmniej raz w miesiącu. Badani w ramach ćwiczenia mieli wykonać 21 rzutów w trzech setach poprzedzonych 9-cioma rzutami w ramach rozgrzewki, wszystko wykonywane ręką niedominującą.

 

W przypadku grupy lucid-dreamerów, kiedy uzyskali oni świadomość we śnie mieli zasygnalizować to potrójnym sygnałem ocznym LP (lewo-prawo) a następnie po „zorganizowaniu sobie sprzętu do rzucania lotkami” komunikowali kolejnym potrójnym sygnałem LP rozpoczęcie zadania i wykonywali rzut 30 razy, sygnalizując dodatkowo pojedynczym LP co pięć rzutów. Po zakończeniu zadania uczestnicy ponownie sygnalizowali koniec wykonywania zadania za pomocą 6-ciu sygnałów LP. Dzięki takiemu systemowi, badacz w laboratorium mógł m.in. z dużą dozą pewności stwierdzić, że zadanie zostało faktycznie wykonane w całości lub oszacować w przybliżeniu ile rzutów wykonano, a także mógł zweryfikować czas jego trwania. Przynajmniej takie było założenie...

 

Co ciekawe, nie liczono na spontaniczny świadomy sen, lecz u każdego uczestnika z tej grupy wykorzystano tu technikę indukcji znaną jako Wake-Back-To-Bed (WBTB). Z kolei po wykonaniu zadania oznaczonego odpowiednim sygnałem, badani budzili się sami, lub po minucie od sygnału oznaczającego zakończenie zadania zostali obudzeni, a następnie przepytywano ich z przebiegu marzenia sennego. Założeniem badaczy było bowiem również zidentyfikowanie momentów, które mogły odwrócić uwagę od wykonywanego zadania, oraz określenie ich wpływu na skuteczność treningu. Można się przecież spodziewać, że np. odwrócenie uwagi od wykonywanego ćwiczenia może wpłynąć negatywnie na efektywność nauki. Aby wyodrębnić ten czynnik, od którego mogły zależeć wyniki doświadczenia, zliczano więc liczbę momentów rozpraszających, na podstawie raportu z przebiegu snu.

 

Warto też wspomnieć, że grupa porównywana z grupą lucid-dreamerów (LD), a więc ta, która była budzona w nocy, aby wykonać to samo ćwiczenie fizycznie, była sparowana z nią względem płci, czasu wykonywania ćwiczenia i liczby wykonanych ćwiczeń.

 

Wszystkim lucid-dreamerom biorącym udział w badaniu udało się wykonać ćwiczenie we śnie, w przypadku dwóch osób nawet dwukrotnie (w osobnych świadomych snach). Niestety, nie każdemu z uczestników w grupie LD udało się dokładnie zasygnalizować poprawnie lub wyraźnie kolejne serie rzutów lotkami, dlatego w dalszej analizie posłużono się liczbą wykonywanych rzutów oszacowaną przez samych uczestników. W niektórych przypadkach sennego ćwiczenia uczestnicy używali też niewłaściwej ręki. Ponieważ mediana momentów rozpraszających wyniosła 5, według tej wartości podzielono grupę LD na dwie (mało vs. dużo momentów rozpraszających, aczkolwiek podział był niemal równy, odpowiednio 4 vs. 5 osób). Poprawa umiejętności rzucania lotkami była widoczna jedynie w grupie LD z małą liczbą momentów rozpraszających – tu zanotowano o 18% istotny wzrost skuteczności, z kolei w grupie LD z dużą liczbą momentów rozpraszających zaobserwowano 14% spadek efektywności. W grupie osób wykonujących ćwiczenia fizyczne, zanotowano poprawę o 9%. Grupa kontrolna zaliczyła z kolei spadek o 6%. Co ważne, także zauważono silną negatywną korelację pomiędzy liczbą doświadczonych momentów rozpraszających a skutecznością wykonania ćwiczenia, co sugeruje, że jeżeli chcemy wykorzystywać świadome sny do poprawy swojej kondycji ruchowej, powinniśmy nauczyć się bardziej je kontrolować tak, aby jak najmniej niespodziewanych wydarzeń ze snu ingerowało w jego przebieg i odwracało naszą uwagę.

 

Wyniki tych badań nie tylko potwierdzają dotychczasowe doniesienia poprzednich autorów na temat skuteczności ćwiczeń przeprowadzanych podczas świadomego snu, ale pokazują również jak ważne jest branie pod uwagę przebiegu samego snu podczas analizy takich doświadczeń. Rozproszenie uwagi podczas wykonywania zadania we śnie może wywierać, jak się okazuje, silne negatywne efekty na skuteczność przeprowadzonego treningu we śnie, co może prowadzić do niemiarodajnych wyników takich badań. Warto chyba też stosować trochę prostszą metodologię – chociaż autorzy mieli bardzo dobry pomysł na przeprowadzenie badania, to jednak poziom jego skomplikowania spowodował, że nie wszystko wyszło tak jak miało. Wprawdzie, pomimo, że liczba wykonanych rzutów we śnie wahała się od 7-35 w zależności od osoby i nie miało to związku ze skutecznością wykonania testu po przebudzeniu (brak korelacji) to wielokrotne sygnalizowanie ruchem oczu poszczególnych etapów badania okazało się zbyt trudne. Co ciekawe, wszystkim lucid-dreamerom udało się „znaleźć” tarcze i rzutki po uzyskaniu świadomości we śnie, jednak to właśnie ten element zadania najbardziej rozpraszał uczestników badania. Autorzy zwracają również uwagę, że za tak dobrym wynikiem w grupie LD może stać motywacja. Osoby, którym udało się wykonać zadanie we śnie mogły być po prostu bardziej zmotywowane do wykonania testu po przebudzeniu, przez co bardziej się starały niż osoby z pozostałych grup i dlatego uzyskały lepsze wyniki.

 

Chociaż wciąż takie badania to rzadkość, a jak już są przeprowadzane to zazwyczaj mają charakter badań pilotowych, to pomimo wszystko wskazują one na potencjał, jaki kryje się w możliwości wykorzystania świadomego śnienia do poprawy własnych umiejętności w sporcie, a być może także i w innych dziedzinach życia.

 

 

Schädlich M, Erlacher D, Schredl M (2016) Improvement of darts performance following lucid dream practice depends on the number of distractions while rehearsing within the dream – a sleep laboratory pilot study. Journal of Sports Sciences, doi: 10.1080/02640414.2016.1267387

 

Stumbrys T, Erlacher D, Schredl M (2016) Effectiveness of motor practice in lucid dreams: a comparison with physical and mental practice. Journal of Sports Sciences, doi: 10.1080/02640414.2015.1030342

 

Autor: Andrzej Wnuk

Źródło: lucidologia.pl

Tajemnica metalicznych struktur z syberyjskiej Doliny Śmierci

$
0
0

Mieszkańcy syberyjskiej Doliny Śmierci od wieków opowiadają ciekawe historie na temat metalicznych struktur wydobywających się z Ziemi. Wg ich relacji pobyt w okolicy tych obiektów skutkował dziwną chorobą. Podobno tajemnicze kotły wystrzeliwały z Ziemi kule ognia w kierunku obiektów poruszających się po niebie. Co ciekawe, rosyjscy podróżnicy w XIX i XX wieku potwierdzali relacje Jakutów oraz Ewenków i twierdzili, że na własne oczy widzieli dziwne metalowe kotły. Kto wie, być może dawno temu nieznane istoty wzniosły na Syberii podziemny system metalowych struktur.

 

 

 

Puchar Likurga

$
0
0

rzymski-puchar-likurga-2-245x350.jpg

 

Ten zadziwiający artefakt jest dowodem na to, że nasi przodkowie wyprzedzili swój czas. Technika wykonania pucharu jest tak doskonała, że jego twórcy już w tamtych czasach musieli posiadać wiedzę na temat tego, co my dzisiaj nazywamy nanotechnologią. Starorzymski puchar Likurga zawiera w sobie tajemnicę dalekiej nam epoki, siłę myśli i fantazję dawnych uczonych. Prawdopodobnie pochodzi z IV wieku n.e.

Puchar Likurga znajduje się obecnie w Muzeum Brytyjskim w Londynie. Motywem wzoru na naczyniu jest historia trackiego króla, który obraził boga Dionizosa i za karę został oplątany i uduszony przez pędy winorośli. Niezwykłość tego pucharu polega na tym, że posiada on zdolność zmiany barwy w zależności od oświetlenia – na przykład z zielonego na jasnoczerwony. Te unikatowe właściwości zauważono po raz pierwszy w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy puchar znalazł się w muzeum. W jaki sposób dokonuje się zmiana barw, uczeni domyślili się dopiero w 1990 roku badając szkło pod mikroskopem.

 

To niezwykłe i unikatowe naczynie zostało wykonane ze szkła dichroicznego. Takie szkło przepuszczając dany kolor, odbija jego barwę dopełniającą (na przykład: czerwony-zielony, niebieski-pomarańczowy, fioletowy-żółty). Ciekawostka polega jednak na tym, że aby uzyskać podobny efekt, trzeba na szkło nałożyć warstwy bardzo małych drobinek złota i srebra (również innych metali) o wielkości 50-70 nanometrów. Dla przypomnienia: 1 nm = 10-9 m.

 

Wysokość pucharu wynosi 165 mm, a średnica – 132 mm. Przy zwykłym oświetleniu z przodu, szkło ma kolor zielony, a kiedy źródło światła znajdzie się z tyłu albo w jego wnętrzu, zmienia się on na czerwony. Tajemnicze właściwości starożytnego pucharu od dawna przyciągały uwagę uczonych z różnych krajów. Wielu z nich wyprowadzało swoje hipotezy, które nie były jednak oparte na faktach naukowych i wszelkie próby rozwiązania zagadki dziwnego szkła nie dawały wyniku. Dopiero niedawno, przed 25 laty, udało się wyjaśnić, że ten niezwykły efekt daje szkło nazywane dzisiaj dichroicznym (dwubarwnym), zawierające mikroskopijne drobinki złota i srebra. Badający puchar archeolog z Londynu, Ian Freestone, uważa, że wykonanie go jest „zadziwiającym osiągnięciem”.

 

Po mikroskopowym zbadaniu szkła stało się jasne, że Rzymianie w swoich czasach byli w stanie nanieść na szkło cząsteczki srebra i złota rozdrobnione do średnicy 50 nanometrów. Dla porównania można dodać, że ziarenko soli jest 1000 razy większe, a średnica ludzkiego włosa – aż 100 000 razy. W ten sposób, uczeni doszli do wniosku, że puchar został wykonany z zastosowaniem technologii, która od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku znana jest pod nazwą „nanotechnologii”. Tego rodzaju metody traktuje się jako możliwość kontroli i wykorzystania materiałów na poziomie atomów i cząsteczek. Wnioski ekspertów, poparte dowodami, potwierdzają hipotezę, że starożytni Rzymianie byli pierwszymi ludźmi na Ziemi stosującymi nanotechnologię w praktyce. Znawcy w dziedzinie nanotechnologii są przekonani, że Rzymianie wykorzystywali nano-cząsteczki do wyrobów artystycznych ze szkła w pełni świadomie.

Ponieważ nie wszystkie badania można było wykonywać na oryginalnym, bezcennym szkle sprzed 1600 lat, do celów naukowych wykonano jego wierną kopię. Jak mówią specjaliści, mamy tutaj do czynienia z zadziwiająco wysoko rozwiniętą technologią, a precyzyjne wykonanie naczynia pozwala twierdzić, że starożytni Rzymianie dobrze ją opanowali.

 

rzymski-puchar-likurga-3.jpg
 

Ostatnie badania wykazały, że puchar Likurga może zmieniać swoją barwę również w zależności od płynu, jakim jest napełniony. Na kopię pucharu nanoszono różne płyny. W przypadku wody, oleju, roztworów cukrów i soli zmiany barw były łatwo zauważalne (np. czerwony dla oleju i jasnozielony dla wody). Mało tego, starożytny prototyp okazał się 100 razy bardziej czuły na zmiany stężenia roztworu soli, niż stosowane dzisiaj profesjonalne czujniki, zbudowane do takich testów. Można mieć nadzieję, że na bazie na nowo odkrytych technologii uczeni szybko stworzą przenośne urządzenia do wykrywania na przykład patogenów w próbkach śliny i moczu albo niebezpiecznych cieczy w samolotach. Badania mogą przysłużyć się dobru całej ludzkości, pomóc w rozwoju diagnostyki różnych chorób.

 

Amerykańscy uczeni postanowili wykorzystać technologię kolorowego szkła, którą stosowali Rzymianie w początkach IV wieku, do zbudowania chemicznych sensorów stosowanych w medycynie. Wyniki opublikowano w czasopiśmie „Advanced Optical Materials”. Budowa chemicznego detektora, według słów uczonych, została im podpowiedziana przez niezwykłe właściwości rzymskiego pucharu Likurga. Biorąc to pod uwagę, autorzy nazwali swój projekt „Colorimetric Plasmon Resonance Imaging Using Nano Lycurgus Cup Arrays”.

 

W jaki sposób rzymscy rzemieślnicy wykorzystywali w swoich dziełach nanotechnologię wyprzedzającą ich epokę o prawie 2000 lat – nie wiadomo. Wiadomo tylko, że szkło dichroiczne, takie jak pucharu Likurga, zostało opracowane w laboratoriach NASA do budowy elementów satelitów. Poza tym, znajduje zastosowanie przy produkcji laserów, światłowodów, materiałów odpornych na czynniki atmosferyczne i zachowujących trwale kolory, itp.

A więc, jak mawiali starożytni Rzymianie: Nihil Novi Sub Sole (nic nowego pod słońcem).

 

Źródło

Neil Harbisson: Człowiek, który słyszy kolory

$
0
0

Neil Harbisson: Człowiek, który słyszy kolory

z18350867V,Neil-Harbisson.jpg

Neil Harbisson (Fot. Simon Burt/REX FEATURES / EAST NEWS)

 

Gdyby kiedyś z jakiegoś powodu zdecydował się zostać rasistą, zamiast do ruchu White Power zapisałby się do Pomarańczowej Alternatywy. - Bo ludzie nie są wcale biali i czarni - twierdzi Neil Harbisson - są w różnych odcieniach pomarańczu. A on akurat wie, co mówi - nie zwodzi go zmysł wzroku. Harbisson kolory słyszy.

Urodził się z niezwykłą mutacją genetyczną, która uczyniła jego świat czarno-białym. Ta przypadłość to achromatopsja i - najprościej rzecz ujmując - jest rodzajem turbodaltonizmu. Jej przyczyną jest zbyt mała liczba lub zupełny brak czopków - komórek oka odpowiedzialnych za widzenie barwne. Efekt to niezdolność postrzegania kolorów, ale może mu także towarzyszyć światłowstręt, zaburzenia ostrości widzenia czy oczopląs.

Przypadłość jest niezwykle rzadka - występuje u 0,005 proc. populacji i jest przenoszona genetycznie. Dlatego bywają małe, zamknięte społeczeństwa, w których zdarza się częściej. Jedno z nich (ludność zamieszkującą atol Pingelap na Pacyfiku) opisał słynny neurolog Oliver Sacks w książce "Wyspa daltonistów i wyspa sagowców".

Neil Harbisson nie urodził się jednak w Mikronezji, ale w Hiszpanii. I w swoim środowisku był prawdziwym dziwakiem. Siła charakteru pozwoliła mu jednak przekuć słabość w zaletę. Harbisson został artystą. Poszedł na studia muzyczne, a potem plastyczne. W Instytucie Alexandre Satorrasa, w którym studiował, uzyskał zgodę na nieużywanie barw w malarstwie. Dlatego jego wczesne prace są czarno-białe. Ubierał się także w takich kolorach.

Wszystkie zmieniło się w 2004 roku. Od dwóch lat studiował kompozycję w Anglii, w Darlington College of Arts. Tam na jednym z wykładów usłyszał o cyborgach i możliwościach, jakie daje połączenie ludzkich zmysłów z elektroniką. Wraz z informatykiem Adamem Montandonem stworzyli urządzenie, które nazwali "eyeborg" - oko cyborga. Prototyp składał się z anteny przymocowanej do komputera i pary słuchawek. Na końcu anteny znajdowała się kamera. Urządzenie przetwarzało kolorowy obraz świata na bodźce złożone z dźwięków i wibracji, które Harbisson słyszał w słuchawkach. Dawało mu to możliwość odbierania dźwięków innym zmysłem - było to coś na kształt indukowanej synestezji.

Cierpiący na nią ludzie wskutek błędu genetycznego mają w mózgach dodatkowe połączenia pomiędzy obszarami odpowiedzialnymi za przetwarzanie symboli liczbowych czy literowych a miejscami interpretującymi kolory. Połączenia takie mogą się też wykształcić między tymi ostatnimi a rejonami percepcji dźwięków. Posiadacz dodatkowych połączeń widzi więc gamy ćwiczone na fortepianie tak jak kosmici w "Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia" Spielberga. Zielone, żółte, pomarańczowe soprany, alty i basy tworzą w jego głowie widowisko barwy i dźwięku, którego nie powstydziłby się Jean-Michele Jarre.

źródło

Moda na Pokemony się kończy? Nieważne. Rozszerzona rzeczywistość już tu zostanie

$
0
0

Moda na Pokemony się kończy? Nieważne. Rozszerzona rzeczywistość już tu zostanie

 

 

ae86e91c502b420e193b6075f3c24c30e36b233b

Fot. Mike McGregor

 

Czy niedawna mania łapania Pokemonów to znak, że nadchodzi rewolucja - nie tylko w rozrywce?

 

W zeszłym roku rodzice być może się cieszyli, kiedy ich dzieci powstawały z kanap i biegały po dworze, polując na wyimaginowane stwory. Ale dzieci przez cały czas ściskały w dłoniach urządzenia elektroniczne: korzystały z aplikacji rzeczywistości rozszerzonej (AR, od augmented reality), która nakłada generowane komputerowo obrazy na widok otoczenia użytkownika, zmieniając prawdziwy świat w pole gry Pokémon Go – w pokemonowe safari.

Niektórzy naukowcy twierdzą, że czas spędzany przed ekranem może upośledzać zdolności poznawcze i powodować problemy behawioralne. Jednak korzystanie z rzeczywistości rozszerzonej, w przeciwieństwie do innych form mediów cyfrowych, polega przede wszystkim na interakcji ze światem rzeczywistym – zauważa prof. Chris Dede z Uniwersytetu Harvarda, specjalista od metod uczenia się.

Dede przewiduje, że w przyszłości lekcje będą dopasowane do rzeczywistości rozszerzonej: ekonomii będzie się nauczać w centrach handlowych, a biologii – w zoo. Inwestorzy spodziewają się więc wielkich zysków. Według szacunków Goldman Sachs w 2025 r. techniki edukacyjne oparte na rzeczywistości rozszerzonej oraz wirtualnej będą łącznie przynosić zyski rzędu 700 mln dol. rocznie.

źródło


Poltergeist ze Swietłego – nawiedzenie w Rosji

$
0
0

Przez 3 lata państwo Kisliakowowie spod Tomska byli terroryzowani w swoim mieszkaniu przez złośliwego ducha. Niewidoczna siła rzucała w nich przedmiotami i podpalała ubrania, zostawiając wszędzie dziwne napisy i rysunki. Historia "Fotymy", bo tak nazwano intruza, została doskonale udokumentowana przez miejscowych uczonych. Jej finał był niestety tragiczny.

 

 

1.jpg

 

 

W marcu 1998 r. do Wiktora N. Fefełowa – biochemika z Tomska, który zajmował się badaniami nad zjawiskami nadprzyrodzonymi zadzwoniła roztrzęsiona kobieta. "Tylko niech pan sobie nie myśli żeśmy tu poszaleli…" – powiedziała, rozpoczynając opowieść o gehennie, jaką było życie w "przeklętym mieszkaniu" obok niewidzialnego agresora.

 

 

Duch-chuligan

 

Zaczęło się od uciążliwego pukania, które wyrywało ich ze snu. W ostatnim tygodniu 1997 r. ktoś zaczął nocami dobijać się do drzwi mieszkania Kisliakowów z miasteczka Swietłyj oddalonego o kilkanaście kilometrów od Tomska w zachodniej części Syberii. Anatolij Wasilewicz – pan domu, z zawodu taksówkarz, nie mógł złapać uciążliwego chuligana, mimo że na zmianę ze starszym synem i psem nocami pełnił warty w przedpokoju.

– Spałem przy drzwiach z omonowską pałką i łańcuchem. Żaden chuligan by mi nie uciekł. Dwa miesiące tam przesiedziałem, aż w końcu nie wytrzymałem i jak zapukało, otworzyłem drzwi i powiedziałem: "No dobra, właź, pogadamy" – przyznał, dodając, że przy tej okazji strasznie klął.

Okazało się, że otwarcie drzwi było złą decyzją, bo nagle do domu "coś wleciało", mimo że niczego nie było widać. Przygasło tylko światło i dał się słyszeć przytłumiony śmiech, jakby kobiecy – wspominał Kisliakow.

 

 

Był to początek horroru. Zaczęło się od zwarcia i małego pożaru, potem przedmioty domowe i artykuły spożywcze zaczęły się samoistnie poruszać i uderzać w domowników. Jak miało się okazać, duch dopiero się rozkręcał.

Nie wiedząc, co począć, rodzina sprowadziła popa, ale ten nic nie wskórał i kiedy zamknął za sobą drzwi, niewidoczna siła porozrzucała poświęcone przez niego świece. Fefełow zjawił się na miejscu niedługo po rozmowie z panią Lubow Kisliakową – z zawodu telefonistką. Wkrótce stał się niemal współlokatorem "przeklętej kwatery", spędzając z rodziną kilkadziesiąt nocy. Wiele przykładów działalności tamtejszego poltergeista (od niem. terminu oznaczającego hałaśliwego ducha) miał szanse zobaczyć na własne oczy, a niektóre zarejestrował na wideo. Badacz przyznaje, że kilka aspektów wyróżniało przypadek ze Swietłego na tle innych poltergeistów.

 

Po pierwsze – intensywność. Coś, co wprowadziło się do Kisliakowów było bardzo uciążliwe i aktywne. Oprócz rzucania przedmiotami, duch podpalał ubrania i regularnie zdejmował drzwi z zawiasów (czasem wielokrotnie w ciągu jednej nocy). Po drugie, byt wydawał się inteligentny. Przykładowo, jeśli gospodarze prosili go o powtórkę jakiegoś "triku", robił to. Kiedy pewnego razu zapytali, jak ma na imię, na jednym z przedmiotów pojawił się koślawy napis "Fotyma". Imię przyjęło się.

 

 

Fotyma złośliwy

 

Pan Kisliakow początkowo nie był skłonny do uznania, że ma do czynienia ze zjawiskiem nadprzyrodzonym. Rodzina zajmowała mieszkanie od ok. 10 lat i dotąd nie było z nim żadnych problemów. Kłopoty sprawiał za to jeden z jego synów – lekko niedorozwinięty i agresywny 12-letni wówczas Petia. Początkowo myślano, że wybryki ducha to jego sprawka, jednak za wieloma z nich – jak podkreślali niezależni świadkowie tamtych wydarzeń – nie mógł stać człowiek.

 

U Kisliakowów przedmioty nie tylko fruwały, ale też znikały w mgnieniu oka, by pojawiać się w innych miejscach, zaś nocami Fotyma urządzał w przedpokoju "przedstawienia", podczas których buty domowników unosiły się pod sufitem.

 

– Wiosną 1998 r. rozpoczęła się u poltergeista "faza pisana" – mówił Fefełow.

 

Fotyma zaczął pisać, rysować i bazgrać – świeczką po meblach, szminką po lustrze i żółtkami po ścianach. Zostawiał też bazgroły na kartkach, które Fefełow nadal trzyma w swoim archiwum. Inny ciekawy incydent miał miejsce, kiedy po wizycie jednego ze znajomych Kisliakowów, byt napisał keczupem na podłodze nazwisko gościa – "Sofronow".

 

Zapytany pewnego dnia, kiedy sobie pójdzie, Fotyma namazał na ścianie "2001". Koniec końców zrobił, jak obiecał, ale nim do tego doszło, stał się jeszcze uciążliwszy. W styczniu 1999 r. zaczęły się pierwsze podpalenia. Poltergeist potrafił wzniecać ogień w trudno dostępnych miejscach. Podpalił futro pani domu, a innym razem "wrzucił" do szafy płonącą kulkę papieru.

 

Następnie Fotyma próbował zalać mieszkanie (co mu się udało). Dzwonił też z numeru Kisliakowów do ludzi w całej okolicy. Ba, zostawiał nawet wiadomości głosowe. Choć dla wielu brzmieć to może absurdalnie, Fefełow ma w swoim archiwum kilka nagrań z dyktafonu, na których, jak wierzy, słychać mrożące krew w żyłach jęki i gardłowe porykiwania poltergeista. Są one dostępne w internecie.

 

Po jakimś czasie Kisliakowowie przywykli do życia z Fotymą, ale byli psychicznie wyczerpani. Poltergeisty – mówił Fefełow, to bowiem psychoterroryści. Ludzie, których nękają tracą poczucie bezpieczeństwa i żyją w cieniu siły, która może zaatakować o każdej porze.

– Domownicy przykładowo układają się do snu, a nagle po ich mieszkaniu zaczyna jeździć rower. Na ścianach pojawiają się napisy: "Będę was chrzcił siekierą". Kisliakowa wyrzucają z pracy, bo w zamkniętym garażu coś uruchomiło silnik w aucie i pracował on przez całą noc – dodawał.

 

Nie mogąc dłużej znieść przebywania w "mieszkaniu cudów", które tłumnie odwiedzali dziennikarze, badacze i zwykli ciekawscy, Anatolij Wasilewicz udał się z prośbą do władz o przeniesienie rodziny do innego lokum. To był błąd, gdyż Kisliakowów uznano za kombinatorów. Ich sąsiadom afera z poltergeistem także się nie podobała i wystosowali oni list otwarty do władz, w którym stwierdzili, że "patologiczna rodzina" z ósmego piętra stara się wmówić wszystkim istnienie zjawisk, które w ZSRR występować nie miały prawa.

Sąsiadka Lubow Skawrońska zażądała wprost, by rodzinę z duchem przesiedlić. Najlepiej do koszar. Zaczęły się też szerzyć plotki o dzieciach Kisliakowów, które miały mieć nie po kolei w głowie, terroryzowały sąsiadów i odgrywały główną rolę w całej mistyfikacji.

 

 

 

Dowód na istnienie duchów?

 

Fefełow inaczej patrzy na sprawę. Spędziwszy u Kisliakowów setki godzin, miał on nawet plan, by nawiedzone mieszkanie, po wyprowadzce rodziny, przekształcić w "rezerwat dla poltergeista", gdzie można byłoby go do woli badać. Nie udało się to, gdyż latem 2001 r. Fotyma sobie poszedł, tak jak zapowiedział.

 

Zdaniem badacza, choć sprawa obrosła legendą, wydarzyła się naprawdę, a ponad 2000 incydentów w mieszkaniu Kisliakowów nie da się wytłumaczyć w sposób racjonalny. Nie może też być mowy o mistyfikacji. Petii ani starszego o kilka lat Sławy nie złapano nigdy na gorącym uczynku. Co więcej, Fotyma straszył nawet wtedy, gdy byli oni poza domem.

 

Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że poltergeist zniknął zaraz po tym, jak zmarła starsza sąsiadka Kisliakowów – osoba zdziwaczała i "cięta" na ich dzieci. Wkrótce Fefełow odkrył też tajemnicę, którą mieszkańcy nawiedzonego bloku próbowali ukryć. U wielu z nich też straszyło, choć nie tak intensywnie.

Do nierozwiązanych tajemnic poltergeista ze Swietłego dochodzi rzekoma klątwa, która miała dotknąć kilkanaście osób powiązanych z tą sprawą. Najmocniej uderzyła w samych Kisliakowów. Petia, kiedy dorósł, nie zmienił się i szybko trafił do więzienia. Został też ciężko pobity. Za jego starszym bratem długo ciągnęła się "fama", że dorastał z duchem. Został on zwolniony z wojska i wieku 21 lat nagle zmarł.

 

 

Ale co tak naprawdę działo się w Swietłym? Sugestii co do natury poltergeistów (lub barabaszek jak nazywa się to zjawisko w rosyjskim folklorze) jest wiele. Nikt nie ma jednak pojęcia, jak to wyjaśnić, nawet Fefełow i jego koledzy z Uniwersytetu Tomskiego, gdzie w latach 80. powstała poświęcona temu zagadnieniu specjalna jednostka badawcza. Syberia jest bowiem "wylęgarnią" poltergeistów i, jak mówi Fefełow, do tej pory jego organizacja "Biolon" zbadała tam kilkanaście takich przypadków, w tym kilka z Tomska.

 

 

Badacz twierdzi, że choć poltergeisty łamią prawa fizyki, należy patrzeć na ten problem z "chłodną głową". – "Żadnego mistycyzmu" – mówi, dodając, że jego celem jest odkrycie praw rządzących tym dziwnym zjawiskiem, a nie utwierdzanie ludzi w przekonaniu, że duchy istnieją. Badania zachodnich parapsychologów doprowadziły bowiem do wniosku, że poltergeist to nie duch, ale rodzaj oddziaływania – tzw. spontaniczna psychokineza, która generowana jest przez niektóre osoby, zwłaszcza dojrzewających nastolatków.

 

Największą zagadką pozostaje jednak to, że hałaśliwe duchy wydają się być "istotami" inteligentnymi, a nie anonimową siłą – podsumowuje Fefełow.

 

 

źródło

10 lat ją zabijano! Historia ospy

$
0
0

10 lat ją zabijano! Gdyby nie szczepionki nie byłoby to możliwe. Historia ospy

 

 

2.png

Mała dziewczynka zarażona ospą w Bangladeszu 1973. fot. Wikimedia Commons /  CDC/James Hicks

 

 

 

Pokonany zabójca – to chyba najtrafniejsze określenie na jedną z najstraszniejszych chorób, odpowiedzialną za epidemie, przy których dzisiejsze są niczym.

 

 

 

Ospa jest jedną z najbardziej wyniszczających dla ludzkości chorób. Dramatycznie zmieniła bieg historii, przyczyniając się nawet do upadku cywilizacji. Oficjalnie ten śmiertelny wirus już jednak nie istnieje. Doprowadzono do jego eradykacji w 1979 roku, po udanym programie szczepień uważanym za jeden z największych triumfów nowoczesnej medycyny.

 

 

Ospa to ostra choroba zakaźna, którą powoduje wirus ospy. Jego nazwa, czyli „variola”, pochodzi od łacińskiego słowa „pstry”, co stanowi odniesienie do wysypki, która pojawia się na twarzy i ciele zakażonych nim osób. Dane historyczne wskazują, że wirus zabijał około 30 procent zarażonych ludzi. Ci, którzy przeżyli, często pozostawali ślepi, niepłodni i z głębokimi bliznami na skórze.

 

 

Ospa rozprzestrzeniała się przez bezpośredni kontakt z zakażonymi ludźmi, płynami ustrojowymi lub z zanieczyszczonymi przedmiotami, takimi jak pościel. Rozróżnia się dwa główne typy. Variola major - najbardziej rozpowszechnioną formę - najostrzejszą i najbardziej śmiertelną oraz variola minor - odznaczającą się łagodniejszym przebiegiem i kończącą śmiercią w mniej niż jednym procencie przypadków. Istniały jeszcze dwie inne, rzadsze formy: krwotoczna i zlewająca się. Praktycznie zawsze powodowały śmierć.

 

 

Wczesne ofiary

 

Uważa się, że wirus ospy wywodzi się z Indii lub Egiptu, co najmniej 3000 lat temu. Najwcześniejsze dowody na jej występowanie pochodzą od egipskiego faraona Ramzesa V, który zmarł w 1157 roku p.n.e. Jego zmumifikowane szczątki noszą dobrze znane ślady po wysypce.

 

Choroba później rozprzestrzeniła się wzdłuż szlaków handlowych w Azji, Afryce i Europie, docierając w końcu do obu Ameryk na początku XVI wieku. Rdzenna ludność na tych obszarach nie miała na nią naturalnej odporności. Szacuje się, że podczas europejskiej kolonizacji za śmierć 90 procent lokalnych mieszkańców odpowiadał wirus, nie walki.

 

Ospa przyczyniła się do upadku Imperium Azteków w Meksyku po przywiezieniu wirusa przez hiszpańskich żołnierzy w 1519 roku. Ponad trzy miliony Azteków zachorowało. Poważnie osłabione imperium stanowiło łatwy łup. Podobna sytuacja powtórzyła się w zachodniej części Ameryki Południowej, gdzie na ospę zmarł cesarz i większość populacji Inków.

 

Szacuje się, że w Europie liczba zgonów z powodu ospy sięgnęła 60 milionów w samym XVIII wieku, a w XX wieku na całym świecie zmarło na nią około 300 milionów ludzi.

 

 

 

Zwycięstwo dzięki szczepionce

 

 

Walka ludzkości z ospą ma prawie 2000-letnią historię. W Azji stosowano technikę znaną jako wariolacja (lub wariolizacja), podczas której celowo zarażano osoby poprzez wdmuchiwanie suszonych strupów ospy do nosa. Po tym zabiegu pacjenci zapadali na łagodną formę choroby i nabywali dożywotnią odporność.

 

Przełom nastąpił w 1796 roku, gdy eksperyment angielskiego lekarza Edwarda Jennera wykazał, że szczepienie z zastosowaniem pokrewnego wirusa krowianki może chronić przed ospą. Odkrycie Jennera utorowało drogę dla kolejnych programów szczepień - szczególnie ważnych, ponieważ nie ma skutecznej metody leczenia ospy.

 

W 1967 roku, gdy przez rok około 10 do 15 milionów ludzi zachorowało na ospę, Światowa Organizacja Zdrowia rozpoczęła ogólnoświatową kampanię jej zwalczania opartą o szczepienia. Stopniowo choroba została zagoniona do Rogu Afryki i ostatni znany przypadek wystąpił w Somalii w 1977 roku.

 

Choć teraz przeszła już do historii, istnieje szansa na powrót ospy w charakterze broni biologicznej. Takie obawy znaczni nasiliły się w Stanach Zjednoczonych po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku. Choć ryzyko jest znikome, w USA zgromadzono wystarczającą liczbę szczepionek, by zaszczepić każdego obywatela.

 

 

 

 

źródło

Poltergeist w Swietłogorsku, Białoruś

$
0
0

U naszych wschodnich sąsiadów zjawisko poltergeista („hałaśliwego ducha” zwanego także „barabaszką”) nie należy do rzadkości. Każdego roku notuje się wiele nowych przypadków, często niezwykle intrygujących. Tym razem ofiarami ataków nieuchwytnej siły stali się mieszkańcy jednego z domów w rejonie Swietłogorska na Polesiu Homelskim. Według relacji białoruskich badaczy, wybuch aktywności poltergeista, który demolował dom i rzucał przedmiotami w jego mieszkańców, rozpoczęły problemy z telefonem…

 

barabaszka1.jpg

infra.org.pl

 

Pierwsze informacje o niezwykłych zdarzeniach rozgrywających się w jednym z domów w rejonie położonym na Polesiu Homelskim Swietłogorska pochodziły od mass-mediów. W domu, w którym dochodziło do niezwykłych manifestacji pojawiła się ekipa telewizji Ład, która kręciła materiał dla programu „Czas Białorusi”. Materiał pokazano także na pierwszym kanale państwowej telewizji. Ponieważ w najbliższej okolicy nie działała żadna grupa zajmująca się zjawiskami anomalnymi, nie podniesiono kwestii zorganizowania stałego monitoringu. Dopiero po miesiącu od ustania działalności poltergeista (30 lipca 2011) miejsce to, w celu zebrania dalszych informacji, odwiedzili przedstawiciele Białoruskiego Ufologicznego Komitetu: Ilja Butow, Wiktor Gajduczuk i Siergiej Krawczuk.

 

Ofiarami „niewidocznego chuligana” stali się członkowie dużej rodziny składającej się z 8 osób, mieszkujących w jednym domu. Nestorka rodu, emerytka Nelli Aleksandrowa, mieszka tam z dwoma córkami, zięciem i czterema wnukami (chłopcami w wieku 3.5, 10 i 12 lat i 16-letnią dziewczyną). Dom jest duży, ceglany, jednopiętrowy, z trzema pokojami. Wygląda na nieco zaniedbany i wymagający kapitalnego remontu, co nie wiąże się jednak z finansowymi kłopotami rodziny, a z jego historią. Początkowo działka z domem należała do innych właścicieli. Zbudowali oni drugi dom, a teren, na którym stoi obecny użytkowali w charakterze ogrodu, dopóki nie zainteresował się nim były dyrektor sowchozu, którzy przejął nieruchomość i zaczął budować tam dom. Przez długi czas stał on pusty i powoli niszczał, aż w 1999 r. wprowadziła się do niego rodzina Nelli Aleksandrowej. Byli to ciężko pracujący ludzie, posiadający gospodarstwo z dużą liczbą trzody.

 

barabaszka2.jpg

Zdjęcie wykonane podczas obchodu domu, w którym doszło do przypadku aktywności poltergeista. W tle widoczne rozbite podczas jednego z ataków okno. / infra.org.pl

 

Do czerwca 2011 r. żaden z mieszkańców domu nie donosił o niczym niezwykłym, a nawet nikt nie myślał, że coś takiego może tam się wydarzyć. Jawne manifestacje zjawiska poltergeista (zwanego we wschodniosłowiańskiej mitologii „barabaszką”) zaczęły się 2 czerwca, choć poprzedzały je mniej spektakularne, choć nie mniej dziwne zdarzenia.

 

W publikacjach poświęconych opisom przypadków poltergeista wspomina się o „zapowiedziach” wybuchu aktywności tego zjawiska, które miały bardzo zróżnicowany charakter: od stuków w okno do głuchych dzwonków do drzwi. Kiedy wydarzenia te zbiegają się ze śmiercią w rodzinie lub bliskim otoczeniu świadków, wiąże się je z obecnością w domu „ducha”.

 

Dla przykładu, w przypadku „nowogirejewskiego poltergeista” (1989-1990) z Moskwy na kilka miesięcy przed wybuchem jego aktywności rodzina, w mieszkaniu której zagnieździła się dziwna siła odnajdywała w swej skrzynce pocztowej nienależące do niej listy, przekazy pieniężne a nawet niezamawiane gazety (jeden tytuł), który pojawiał się w wielu egzemplarzach. W przypadku „poleskiego poltergeista” miały miejsce podobne zdarzenia, choć ograniczające się do głuchych telefonów. Na kilka tygodni przed rozpoczęciem aktywnej fazy zjawiska, znajdujący się w domu Nelli Aleksandrowej telefon stacjonarny (model Horizont TA-3125) zaczął spontanicznie... wygrywać melodię „Podmoskownyje wieciera”, choć w przypadku rozmów przychodzących reagował standartowym dzwonkiem. Po podniesieniu słuchawki słychać było w niej krótkie trzaski, podobne do tych słyszanych przy zajętej linii. Nie wiadomo, czy w tym przypadku był to wynik rozmowy przychodzącej, ponieważ telefon nie ma funkcji identyfikacji numeru dzwoniącego. Kiedy podobne zachowanie aparatu zaczęło denerwować domowników, wyłączyli oni dźwięk w telefonie, lecz w odpowiedzi na to słuchawka zaczęła samoistnie spadać z uchwytu.

 

Badacze podjęli próbę imitacji podobnego dzwonka, żeby sprawdzić możliwość, czy nie był to efekt wybryku dzieci. Przy przymusowym włączaniu na telefonie wskazanej melodii podnoszono słuchawkę, jednak w niej zamiast krótkich sygnałów rozlegał się długi i przeciągły sygnał wolnej linii. Niestety nie udało się znaleźć instrukcji aparatu telefonicznego, żeby sprawdzić inne warianty ustawień i osiągnąć opisane efekty działania.

 

Główne wydarzenia zaczęły się 2 czerwca około godziny 12:30. Dorośli członkowie rodziny pojechali na pole doić krowy, w domu została tylko Nelli Aleksandrowa z wnukami. Znajdowała się z małoletnim Kiriłem, podczas gdy 10-letni Artiom i 12-letni Aleksander bawili się w pokoju dziecięcym. Kiedy kobieta zajrzała do nich to usłyszała (a nawet poczuła) jak coś przebiegło pod podłogą od okna w kierunku wyjścia z pokoju. Wtedy się zaczęło. Z komórki zaczęły wylatywać i rozbijać się słoiki  z konfiturami, wywróciła się szafka na korytarzu, wywracały się oparte o ścianę deski z rozmontowanych mebli...

 

barabaszka3.jpg

Rozbite słoiki i pogniecone denka z domu, w którym zainstalował się poltergeist / infra.org.pl

 

Następnego dnia doszło do powtórki wydarzeń. Wieczorem zięć Nelli Aleksandrowej nie wytrzymał i pojechał po popa, mając nadzieję, że jego interwencja pomoże zatrzymać dziwne zjawiska. W czasie jego nieobecności poltergeist kilka razy wyrzucał z szafy należącą do mężczyzny kurtkę. Duchowny przyjechał, poświęcił dom, nakreślił w różnych miejscach ochronne krzyże, przywiózł ikony, świece, wodę święconą i poradził gorliwie modlić się. W jego obecności poltergeist w żaden sposób nie okazywał swego destruktywnego działania. Jednak przedsięwzięte środki w żaden sposób nie przeszkodziły dalszemu rozwojowi wypadków. Barabaszka nie przejął się pozostawionymi przez duchownego przedmiotami kultu: rzucał modlitewnikami, plastikową butelką ze święconą wodą, a zapaloną świeczką trafił w plecy wnuczki Nelli Aleksandrowej. Nie ruszał tylko Biblii.

 

Podstawowe przejawy aktywności poltergeista sprowadzały się do przemieszczania i destrukcji przedmiotów co odbywało się faktycznie codziennie (dochodziło do około 20 epizodów w ciągu doby). „Złośliwy duch” szczególnie upodobał sobie słoiki z konfiturami, które znajdowały się w komórce. Początku ich lotu nikt nigdy zobaczyć nie mógł, widoczny był tylko finał - kiedy te rozbijały się. Tylko w jednym przypadku gospodyni domu obserwowała lot słoika – leciał obracając się w powietrzu. Nie nadążano za ich sprzątaniem.

 

Ze względu na rozplanowanie domu, słoiki powinny były wyleciawszy z komórki, skręcić pod kątem prostym, przelecieć cały korytarz i rozbić się przy wyjściu zapasowym. Latały też puste słoiki, które były magazynowane pod telewizorem a jeden z nich uszkodził żyrandol w pokoju. Ze znajdujących się w domu sprzętów AGD żaden nie ucierpiał. Oprócz opisanych powyżej dziwnych zdarzeń z telefonem, w jednym przypadku odnotowano samoczynne włączenie się telewizora, po którym przez dłuższy czas w ogóle obawiano się go uruchamiać. Anomalnego nadmiernego zużycia energii elektrycznej, takiego jakie miało miejsce w przypadku pewnej rodziny z Moskwy w latach 1986-1987 i kilku innych, nie odnotowano. Licznik energii działał prawidłowo.

 

Jeśli chodzi o subiektywne odczucia to Nelli Aleksandrowa wspomniała, że często w domu czuła się obserwowana, czasem odczuwała także na nogach „powiew chłodnego powietrza”. Celowych agresywnych przejawów aktywności poltergeista wobec członków rodziny nie odnotowano, za wyjątkiem drobnych incydentów (np. gdy na starszego wnuka przewróciło się wiadro z wodą stojące na kuchennym stole). Zwierzęta miały natomiast mniej szczęścia. Ucierpiał kot, na którego niejednokrotnie kierowane były słoiki i puszki, a dwa czteromiesięczne szczeniaki zdechły z nieznanej przyczyny w czasie szczytu aktywności zjawiska.

 

barabaszka4.jpg

Miejsce przechowywania słoików i ich trajektoria lotu w czasie aktywizacji fenomenu. Obok, żyrandol rozbity przez siłę po wyjeździe dziennikarzy. / infra.org.pl

 

Ostatnie przejawy działalności poltergeista miały miejsce 23 lipca 2011 r. Według gospodarzy dało się odczuć, że zjawisko zaczyna wygasać. Tego dnia po werandzie domu przesuwał się baniak, kilka razy uniosła się pokrywa tapczanu, na podłogę spadła butelka ze święconą wodą. Na tym dziwne zjawiska się zakończyły. Należy wprawdzie zaznaczyć, że w późniejszym czasie zaczęły napływać skargi od sąsiadów na telefoniczne wygłupy – otrzymywali oni głuche telefony z wyświetlanego numeru rodziny N.A. Tak więc od telefonu się zaczęło i na nim zakończyło.

 

Odnotowane prawidłowości:

 

1. Wyraźnie zarysowane chronologiczne ramy aktywności fenomenu, w tym i dobowe. Jak się okazało, dzieci zazwyczaj wstawały rano o godzinie 7 (dorośli dużo wcześniej) – od tego momentu wszystko się zaczynało i trwało do wieczora, kiedy wszyscy kładli się spać. Ten fakt można rozpatrywać, jako dowód na scharakteryzowanie tego przypadku jako „nastoletniego poltergeista”. Kolejnym faktem wspierającym tę tezę jest to, że fenomen aktywował się wraz z rozpoczęciem letnich wakacji.

 

2. Nie udało się ustalić, która osoba konkretnie ogniskowała zjawiska. Przypuszcza się, że mogli to być 10-letni Artjom i/lub 12-letni Aleksander. W ich obecności wydarzył się pierwszy z incydentów.

 

3. Poltergeist nie przejawiał swej aktywności w obecności osób postronnych – ani w przypadku obecności duchownego ani w czasie wizyty dziennikarzy. W ostatnim przypadku, natychmiast po wyjeździe ekipy filmowej słoikiem został rozbity żyrandol. Przypadkowym świadkiem była sąsiadka N.A., która widziała jak został stłuczony kolejny słoik.

 

4. Incydenty zachodziły wyłącznie na terenie domu, nie zdarzały się na obszarze posesji oraz nie towarzyszyły członkom rodziny poza domem.

 

5. Nie stwierdzono artefaktów ze śladami jawnie anomalnego oddziaływania poltergeista na materialne przedmioty.

 

Oprócz duchownego rodzina N.A. nie zwracała się do nikogo o pomoc, starając się samemu sobie poradzić z problemem. Spośród ludowych metod próbowano zastosować „zjednywanie domowego ducha”: podkładano różnego rodzaju poczęstunki itp. Jak się okazało, Nelli Aleksandrowa intuicyjnie stosowała znaną ludową metodę „strofowania” rozbestwionego ponad miarę „barabaszki”. Podczas szczególnie intensywnych incydentów, kobieta krzyczała na poltergeista „Co ty wyprawiasz?!” i zawstydzała go. Według jej słów fenomen zanikał wtedy na jakiś czas. To, co działo się w domu Nelli Aleksandrowej we wsi próbowano tłumaczyć działaniem sił nieczystych.

 

Jeśli jednak spojrzeć na obiektywne dane, rysuje się interesujący obraz ogólnej geomagnetycznej sytuacji. Poniżej przedstawiony jest dobowy wykres z oznaczeniem indeksu aa w okresie koniec maja – czerwiec 2011, opublikowany przez British Geological Survey.

 

barabaszka5.jpg

Wartość pola geomagnetycznego Ziemi w okresie działalności poltergeista / infra.org.pl

 

W końcu maja i na początku czerwca nastąpiły silne geomagnetyczne zaburzenia. Pierwszy szczyt miał miejsce 28 maja, drugi 5 czerwca (indeks 102). Początek aktywności poltergeista przypadł na okres właśnie pomiędzy tymi szczytami. Zakończenie fenomenu zbiega się z niewielkim zaburzeniem 23 czerwca (indeks 46).

 

Opisany wyżej przypadek klasycznego poltergeista z rejonu Swietlogorskiego wprawdzie nie odznacza się szeroką różnorodnością charakteru zdarzeń, jest jednak ciekawy ze względu na swe wyraźne ramy czasowe i nasycenie aktywności. Wypada mieć nadzieję, że zebrane informacje w ramach ogólnej statystyki pomogą zbliżyć się do rozwiązania tajemnicy fenomenu.

 

 

Źródło: infra.org.pl

Uwaga na palce! Cyberzłodzieje kradną linie papilarne na podstawie twoich zdjęć

$
0
0

Uwaga na palce! Cyberzłodzieje kradną linie papilarne na podstawie twoich zdjęć

 

Znak pokoju czy jak kto woli zwycięstwa (palce ułożone w literę „V”) oznajmia światu, że czujemy się świetnie i rozpiera nas duma. Niestety szybko możemy poczuć się gorzej, jeśli fotkę haker wykorzysta do swych niecnych celów. Cyberzłodzieje potrafią już odwzorować twoje linie papilarne na podstawie zdjęć zamieszczonych w sieci.

 

W styczniu ekipa naukowców z japońskiego Narodowego Instytutu Informatyki udowodniła, że skopiowanie odcisków palców ze zdjęcia o wysokiej rozdzielczości wcale nie jest trudne. Linie papilarne odwzorowane metodą Japończyków stanowiły wierną kopię oryginału, nawet jeśli fotografowana osoba stała w odległości 3 merów od obiektywu.

 

Na razie jednak nie musimy panikować. – Szansa, że złodziej ukradnie akurat twoje odciski jest niewielka – mówi specjalista od biometrii Anil Jain. – Aby było to możliwe trzeba zgrać równocześnie kilka czynników: oświetlenie, dystans, kąt ekspozycji itp. Z drugiej strony okazuje się, że każdy system bezpieczeństwa ma swoje wady.

 

Linie papilarne służą jako klucz do smartfonów, bankomatów, sieci komputerowych, alarmów, szafek w przebieralniach basenu czy lunaparku. Strażnicy graniczni i agenci Secret Service w budynkach rządowych weryfikują naszą tożsamość fotografując tęczówkę oka.

„Blokady biometryczne są kompromisem między bezpieczeństwem a wygodą – pisze autor książki „Technocreep: The Surrender of Privacy and the Capitalization of Intimacy” Thomas Patrick Keenan. – Najbardziej niepokoi mnie fakt, że danych biometrycznym nie da się zmienić jak numeru karty kredytowej czy zamka w drzwiach”.

 

W ostatnich latach firmy produkujące czytniki poprawiły jakość swoich wyrobów. Urządzenia nowej generacji potrafią rozpoznać, czy palec należy do żywego człowieka, czy też został wykonany z siliconu lub odcięty.

 

Skanery dłoni wykonują trójwymiarowe zdjęcie, rejestrując długość, szerokość i grubość czterech palców oraz odstępy między kostkami. Łącznie wykonują około 90 pomiarów różnych cech charakterystycznych, a wynik przechowują w postaci 9-bajtowego wzorca, co daje ponad 4 tryliardy możliwych kombinacji. Identyfikator ów jest praktycznie unikatowy.

 

nna bezpieczna (na razie) metoda uwierzytelniania polega na odwzorowaniu układu naczyń krwionośnych dłoni – innego u każdego człowieka. Aby urządzenie mogło wykonać zdjęcie w podczerwieni i porównać z wzorcem, przez skanowane naczynia musi płynąć krew.

Ponieważ zapis jest dwukrotnie szyfrowany, bardzo trudno wykraść wzorzec przechowywany w bazie danych. Natomiast możliwość błędnej autoryzacji osoby nieuprawnionej szacowana jest na 1:10 000 000. Inne systemy autoryzacji biometrycznej mają znacznie gorszy wskaźnik FAR (False Acceptance Rate).

Z kolei kanadyjski start-up Nymi opatentował bransoletki, które mierzą rytm pracy serca i porównują z oryginalnym zapisem EKG. Inne nowe technologie analizują unikatowy sposób chodzenia lub używania klawiatury, a także indywidualny zapach ciała.

 

Historia dowodzi, że dotychczas każdy szyfr udawało się złamać, a każdy klucz podrobić. Dopiero gdy wymyślimy zabezpieczenie nie do pokonania, będziemy mogli pokazywać znak zwycięstwa bez obawy, że przyniesie nam zgubę.

 

źródło

Pierwszy "Brexit". Wtedy nikt nie miał prawa głosu.

$
0
0

Stopniowe odrywanie Wielkiej Brytanii od Unii Europejskiej, rozpoczęte w ubiegłym miesiącu przez premier Theresę May, stanowi początek historycznego procesu, ale nie tak drastycznego, jak to było w przypadku pierwszego "Brexitu".

 

0006IF4UP6Q91EVB-C122-F4.png

 

Pierwszy "Brexit", o którym pisze na łamach "The New York Times" Nicholas Wade, to spektakularne zerwanie pomostu lądowego, który od milionów lat łączył fizycznie Wielką Brytanię z kontynentem. Ów “pomost" był formacją skalną o szerokości około 20 mil. Prowadził z Dover do Calais. Był zrobiony ze skał kredowych, co widać na przekroju w miejscu, w którym został oderwany od białych klifów Dover.
Po wielu latach pracy, począwszy od badań prowadzonych pod wodą w celu zbadania terenu przed rozpoczęciem kopania tunelu, geologom udało się poskładać obraz potężnych sił, które oderwały pomost i dały Wielkiej Brytanii tożsamość wyspy. Wyniki badań zostały opisane w "Nature Communications".

 

0006IHG387C2963W-C122-F4.jpg

 

W ostatniej epoce lodowcowej poziom oceanu podniósł się i opadł, gdy najpierw woda - w okresach ochłodzenia - została uwięziona w lodowcach, a następnie - w okresach ocieplenia - wypuszczona do oceanu. Przy wysokim poziomie wód Wielka Brytania niemal całkowicie otoczona była wodą - z wyjątkiem uformowanego z kawałka lądu pomostu, który znajdował się około 100-130 stóp nad powierzchnią wody.

Tak było do czasu rozpoczęcia okresu ochłodzenia, czyli 450 tys. lat temu. Rozległe lodowce przedarły się przez  Morze Północne i połączyły się z lodowcem zakrywającym Norwegię. (...)
Gdy poziom wody utworzonego następnie jeziora polodowcowego się podniósł, wody zaczęły kaskadowo spływać nad pomostem łączącym obecne Calais z Dover. Fragmenty kredowych i krzemionkowych skał ścierały się, a wodospady wydrążyły ogromne dziury na dnie oceanu.

Zachodnia ściana pomostu lądowego zaczęła się wtedy cofać, a gdy wodospady doprowadziły do erozji, ostatecznie ustąpiła. To była katastrofalna powódź. Około 1 mln metrów sześciennych wody na sekundę przelewało się z jeziora polodowcowego przez wyłom, zapełniając głębokie doliny. Wody potężnego jeziora wdarły się do kanału La Manche.
Sądząc po grubej warstwie osadu, który został znaleziony na dnie Oceanu Atlantyckiego przy ujściu kanału La Manche, doszło do tego 430 tys. lat temu. (...)

Uproszczona struktura skał i wysp podwodnych sugerowała, że zostały one ukształtowane przez potężny "potop". Te dowody, twierdzą naukowcy, pokazują, że katastrofalny w skutkach wyłom w pomoście Dover-Calais rozpętał potężną powódź  w kanale La Manche.

 

0006IHIEYMAL2LR5-C122-F4.jpg

Kilka aspektów tej wersji wydarzeń zostało wcześniej przedstawionych, ale nie było na nie dowodów. W 2007 r. grupa prowadzona przez Sanjewa Guptę i Jenny S. Collier z Imperial College London pozyskała nieznane dotąd szczegółowe informacje na temat topografii dna morza w obrębie kanału La Manche. Gupta i Collier współpracują z belgijskimi I francuskimi sejsmologami nad głębszą analizą fundamentu kanału. (...)

"Nasza dokumentacja po raz pierwszy pokazuje , że jezioro istniało i że były wodospady przepływające przez pomost lądowy" - mówi Gupta. W jego ocenie głęboka dolina, która od wschodniej strony przebiega przez Cieśninę Kaletańską, została zatem wyrzeźbiona przez ogromną powódź z drugiego jeziora.

Philip Gibbard, geolog z University of Cambridge, uważa tę wersję wydarzeń za "ekscytującą i głęboko wiarygodną".
Nicholas Wade/New York Times News Service

 

Źródło
 

NA DROGACH MĘKI PAŃSKIEJ

$
0
0

Żywy już w średniowieczu kult Męki Pańskiej w wiekach XVI i XVII osiąga swoje apogeum, jest faktem religijnym, który dominuje w ówczesnej umysłowości i uczuciowości chrześcijańskiej. Głównymi symptomami nowego sposobu przeżywania Pasji stały się kalwarie i nabożeństwo Drogi krzyżowej.

 

84-1024x375.jpg

fot/google

 

Nabożeństwo Drogi krzyżowej jest do dzisiaj najpowszechniejszą formą czci i adoracji Męki Pańskiej. Nie należy ono do kultu liturgicznego, jest natomiast pobożną praktyką zrodzoną z pragnienia żywej wiary. Obecny kształt Drogi krzyżowej to wynik długiej ewolucji, która odzwierciedlała zarówno przemiany chrystologii, jak i pobożność poszczególnych epok.

 

Dla pierwszych chrześcijan podstawowe znaczenie miała tajemnica zbawienia oraz oczekiwanie ponownego i rychłego przyjścia Chrystusa. Dlatego też realia Męki nie stanowiły jeszcze obiektu osobnej czci, ważna była przede wszystkim jej zbawcza skuteczność. Rozwój terytorialny, instytucjonalny i teologiczny chrześcijaństwa zmieniał powoli to nastawienie. Pierwszym obiektem czci w ramach kultu Męki Pańskiej był krzyż. Chrystusa postrzegano jako Króla, który z wysokości krzyża rozpoczyna panowanie nad światem. Na rozwój kultu wpłynęło głównie odnalezienie relikwii Krzyża przez św. Helenę (zmarłą około 330 roku), matkę cesarza Konstantyna Wielkiego.

 

swkrzyz07.jpg

fot/google/relikwie Krzyża Świętego - Babia Góra

 

Rozwój kultu Męki Pańskiej przypada na IV wiek i wiąże się z ożywieniem pątnictwa do Ziemi Świętej. Wówczas powstały też w Jerozolimie budowle sakralne wzniesione przez Konstantyna, upamiętniające ostatnie chwile życia Jezusa: świątynia zwana Martyrium (Męki Pańskiej) nad miejscem ukrzyżowania i Anastasis (Zmartwychwstania) nad Grobem Pańskim. Pielgrzymi już wtedy pragnęli nie tylko oglądać miejsca, po których chodził Zbawiciel, nie wystarczała im sama kontemplacja - chcieli czynnie uczestniczyć w przeżyciach Jezusa. "Itinerarium Burdigalense" pielgrzyma z Burgundii oraz zapiski Sylwii zwanej Eterią z około 380 roku świadczą, że istniał już w Jerozolimie obchód miejsc Męki w Niedzielę Palmową i w noc z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek.

 

Zainteresowanie i cześć dla Męki Pańskiej wzrosło niepomiernie po zdobyciu Jerozolimy przez krzyżowców w 1099 roku. Pątnicy starali się odnaleźć i zidentyfikować miejsca i sceny Pasji znane z pobożnej literatury. Jerozolima pokryła się siecią budowli sakralnych i stała się głównym sanktuarium chrześcijaństwa. Zwiedzanie świętego miasta zapoczątkowało późniejszą tradycję obchodów Drogi krzyżowej. Kolejność nawiedzania miejsc Męki nie była jeszcze ustalona. Dopiero franciszkanie, którzy w 1320 roku objęli opiekę nad sanktuariami w Jerozolimie, nadali procesjom ramy organizacyjne. Po zdobyciu Ziemi Świętej przez muzułmanów nastąpiły znaczne utrudnienia w pielgrzymowaniu do Jerozolimy.

 

Izrael-zwiedzanie-Jerozolimy-62-640x427.jpg

fot/fragmentator/Via Dolorosa - Jerozolima

 

stacje-Drogi-Krzyżowej-w-Jerozolimie-08.jpg

fot/fragmentator/Via Dolorosa - Jerozolima/stacja V - Szymon Cyrenejczyk pomaga nieść krzyż Jezusowi

 

W Europie od XI wieku zaczyna stopniowo ulegać zmianie koncepcja Chrystusa jako Króla, przedstawianego z insygniami władzy. Obraz Pantokratora (Władcy Wszechświata) ustępuje powoli wizji Chrystusa Człowieka, umęczonego, ociekającego krwią, martwego. W średniowieczu dostrzeżono na nowo ludzką naturę Chrystusa, a zatem także Jego mękę i śmierć. Zrozumiano, że należy nie tylko adorować Go jako Boga, ale także zbliżyć się do Niego jak do cierpiącego człowieka.

 

Największych przemian w duchowości średniowiecznej dokonał św. Franciszek z Asyżu (1181-1226). Za jego sprawą Chrystus niejako "zszedł" z piedestału i stał się uczestnikiem codziennego życia. Pobożność franciszkańska opierała się nie na myśli spekulatywnej, lecz na uczuciach i wewnętrznych przeżyciach. Kult Pasji wyrażał się teraz w serdecznym współczuciu, w pragnieniu współuczestniczenia w Męce. Jezus cierpi i umiera jak zwykły człowiek, trwoży się i pragnie wsparcia. Ale dzięki temu staje się zrozumiały i dostępny dla wszystkich - zamiast Sędziego i Władcy jest teraz Bratem, Pocieszycielem i Przyjacielem.

 

Od XIV wieku pobożność chrześcijańską ogarnął nurt odnowionej wyobraźni religijnej. Rozbudzona na wzór franciszkański uczuciowość prowadziła do arcyrealistycznego pojmowania Pasji, do przeżywania każdego szczegółu. Uwypuklano zwłaszcza epizody najbardziej tragiczne, łączące się z wybujałą uczuciowością i wzruszeniami. Układano np. zegary Męki Pańskiej (horologia Passionis), zestawiano narzędzia Męki (arma Christi) i otaczano je osobną czcią. Powszechne były szczegółowe dociekania, ile razy Chrystus został uderzony, ile wylał kropli krwi i potu, ile miał ran, ile razy upadł pod krzyżem. Na tej kanwie powstał kult poszczególnych elementów Pasji: Dróg Bolesnych, Świętych Ran, Upadków pod Krzyżem, Świętej Krwi.

 

581646_forum_17726408_34.jpg

fot/google/Gość Niedzielny

 

Na nabożeństwo Drogi krzyżowej oddziałał silnie dramat liturgiczny. Rozwinął się w zachodniej Europie w XII i XIII wieku. Tematyka pasyjna obejmowała pięć widowisk: procesję w Niedzielę Palmową, Ostatnią Wieczerzę, Podniesienie Krzyża, Pogrzeb Chrystusa i Nawiedzenie Grobu. Inny rodzaj inscenizacji stanowiły misteria i mirakle, często dość swobodnie traktujące tematykę pasyjną. Odgrywane były bardzo realistycznie, co powodowało czasem interwencję biskupów, np. w 1473 roku w mieście Deutz we Francji proboszcz Nicole w roli Chrystusa omal nie zmarł z wyczerpania przywiązany do krzyża.

 

Synteza pasyjnej pobożności zaowocowała przekształceniem poszczególnych elementów Drogi krzyżowej w kult określonych cykli pasyjnych. Trzy z nich złożyły się na współczesną nam formę tego nabożeństwa.

 

pobrane.jpg

fot/google

 

Szczególnie silny kult z uwagi na tragizm formy i treści żywiono do upadków Jezusa pod krzyżem. Pobożna literatura podawała różną ich liczbę: 3, 5, 7, 9, a nawet 32 upadki. Najczęściej wymieniano 7, które przedstawiano plastycznie na obrazach i płaskorzeźbach umieszczanych w kaplicach, krzyżach lub na specjalnych kolumnach. Oznaczały one określone sceny Pasji i uwzględniały różne epizody. Przy adoracji poszczególnych scen nie wymagano jeszcze zachowania ich historycznej kolejności. Nabożeństwo to powstało pod koniec XV wieku na terenie Niderlandów i północnych Niemiec.

 

Następnym etapem było nabożeństwo do "dróg" Jezusa, wyrosłe z kultu odcinków drogi, którą przeszedł On na Golgotę. Znane było na początku XVI wieku, a modlitewniki i śpiewniki wymieniały od 6 do 16 Dróg Bolesnych. Najbardziej popularny był zestaw 9 dróg, a nabożeństwo polegało na odwiedzeniu w Wielki Piątek 9 kościołów. Poszczególne drogi odpowiadały jednemu lub kilku epizodom Pasji. Przewodniki pasyjne zawierały odpowiednie rozważania i modlitwy dla każdej "drogi".

 

"Passio, albo kazanie o Męce Pańskiej ze czterech Ewangelistów zebrane", wydane w Krakowie w połowie XVI wieku, opisuje 6 Dróg Bolesnych, "...którymi raczył chodzić Jezus sprawując zbawienie i odkupienie". Pierwsza, zwana "gładką", obejmuje stacje obmycia nóg apostołom i ustanowienie Najświętszego Sakramentu, druga "kamienna" - pojmanie Jezusa, przesłuchanie u Annasza i Kajfasza, trzecia "ostra i ciernista" - przesłuchanie u Piłata i Heroda, biczowanie i cierniem ukoronowanie, czwarta "krzywa a nie prosta" - wyrok i dźwiganie krzyża, piąta "ciasna" - przybicie do krzyża, szósta "ostateczna i chwalebna" - zdjęcie z krzyża i pogrzeb.

 

Ostatni cykl stanowił kult stacji, który wpłynął bezpośrednio na nabożeństwo Drogi krzyżowej. Termin "stacja" (łac. statio) oznaczał procesję, podczas której nie klękano, a całe nabożeństwo odprawiano, idąc lub stojąc. Potem "stacja" oznaczała zatrzymanie się procesji w określonym miejscu. Pierwszym, który użył terminu "stacja" na oznaczenie świętych miejsc Drogi krzyżowej w Jerozolimie, był Anglik Wiliam Wey, pielgrzym do Ziemi Świętej w latach 1458-1472. Nabożeństwa stacyjne rozwijały się w południowych Niderlandach od początku XVI wieku. Najstarsza ich wersja zawierała 7 stacji, inne cykle miały ich 9, 10, 15, a nawet więcej. Zależało to od tego, czy brano pod uwagę cały okres Męki Pańskiej, rozszerzany nawet o epizody apokryficzne, czy tylko Drogę Krzyża.

 

Do powstania i rozszerzenia się nabożeństwa stacyjnego w formie współczesnej Drogi krzyżowej przyczynił się najbardziej Holender Adrian Cruys, zwany Adrichomiusem, przełożony klasztoru św. Barbary w Delft (zmarł w 1585 roku). Ułożył on cykl Drogi krzyżowej o 12 stacjach wraz z komentarzem, dzieląc całość Drogi Bolesnej Chrystusa (Via Dolorosa) na Drogę Pojmania (Via Captivitatis) od modlitwy w Ogrójcu do pretorium Piłata, i Drogę Krzyża (Via Crucis) - od pretorium do śmierci na krzyżu. Nabożeństwo Drogi krzyżowej w układzie Adrichomiusa rozszerzyło się pod koniec XVI wieku na całą Europę. Po dodaniu w XVII wieku dwóch ostatnich stacji: zdjęcie z krzyża i złożenie do grobu, Droga krzyżowa uzyskała ostateczny kształt, znany do dzisiaj.

 

Pierwsze Drogi krzyżowe powstały w Niderlandach: w Louvain (1503), Vilvorde i Malines. Zakładano je nie tylko w otwartym terenie, ale także w kościołach, krużgankach klasztornych i na cmentarzach. Najgorliwszym propagatorem Drogi krzyżowej o 14 stacjach był franciszkanin św. Leonard z Porto Maurizio (1676-1751). Wzniósł na terenie Italii 572 Drogi krzyżowe. Jedna z najsłynniejszych znajduje się w rzymskim Koloseum. Założył ją na prośbę św. Leonarda papież Benedykt XIV. Teksty Drogi krzyżowej ułożone przez św. Leonarda używane są do dzisiaj.

 

822978_IMG_7518_34.jpg

fot/wiara.pl

 

Papież Innocenty XI udzielił nabożeństwu Drogi krzyżowej odpustów należących do Ziemi Świętej (1686), a Pius IX obdarzył je odpustem zupełnym (1859). Prawo zakładania Drogi krzyżowej przyznano franciszkanom w należących do nich kościołach. Papież Klemens XII w 1731 roku zezwolił im wznosić Drogi krzyżowe w kościołach parafialnych, szpitalach i kaplicach za zgodą miejscowego biskupa. Obecnie prawo zakładania Drogi krzyżowej mają także kardynałowie i biskupi.

 

Pobożność pasyjna nie zatrzymała się jednak na etapie nabożeństwa Drogi krzyżowej. Religijna żarliwość domagała się jeszcze większego, realistycznego i naturalistycznego przybliżenia rzeczywistości Ziemi Świętej - nie wszyscy mogli przecież pielgrzymować do Jerozolimy. "Posiadanie" świętego miasta u siebie, bliskiego i łatwo dostępnego, stało się ideałem i pragnieniem wspólnot chrześcijańskich. Dążność do odtwarzania świętych miejsc jerozolimskich w Europie datuje się od XII wieku. Początki kalwarii nawiązywały do sanktuariów Ziemi Świętej. Naśladowano najczęściej bazylikę Świętego Grobu (w Polsce pierwsza tego typu świątynia powstała w Miechowie zbudowana przez bożogrobców, sprowadzonych przez Jaksę z Miechowa; stąd bożogrobcy zwani są u nas miechowitami). Potem zaczęto stawiać Ogrójce - kapliczki z figurą modlącego się Jezusa. Zdobyły one wielką popularność, a jeden z pierwszych powstał przy kościele św. Barbary w Krakowie w XV wieku. Najstarszą kalwarię, założoną przez dominikanina Alvareza, wzniesiono koło klasztoru Scala Coeli w Kordobie (1405-1420). Nie była ona okazała, składała się w większości z krzyży i małych kapliczek rozmieszczonych na terenie oratorium klasztornego. Następne kalwarie, budowane od przełomu XV i XVI wieku w Niemczech, Italii, Francji i Niderlandach, stanowiły coraz większe obiekty sakralne o rozbudowanej strukturze, np. Kalwaria w Plougastel w Bretanii miała 200 kaplic i figur.

 

W okresie reformacji zaprzestano budowy kalwarii. Dopiero po soborze trydenckim (1545-1563) przeżyły one apogeum rozwoju. Kalwarie - Nowe Jerozolimy - stanowiły kulminację potrydenckiej, barokowej i kontrreformacyjnej religijności, będąc zarazem najbardziej wyrazistym przykładem kultury masowej. Spełniały też wzorcowo wszystkie warunki idealnego miejsca świętego. Organizacja kalwarii, nasycenie ich symboliką, maksymalna teatralizacja wszystko to powodowało, że dramat ewangeliczny stawał się bezpośrednio zrozumiały, aktualny, nieomal dotykalny. Zakładano je w terenie górzystym, starając się, aby topografia przypominała jak najbardziej odpowiednie miejsca święte Jerozolimy.

 

Kalwarie w Polsce pojawiły się na początku XVII wieku. Pierwsza, największa i najwspanialsza, została założona przez Mikołaja Zebrzydowskiego w 1604 roku. Rozbudowa obiektu trwała ponad sto lat i prowadziło ją kilka pokoleń Zebrzydowskich. Wybrano teren pod Lanckoroną, którego ukształtowanie pozwoliło usytuować obiekty kalwarii tak jak w prawdziwej Jerozolimie. W dążeniu do ideału zmieniono nawet bieg pobliskiej rzeczki, aby jako Cedron płynęła we właściwym kierunku, usypano wzgórza Moria i Syjon. Okazałe barokowe kaplice wytyczyły trasę Męki Pańskiej. Kaplice wyposażono w elementy sceniczne: balkony, tarasy, schody i podia. Od 1609 roku rozpoczęto odgrywać Misterium Męki Pańskiej. Początkowo obejmowało ono tylko scenę odczytywania wyroku przez Piłata, potem było stopniowo rozbudowywane, aby uzyskać ostateczny i dopracowany kształt w połowie XX wieku. Misterium - które poprzedza jako osobny obrzęd wjazd Jezusa do Jerozolimy w Niedzielę Palmową - trwa od popołudnia Wielkiej Środy do południa Wielkiego Piątku.

 

mapa.jpg

fot/google/plan zabudowy ścieżek kalwaryjskich

 

Niedługo po Zebrzydowskiej powstały następne kalwarie: w Pakości zwana Kujawską - założona przez Michała Działyńskiego (1629), Żmudzka w Gordach - założona przez bp. Jerzego Tyszkiewicza (1649), Jerozolima Kaszubska w Wejherowie - założona przez Jakuba Weyhera (1651), w Górze Kalwarii - założona przez bp. Stefana Wierzbowskiego (1666), w Pacławiu - założona przez Maksymiliana Fredrę (1667) i Jerozolima Dolnośląska w Wambierzycach - założona przez Daniela Osterberga (1681). Do dzisiaj (z wyjątkiem Góry Kalwarii, która bardzo szybko podupadła, i Kalwarii Żmudzkiej) są to największe i najbardziej rozbudowane pod względem sakralnym i widowiskowym obiekty. Kalwarie powstałe w XVIII-XX wieku nie są tak rozległe ani okazałe. Bywa, że zamiast kaplic stacje oznaczają tylko krzyże i figury. Obecnie w Polsce istnieją 53 kalwarie.

 

Kult Pasji w czasach baroku przybrał na zachodzie Europy rys ekstatyczny i mistyczny, z czego wywodziły się nabożeństwa do Pięciu Ran, do Świętego Oblicza, do Świętej Krwi, do Boleści Maryi; to ostatnie dało początek kultowi Matki Bożej Bolesnej. Osobliwą cześć oddawano zwłaszcza Krwi Świętej i Ranom Chrystusa. W Niderlandach i północnych Niemczech kult Świętej Krwi był tak silny, że - jak pisał historyk sztuki i twórca metody ikonologicznej Erwin Panofsky - "przechodził prawie w dionizyjskie podniecenie" ("Imago pietatis", w: "Ikonografia i ikonologia", Warszawa 1970).

 

Polskim wkładem do kultu Pasji są Gorzkie żale. Nabożeństwo to po raz pierwszy odprawiono w warszawskim kościele Świętego Krzyża. Równie charakterystyczne dla polskiej pobożności są Żale maryjne. Wywodzą się z idei współmęczeństwa Maryi i nawiązują do kultu Matki Bożej Bolesnej. Pierwszy znany tekst Żalów zapisany jest w "Kazaniach świętokrzyskich".

 

1133caef-14d1-426d-ab1e-b76efbc7afdf.jpg

fot/google/ "Kazania Świętokrzyskie" - odnalezione oryginalne fragmenty

 

Kalwarie można uznać za szczyt rozwoju pobożności pasyjnej. Ustaliły one pewien wzór odbioru i rozumienia treści religijnych i uczestnictwa w kulcie istniejącym do dzisiaj w religijności masowej.

 

Realistyczny i naturalistyczny walor kalwarii, aktualizujący święty czas Pasji, sprawiał (i sprawia), że w odczuciu pielgrzymów byli oni świadkami "rzeczywistej" męki Chrystusa. Powodowało to reakcje doskonale ilustrujące religijne napięcie i zaangażowanie uczuciowe. W Kalwarii Zebrzydowskiej podczas misterium niejednokrotnie pobito "Judasza" po zdradzie. Goniec zdążający do pałacu Piłata z wyrokiem na Jezusa był zatrzymywany przez pątników i często tylko dobre nogi ratowały go przed uwięzieniem w piwnicy (co kilkakrotnie się zdarzyło).

 

Mimo że kult religijny w kalwariach traktowany był często jako spłycony ("dla maluczkich") i podkreślano jego rytualizm oraz brak głębszej refleksji, to przedstawia on w rzeczywistości sposób partycypacji w sacrum, które przejawia się w najbardziej czystym wymiarze. Kalwaria pozwala wiernym osiągnąć stan oczyszczenia i długotrwałej satysfakcji religijnej, a przede wszystkim poczucie uczestniczenia w innej rzeczywistości - niebiańskiej i absolutnej.

 

ANDRZEJ DATKO

 

Wiedza i Życie.png

7 niezwykłych opisów UFO w Biblii

$
0
0

W Biblii znajduje się wiele intrygujących opisów UFO spisanych za pomocą dostępnych wówczas słów i pojęć. Naturalnie, ludzie sprzed tysięcy lat nie posiadali odpowiedniej wiedzy technologicznej, przez co działanie takich obiektów było dla nich zupełnie niezrozumiałe. Pojazdy poruszające się w powietrzu uznawali zatem za coś boskiego. Starożytni ludzie nie posiadali również odpowiedniego słownictwa do opisania takich maszyn, przez co nigdy nie określali ich jako ‘latające spodki’, ‘maszyny powietrzne’ czy też ‘statki kosmiczne’. Starali się je opisać za pomocą dostępnych im wówczas słów i pojęć, a także próbowali odnieść je do rzeczy znanych im z życia codziennego. W ten sposób na widok latających maszyn używali takich zwrotów jak ‘ognisty wóz’, ‘latający zwój’, ‘słup obłoku’, ‘rydwan Boży’ czy też ‘chwała Pana’. Poniżej 7 wybranych opisów UFO z relacji o Eliaszu, Mojżeszu czy Ezechielu.

 


Radio

$
0
0

Od jakiegoś czasu w moim domu dzieje się kilka dziwnych rzeczy. Ale może po kolei. Wszystko tak nastało mniej więcej z początku grudnia zeszłego roku - choć co prawda wtedy nikt nie przypuszczał nic dziwnego. Wiadomo, że nasz mózg może mieć czasami dziwne urojenia i nieraz sam sobie, że tak powiem "dokłada" wrażeń czy widzi różne rzeczy (lub postacie) w przedmiotach, w których nic podejrzanego nie ma. Było kilka takich sytuacji, których nie byłem pewien i dalej nie jestem czy nic nie widziałem. Zdarzały się one głównie w nocy, a co najlepsze - w sytuacjach kiedy się budziłem. Pamiętam kilka nocy z grudnia, gdzie budziłem się jakoś około godziny 1 - 2. Od razu za potrzebą szedłem do łazienki i w oknie kilka razy miałem wrażenie że się błyska - burza raczej to nie była, no bo w końcu nie w grudniu :) Po jakimś czasie światła dochodziły też z innych pokoi, mam szyby w drzwiach więc widać było wyraźne "przejaśnienie" wnętrza w ciemną noc. Oczywiście jak to ja na początku nie zwracałem na to jakoś szczególnej uwagi, owszem tam jakiś lekki dreszczyk na ciele powstawał związane prawdopodobnie z urojeniami jakie człowiek może sobie wymyślać o czym wyżej wspomniałem. Jednak gdy się to już tam trzeci czy czwarty raz zdarzyło to sprawdzałem co to za światło. Dowiedziałem się tylko tyle - pochodzi ono na 99% z salonu. Nie miałem zbytnio czasu na rozmyślanie o tej sprawie, a źródło światła odkryłem przypadkowo patrząc przez zaparowaną szybę w drzwiach od łazienki. Jak wychodziłem to jeszcze troche było i w stronę salonu było ono dużo mocniejsze. Tak jak mówię zdarzyło się tak kilka razy w grudniu zarówno też w styczniu i tak dalej. Jednak w lutym jakoś tak w środku usłyszałem grające radio z salonu. Nie budziłem się wcześniej to właśnie dźwięk tego radia mnie obudził. Nie był może on za głośny ale ja ogólnie mam bardzo dużą wrażliwość na dźwięki gdy śpię, co było zawsze moim problemem szczególnie jak w nocy była burza - ale nie o tym rzecz. Poszedłem wtedy normalnie wyłączyć to radio, które jest w salonie. Dodam, że jest to dość stare radio kupione w latach 90 oczywiście nie przeze mnie, bo ja wtedy byłem beztroski, ale ma się dobrze przez tyle lat i działa no i oczywiście nigdy problemów nie sprawiało. Oczywiście z raz włączonego radia nikt tutaj problemów nie będzie robił, teorii spiskowych też raczej nie wymyślam. Jednak problem pojawia się gdy tak się zdarza kolejny już raz z rzędu. Na początku myślałem, że ktoś być może ustawił tam jakąś funkcje SLEEP, jednak no przecież to radio nie ma takiej funkcji! Nie jest normalnym, że włącza się w środku nocy. Pewnego razu włączyło się kiedy już byłem obudzony, oczywiście byłem w łazience. Włączenie radia poprzedził błysk taki jaki wcześniej widziałem wielokrotnie. W końcu się poważnie zająłem tą sprawą. Był raz jeden z piątków, więc miałem okazję żeby przesiedzieć sobie noc i zobaczyć co się stanie. Siedzę tam sobie przy komputerze i się nudzę. Mijają kolejne godziny, ale nic się nie dzieje. W końcu około godziny 5 już odpuściłem. Po tym piątku radio zaczęło chyba budzi mnie codziennie - tzn przez kolejne cztery noce się tak zdarzyło. Pewnego razu już tak trochę ze złości powiedziałem "Ucisz się" do radia. Oczywiście w nocy. Ku mojemu wielkiemu ździwieniu radio zaczęło się podgłaśniać. Więc wziąłem rozbieg tak z 5 metrów na korytarz i kopnąłem w to radio z półobrotu. Po tym radio nic się nie połamało i wyfrunęło w powietrze i próbowało mi przywalić, ale ja się nie dawałem. W końcu zaczęło tą swoją anteną machać niczym średniowieczny rycerz mieczem, ale ja szybko podniosłem pierwsze lepsze krzesło i rzuciłem to w niego. Wtedy mój telewizor, który również stoi w salonie wyfrunął w powietrze, a z ekranu zaczęło wylatywać pszczoły uzbrojone w panzerfausta i nawalały we mnie granatami. Ponieważ jestem doświadczonym żołnierzem szybko wsiadłem na fotel i zacząłem fruwać w nim po pokoju z prędkością ok trzystu jeden kilometrów na godzinę i strzelać z pistoletu do pszczół. Wszystkie bez problemu zabiłem a telewizorowi tak wyrąbałem w ekran, że aż wywalił w kosmos na jowisza. Później spadał aż trzy dni. Natomiast radio zaczęło przede mną uciekać. Włączyłęm na początku swój pakiet nitro razy dziesięć i przyspieszyłem do około pięćset trzy przecinek zero jeden kilometrów na godzine ale musiałem zwolnić, bo paliwo się w fotelu skończyło, bo jakiś głupi debil zapomniał zatankować wcześniej. Postanowiłem że na dzisiaj starczy jako, że byłem no już naprawde zmęczony. Poszedłem spać. Następnego dnia radio dalej było w pokoju - w salonie ale no bałem się je włączyć, chyba mi się nie dziwicie. Jednak po kilku dniach się odważyłem - był to już marzec tyle pamiętam. Radio niby ok normalnie wszystko grało. Jednak w nocy znowu powtórzyła się sytuacja, ze radio mnie obudziło. Powiem szczerze mam tego dość. Żal mi się pozbywać radia, bo jest to pewnego rodziaju zabytek - poza tym nie można od razu zakładać, że to radio jest "demonem" które posiada to całe zło, ale to co się dzieje czasami jest dziwne.

 

Może ktoś racjonalnie wytłumaczy co to może być?

 

Ja wytłumaczę

 

prowokacja.gif

 

TheToxic

Rzekome nagranie z misji na Marsa w latach 70/80?

$
0
0

Wideo przedstawia niby wyprawę na marsa z lat70/80 ale to było niby tajne, bo mogła się nie udać. Amerykanie mieli informacje, ze ruscy chca lecieć więc ich wypzedzili  :szczerb:

 

Dobra a co do samego  nagrania, wygląda całkiem nieźle. Może ktoś mi zdeszyfrować tego fejka?

 

 

 

Masowe obserwacje UFO na przełomie 1896 i 1897 roku

$
0
0

Historia niezwykłych obserwacji UFO do jakich doszło pod koniec XIX wieku na terenie USA. Na kilka lat przed pierwszym lotem samolotem, tysiące ludzi obserwowało na niebie dziwne metaliczne obiekty. Obserwacje trwały przez pół roku, z nasileniem w listopadzie 1896 i kwietniu 1897 roku. Dziwne obiekty pojawiały się na obszarze wielu tysięcy kilometrów. Czym więc były te dziwne pojazdy skoro w tamtych czasach ludzie nie potrafili jeszcze budować samolotów? Czy były to statki kosmiczne, z pokładu których istoty pozaziemskie monitorowały rozwój życia na naszej planecie? Warto rozważyć taką hipotezę, ponieważ ludzie byli świadkami przelotu dziwnych latających pojazdów przez całą historię ludzkości - od starożytności, przez średniowiecze, nowożytność aż do czasów współczesnych. Być może już od tysięcy lat jesteśmy obserwowani przez zaawansowane cywilizacje z kosmosu.

 

Jak traktowano pacjentów przedwojennych psychiatryków?

$
0
0

Jak traktowano pacjentów przedwojennych psychiatryków?

Autentyczne wyznania starej pielęgniarki

 

 

1.jpg

Terapia zajęciowa. Na zdjęciu zakonnica pełniąca służbę pielęgniarską i grupa pacjentek. Fotografia z okresu międzywojennego.

 

 

 

Janina zawahała się, „niepewna, czy powinna o tym wspominać”. Wreszcie jednak opowiedziała. I to ze szczegółami.

 

„Inaczej tu było przed pół wiekiem, nie tak cicho jak dzisiaj”.

 

Od tych słów rozpoczyna się opowieść pielęgniarki, która znała Kobierzyn lepiej, niż ktokolwiek inny. W krakowskim zakładzie dla umysłowo chorych spędziła niemal całe swoje życie. Była tam zatrudniona już w 1935 roku, wykonując „najbardziej uciążliwe prace”. Pół wieku później nadal można było ją spotkać na korytarzach obarczonego bolesną historią szpitala.

 

 

Były lata 80. i pielęgniarka zdecydowała się opowiedzieć swoją historię lokalnej dziennikarce oraz biografistce, Krystynie Różnowskiej. Jej wyznania właśnie ukazały się na kartach książki – „Można oszaleć. Osobliwy świat szpitala psychiatrycznego”.

Relacja Janiny Sroki dotyka każdego niemal aspektu funkcjonowania szpitala. Pisze o jego kadrze, o życiu pracowników zakładu, losie pacjentów przed wojną, w jej trakcie i w latach PRL-u. Szczególnie frapujące są jednak jej wspomnienia o dawnych metodach leczenia. To przecież lata gdy nie było psychotropów, nowoczesnej medycyny. Zarazem jednak w Kobierzynie… nie było też krat w oknach. Po to, by nie stresować pacjentów o i tak nadwyrężonych nerwach.

 

W tamtych czasach wstydzono się chorych psychicznie, krewni chowali ich przed ludźmi, czasem zamykali. Bywało, że latami trzymali ich w stajni, w klatce czy komórce, jak zwierzęta. Przywożono do nas chorych w strasznym stanie, wyniszczonych, brudnych, zawszonych.

 

 

2.jpg

Sala szpitala w Kobierzynie. Zdjęcie przedwojenne.

 

 

3.jpeg

Szpital w Kobierzynie z lotu ptaka. Fotografia przedwojenna.

 

 

 

By ich uspokoić, nalewało się w łazience ciepłej wody do wanny i godzinami się ich tam trzymało, pilnując przez cały czas. Oprawione w drewno termometry wskazywały temperaturę wody, kiedy już była chodna, dolewało się ciepłej.

Był to wówczas jedyny sposób postępowania z pacjentami w szale. Proszę sobie wyobrazić trzech czy czterech chorych w wannach, rękami i nogami rozbryzgujących wodę. Jak sobie z nimi poradzić?

 

 

Janina podkreślała, że pacjentów szpitala nie wolno było bić. „Za to zwalniano z pracy”. Zarazem jednak personel nie dysponował niemal żadnymi środkami, pozwalającymi radzić sobie ze szczególnie niespokojnymi chorymi.

 

Przed wojną w Kobierzynie nie używano kaftanów bezpieczeństwa. Z kolei pasy, służące do przywiązywania pacjentów do łóżek, pojawiły się dopiero przed samym wybuchem wojny.

Z ich pomocą uskuteczniano terapię, budzącą wątpliwości nie tylko co do skuteczności, ale też – etyki. I to właśnie opowiadając o tej metodzie, pielęgniarka zawahała się, przed zdradzeniem kompromitującego szczegółu.

 

Sposób polegał na:

(…) uspokojeniu chorego za pomocą mokrych prześcieradeł, którymi owijano go jak mumię, i pozostawiano na dwie godziny, okrywając poduszkami, by się nie przeziębił.

Czasem posypywano prześcieradło solą. (…) Ja uważam, że tak nie można postępować z chorymi, sól piecze ciało, sprawia ból, ale gdy nie dawaliśmy sobie z nimi rady, uciekano się i do tego sposobu.

 

 

Pielęgniarka zapewniała, że sposób ten stosowano w tajemnicy, że nie była to usankcjonowana metoda „leczenia”. Sięgał jednak po nią także… jeden z lekarzy szpitala. A sama Janina Sroka nie kryła, że „chorzy bywają bardzo dokuczliwi, niekiedy nawet niebezpieczni”. I że nie każdy, kto się nimi zajmuje, jest w stanie wykazać się wystarczającą cierpliwością. I właściwą dozą zrozumienia.

 

 

 

Autor: Kamil Janicki

Ktoś coś słyszał o wędrującej figurce w Balicach?

$
0
0

Kilka lat temu usłyszałem historię o figurce matki boskiej z krzyżem, która samoistnie przemieszcza się między dwiema stronami ulicy (normalnie jest w kapliczce). Miało się to dziać w Balicach, koło Krakowa. Ponoć cała wieś, czy czym to jest, o tym mówiła. Słyszałem to od koleżanki, która słyszała to od koleżanek, które mieszkają w Balicach, więc wiadomo jak traktować takie historie :roll:

Ktoś coś wie? Ktoś coś słyszał? Może sam tam mieszka? Jakoś ta historia utknęła mi w pamięci, więc się tak tylko z ciekawości pytam.

Viewing all 3197 articles
Browse latest View live