Quantcast
Channel: Paranormalne.pl - Forum
Viewing all 3196 articles
Browse latest View live

Gdyby głupota potrafiła latać.

$
0
0

"Gdyby głupota potrafiła latać. To by pani latał jak gołębica"

 To tekst z serialu "Szpital na peryferiach" nakręconego w Czechosłowacji, w czasach słusznie minionych. 

 

Przeglądając jutuba, trafiłem na ten oto film.

 

Ręce mi opadły. Rozumiem że kobiety, chcą być piękne, a faceci silni (niekoniecznie fizycznie). Chęć bycia atrakcyjnym, dotyczy ogromnej większości z nas. Ta atrakcyjność jest różnie rozumiana, i dla wielu osób oznacza coś innego. Ale w tym konkretnym wypadku, coś jednak poszło nie tak. Przecież ta kobieta, ma tak wielkie usta, że uniemożliwiają jej normalne mówienie. Ona sepleni. Nawet pomijając "eksperta" w postaci jej męża, nie jestem w stanie ogarnąć co się dzieje w głowach takich ludzi. Jak można zadawać sobie tyle bólu i cierpienia po to aby wyglądać jak eksponat, z galerii rzeczy dziwnych i niepojętych.

 

 Gdzie leży granica? I jak bardzo pieniądze robią debili z idiotów.


Szaleństwo na punkcie "surowej" wody

$
0
0

raw water.jpg

(Source: Live Water)

 

 

Antyszczepionkowcy i płaskoziemcy widocznie przestali nas wystarczająco bawić. Oto pojawił się kolejny owoc zrodzony z naszej niewiedzy. Panie i panowie, oto surowa woda.

 

Jest nieprzetworzona, niefiltrowana, niesterylna i nieprzyzwoicie droga, ale to nie przeszkodziło wielu osobom oszaleć na jej punkcie. W Stanach Zjednoczonych kwitnie moda na picie tak zwanej surowej wody, która ma być zdrowsza od tej butelkowanej oraz kranówki. Eksperci do spraw żywności biją na alarm i ostrzegają przed niebezpiecznymi skutkami nowego trendu.

 

Taka zwykła, butelkowana woda tych drogocennych probiotyków nie zawiera, ponieważ oczywiście jest filtrowana. Ozonem, promieniami UV, odwróconą osmozą – metod jest sporo. Dzięki temu pijąc taką wodę mamy blisko 100 proc. pewności, że nie zawiera ona np. bakterii E. Coli, pasożytów, czy innej cholery. Pijąc Live Water takiej pewności mieć nie możemy. Ale ludziom to nie przeszkadza. Surowa woda jest droga i sprzedawana w sklepach ze zdrową żywnością – znaczy się, musi być super.

 

Gorący trend

[...]

 

Jej entuzjaści twierdzą, że lepiej smakuje i... bardziej nawadnia organizm niż zwykła woda. Przekonują też, że zawiera korzystne dla zdrowia minerały, które są usuwane z oczyszczonej lub filtrowanej wody. Nie zawiera za to związków chemicznych charakterystycznych dla kranówki, takich jak fluor czy chlor i nie przepływa przez zanieczyszczone ołowiane rury wodociągowe.

 

Pod koniec grudnia, w obszernym artykule, sprawę nagłośnił "New York Times", który uznał picie "surowej" wody za jeden z najgorętszych trendów 2018 roku. Wielu propagatorów zdrowego, naturalnego trybu życia, podążało za nim już w roku ubiegłym. Ten fenomen szczególnie widoczny jest w Dolinie Krzemowej, czyli światowej stolicy technologii. Nastąpił tam znaczny wzrost popytu na nieprzetworzoną i niefiltrowaną wodę, a miejscowi giganci hojnie wspierają start-upy, które sprzedają ten produkt. Jeden z nich - Zero Mass Water z Arizony - pozyskał od inwestorów już 24 mln dolarów.

 

Kiedy pierwszy raz na Facebooku widziałem wpis o tym, że szczepionki odcinają ludziom sensory duchowe (cokolwiek to znaczy) i zawierają metale ciężkie, które zmieniają nas w cyborgi, zacząłem się zastanawiać co, i w którym momencie poszło nie tak. Potem okazało się, że teoria płaskiej Ziemi wcale nie jest wysublimowanym i bardzo niszowym żartem, tylko że niektórzy naprawdę, w nią wierzą. Dzisiaj czytam o surowej wodzie, która bez większego problemu jest w stanie wywołać jakąś lokalną epidemię.

 

Dobra przez jeden cykl Księżyca

 

Za "luksus" picia nieuzdatnionej wody trzeba słono zapłacić. Start-up Live Water sprzedaje dzbanki raw water o pojemności 2,5 galona (niecałe 10 litrów) za... 37 dolarów, czyli ok. 130 zł. Koszt dzbanka dekoracyjnego o tej samej pojemności wzrasta do 60 dolarów.

 

Założyciel firmy Mukhande Singh przekonuje, że woda z kranu to nic innego jak woda z toalety z dodatkiem leków antykoncepcyjnych, chloru i fluoru. - Nazwijcie mnie miłośnikiem teorii spiskowych, ale fluor to środek do kontroli umysłu i nie ma żadnego wpływu na stan naszych zębów - mówił w rozmowie z "NYT". Dodał też , że jego produkt zdatny jest do użytku tylko przez... jeden cykl Księżyca, a potem woda robi się zielona i nie nadaje się do niczego.

 

Jednym z największych propagatorów nowego trendu w USA jest niejaki Doug Evans. Po upadku swojej firmy Juicero (sprzedawała prostą wyciskarkę do soków za 700 dolarów) we wrześniu ubiegłego roku Evans zdecydował się na kilkudniową głodówkę, w czasie której pił tylko surową wodę.

 

Niebezpieczne skutki

 

Podczas, gdy Evans i jemu podobni twierdzą, że "surowa" woda jest idealna dla tych, którzy mają bzika na punkcie zdrowia i ekologii, eksperci od żywności argumentują, że jest wręcz odwrotnie.

 

Według nich niefiltrowana, nieoczyszczona woda, nawet z najczystszych strumieni, może zawierać zwierzęce odchody, bakterie E. coli. i pasożyty takie jak ogoniastek jelitowy. Wywołuje on giardiozę, jedną z najczęściej występujących chorób pasożytniczych u ludzi, psów i kotów. Jej objawy to bóle brzucha, wymioty, zaburzenie trawienia, a nawet niedorozwój fizyczny.

 

Brudna woda może być też przyczyną wirusowego zapalenia wątroby typy A, które w 2017 roku doprowadziło do 20 zgonów w Kalifornii.

Bill Marler, ekspert ds. bezpieczeństwa żywności zauważa, że filtrowana, uzdatniona woda stała się normą i dlatego większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak niebezpieczna może być "surowa" woda. - Choroby, które zabiły naszych pradziadków, zostały całkowicie zapomniane - dodał.

 

Faktem jest, że większość Amerykanów, dzięki postępowi technologicznemu i bardziej rygorystycznym standardom bezpieczeństwa, nie zna osobiście nikogo, kto zmarł na cholerę lub wirusowe zapalenie wątroby typu A. W rezultacie ciężko im uświadomić ryzyko związane ze spożywaniem nieoczyszczonej wody. - Wszystko jest w porządku dopóki 10-letnia dziewczynka nie umrze z powodu cholery w Montecito w Kalifornii - powiedział Marler.

źródło

źródło

 

Stanisław Cichocki „Szpicbródka” - pierwszy wśród kasiarzy

$
0
0

szpicbrodka2_200x307_thb_13152.jpg

Stanisław Cichocki ps. Szpicbródka -

przedwojenny król kasiarzy

(domena publiczna).

 

 

Kiedy myśli się o przestępcach z II RP zazwyczaj w głowie pojawiają się trzy nazwiska: morderczyni Rita Gorgonowa, polski Al Capone Łukasz Siemiątkowski alias Tata Tasiemka oraz król kasiarzy Stanisław Cichocki.

 

W przypadku Cichockiego, znanego lepiej pod pseudonimem Szpicbródka, możemy mówić o pewnego rodzaju paradoksie. Z jednej strony jego działalność stał się inspiracją dla filmów, a on sam jest najlepiej znanym bohaterem półświatka II RP. Z drugiej strony najmniej o nim wiemy. O ile w przypadku Siemiątkowskiego i Gorgonowej dysponujemy dosyć dokładnymi informacjami, o tyle w przypadku Szpicbródki większość informacji pochodzi z jednego źródła: wspomnień Aleksandra Wata. Pisał on:

 

Raz tylko byłem na spacerze ze Szpicbródką Cichowskim. „Król włamywaczy polskich”, piękny mężczyzna lat koło czterdziestu, mówił ślicznie po francusku, pięknie po włosku i chyba bardzo dobrze po angielsku, o manierach arystokraty, o głosie miłym, wyjątkowo bogatym w timbre, o bardzo subtelnym sposobie opowiadania. Był po jakimś bardzo wielki wpadunku, miał być rabunek na wielką skalę, wynajęli olbrzymie apartamenty w sąsiednim domu i zrobili przekop. Król włamywaczy polskich, a zatem i europejskich, bo polscy włamywacze byli uważani w tym czasie za najlepszych w Europie. Potem, gdy wyszedłem z widzenia i spotkałem jakiegoś znajomego MSZ-towca powiedziałem mu: „Wie pan, że powinniście jednak wysłać go na jakąś dobrą placówkę, dobrego ambasadora wam mogę polecieć, człowiek o absolutnie nieskazitelnych manierach, bardzo inteligentny, niezwykle ujmujący, „Szpicbródka”.

 

Ale zacznijmy od początku. Nie znamy dokładnej daty urodzin króla kasiarzy. Część źródeł podaje, że musiał przyjść na świat w okolicach 1890 roku (zdaje się, że bliżej 1885 roku), co jest o tyle prawdopodobne, iż kiedy stawał przed obliczem Temidy w latach trzydziestych, był już raczej mężczyzną w średnim wieku. Informacja o tym gdzie się urodził również jest otoczona tajemnicą. Wiele wskazuje na to, że musiało to mieć miejsce w Carskiej Rosji, bowiem właśnie tam rozpoczynał swoją karierą przestępczą. Najprawdopodobniej był wychowankiem odeskiej szkoły kasiarzy. I tu warto zatrzymać się, aby wyjaśnić ten termin.

 

Zawód: kasiarz

 

Wokół specyficznego rodzaju złodzieja jakim jest kasiarz narosło wiele romantycznych wyobrażeń. Niemałą zasługę w budowaniu wizji przestępcy-artysty miał właśnie Cichocki, który był człowiekiem nietuzinkowym. Wróćmy jednak do faktów – oto jak wyjaśniono termin ten w podręczniku dla policjantów pt. Służba Śledcza z roku 1928:

 

Kasiarze. Zawód kasiarski, który jest koroną zawodów złodziejskich, rekrutuje się z przestępców wykwalifikowanych we wszelkich gatunkach roboty włamywacza. Muszą to być osobnicy silni, mający pewne wiadomości z dziedziny mechaniki, a czasem, jak np. przy robieniu podkopów, muszą posiadać pojęcie o górnictwie. Kasiarze działają stale grupami, ponieważ robota ich przedstawia znaczne trudności i wymaga większej ilości osób i znacznego nakładu pracy, a czasami i kosztów. Klasycznym narzędziem kasiarskim, używanemu u nas, jest t. zw. rak.

 

 

Jest to rodzaj dużego noża, typu noży do rozcinania pudełek z sardynkami, konserwami i t. p. Rzecz naturalna, ze nóż taki wykonany jest z najlepszej stali i przez dodanie długiego ramienia, jako dźwigni, prucie rakiem nawet grubych stalowych ścian kas nie przedstawia dla człowieka silnego, a tem bardziej kilku osób żadnych trudności. Aby zacząć prucie pancernej blachy należy przód zrobić otwór odpowiedniej wielkości, który by umożliwił włożenie raka.

 

 

Otwór taki robi się specjalnym świdrem, t. zw. z niemiecka rajborem; zkolei otwór ten powiększa się przy pomocy borów większych, a następnie przy pomocy specjalnego ostro zakończonego łomu, który blach pancerną rozrywa, nadając otworowi form podłużną. Do tak przygotowanego otworu wprowadza się raka i dalej już łatwo tnie się płyty stalowej. Istnieją rozmaite formy cięcia i rozmaite systemy atakowania kas. Jedni atakują ściany boczne, inni przód i tną albo w formie kąta, albo też w formie niezamkniętego z jednej strony czworoboku. W każdym wypadku kasiarz stara się uniknąć robienia rajborem kilku otworów, ponieważ wymaga to dłuższego czasu.

 

Następnym narzędziem jest tak zwana korona czyli rodzaj świdra w kształcie korony, używanego do celów wiertniczych. Świdr ten został zastosowany również przez kasiarzy, którzy narzędziem tem robili otwory w suficie kasy, umożliwiające wsunięcie ręki do środka.

 

Kasy prymitywnych systemów o słabych zamkach były otwierane przez kasiarzy przy pomocy wysadzeniu zamka materiałem wybuchowym w rodzaju dynamitu lub ternitu, który przy wybuchu niszczył i zrywał sztaby i zasuwy wychodzące z zamka kasy. Tak zwani kasiarze współcześni używają często do prucia kas płomienia o wysokiej temperaturze, który daje połączenie acetylenu z tlenem. Temperatura takiego płomienia dochodzi do 600 ºC. i topi z łatwością najgrubsze ściany pancernej kasy ogniotrwałej. Sposób ten jednak wymaga znacznych przygotowań i przedstawia trudności polegającej na zdobyciu balonów z tlenem i acetylenem, które są rejestrowane, oraz na transporcie tych ciężkich balonów na miejsce.

 

Nawet policja traktowała kasiarzy większym, niż w stosunku do innych przestępców, szacunkiem. Wśród swoich kolegów po fachu cieszyli się zaś oczywistą estymą. Posiadali specjalistyczną wiedzę i uważani byli za wirtuozów w swoim fachu – artystów, którzy potrafili dostać się do każdej, nawet najlepszej kasy.

 

Warto podkreślić, że chociaż byli uważani za elitę pośród wszystkich rzemieślników kradzieży, wcale nie bywali najbogatsi. Niejeden raz zanim rozpruli upragnioną kasę inwestowali w robotę więcej niż znaleźli w upragnionej stalowej skrzynce marki Bauman.

 

Cichocki, jeżeli faktycznie odebrał naukę wśród kasiarzy w Odessie, był przedstawicielem starej, w latach trzydziestych odchodzącej już w niepamięć szkoły kasiarzy-podkopywaczy. Niełatwa, droga i czasochłonna, dawała ona jednak niemało satysfakcji.

 

 

szpicbrodka4_600x450_thb_124231.jpg

Cięcie blachy palnikiem acetylenowo-tlenowym

(fot. jason.kaechler, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution 2.0 Generic).

 

Na carskim chlebie

 

Wiele wskazuje na to, że swoją przestępczą karierę rozpoczął w 1904 roku – przynajmniej na wtedy datuje się pierwsze spotkanie Stanisława Cichockiego z wymiarem sprawiedliwości. Miało to miejsce w Kijowie, gdzie sądzono go między innymi za obrabowanie Banku Azjatyckiego w Moskwie. Podobno po rozpruciu sejfu łup okazał się tak wielki, że razem z towarzyszami pogardzili złotem i brali tylko brylanty.

 

Cichocki trafił do tiurmy. Co robił między rokiem 1904 a I wojną światową? Nie wiadomo. Być może wyszedł na wolność, a potem został ponownie aresztowany. Raczej nie było go w 1909 roku w Częstochowie, gdzie jego mistrz Wincent Brocki obrobił klasztor nobliwych paulinów. Wydaje się jednak, że kiedy wybuchła Wielka Wojna, wikt i opierunek (a być może i świeże syberyjskie powietrze) zapewniało mu Imperium Rosyjskie. I tutaj pojawia się wiele niejasności. Niektóre źródła spekulują, że Cichocki spotkał się z carskim wysłannikiem, który złożył mu propozycję, aby kasiarz przerzucił się na robienie w kasach sztabów przeciwników Mikołaja. Lange pisze, że najprawdopodobniej zgodził się, bowiem z więzienia wyszedł. „Tajny detektyw” pisał, że jeszcze w latach 30 miał być na usługach GPU.

 

Po raz kolejny o Cichockim usłyszano w 1919 roku w Odessie. Przy wtórze fanfar wojny „białych” z „czerwonymi” pojawia się również wielki kasiarz. Mniej więcej w tym samym czasie Lucjan Żeligowski otrzymał następujący list:

 

Do Generała Żeligowskiego w Odesie

Panie Generale! Przesyłam Panu Generałowi i wszystkim żołnierzom, walczącym pod Jego rozkazami, serdeczne pozdrowienia w imieniu armii polskiej. Dziękuję Wam za trudy wytworzenia polskiej siły zbrojnej, jakie podjęliście w mozole i wysiłku. Wierzę, że oficerowie i żołnierze dywizji Pana Generała będą dalej nieśli wysoko sztandar polski, i po walkach, jakie im przypadną w udziale, staną w szeregach czekającej ich niecierpliwie armii polskiej, przysporzywszy nowych wawrzynów starej sławie oręża polskiego.

Józef Piłsudski

 

Nad Morzem Czarnym stacjonował bowiem polski oddział, a oficerowie, jak to na nich przystało, zaraz otworzyli klub, do którego zapraszali przedstawicieli władz starego Imperium. Bywał w nim również pewien bogaty carski oficer, łysiejący wytrawny blondyn, który najwyraźniej chciał zabrać się razem z dywizją Żeligowskiego do Polski. Prawdopodobnie by mu to wyszło, gdyby nie pewien carski policjant Polak, który poznał urzędnika w nieco innych okoliczności – gdy odpowiadał przed sądem za włamanie na moskiewski bank. Cichocki musiał się wówczas salwować ucieczką z Odessy.

 

szpicbrodka5_600x439_thb_131144.jpg

Schody Potiomkinowskie w Odessie - jeden z symboli miasta, w którym Szpicbródka uczył się kasiarskiego

fachu (domena publiczna).

 

Niedługo później już był w Warszawie. Nie należy do ludzi biednych, można nawet powiedzieć, że jest majętny. W stolicy kupuje kamienicę, bar przy Marszałkowskiej i razem z niejakim Stępniem kabaret o jakże wymownej nazwie „Czarny kot”. Tak Drodzy Państwo – dokładnie ten wątek został użyty w skądinąd bardzo sympatycznym filmie Hallo Szpicbródka. Kabaret był raczej marną inwestycją, szczególnie, że jego twórcy, jak pisał znawca tematu Edward Krasiński w swojej książce Warszawska scena, „tworzyli gromadę ludzi z nieprawdziwego zdarzenia, reprezentowali najbardziej dziwne zawody i warstwy społeczne”.

 

Przestępczy fach i pociąg do prucia kas nigdy nie dają o sobie zapomnieć profesjonaliście. Dlatego pomału zaczęły wypływać informacje o zamieszaniu Szpicy vel Szpicbródki w kolejne napady. Na gorącym uczynku złapany jednak nie został i mógł spokojnie spać w swojej willi w Świdrze.

 

Ale już w 1921 roku czytelnik „Rzeczpospolitej” mógł przeczytać sprawozdanie z sądu warszawskiego w sprawie Cichockiego i Brockiego. Panowie weszli bowiem w spółkę w celu przesunięcia 15 milionów marek polskich z banku Kasy Przemysłowców Polskich na konto swoje i swojego zleceniodawcy.

 

Ten zaś, niejaki Walenty Sieczka, okazał się wyjątkowym draniem, bowiem zamiast dać popracować Brockiemu i Cichockiemu popędził na komisariat policji. Odwiedzający skarbiec włamywacze wpadli w ręce policji. Nie po raz pierwszy i nie ostatni Szpica miał szansę zażyć ciszy i spokoju na terenie placówki penitencjarnej. W tym wypadku co najmniej przez cztery lata.

 

Niecała 7

 

I tak nastał rok 1926: najpierw maj, w którym trochę strzelano i zmieniono rządy, a potem jesień, podczas której ofiarą włamywaczy padł Bank Dyskontowy w Warszawie. Na miejsce zdarzenia przybył między innymi jeden z największych antagonistów Cicheckiego, komisarz Henryk Lange, pierwowzór komisarza Przygody z komedii Machulskiego. Oddajmy zatem jemu głos – niech sam opisze co zobaczył:

 

Przez otwór w podłodze można było wejść do jamy, znajdującej się pod betonową, jednometrowej (!) grubości podłogą skarbca. W jamie leżał metrowy blok cementu, wycięty z podłogi, obok cztery lewary samochodowe do podnoszenia ciężarów oraz sześć rurek metalowych, służących do przebijania muru. Podłogę betonową skarbca podstemplowano podkładami kolejowymi, jak widać w tym celu, żeby nie zapadła się wskutek wybicia tak dużego otworu. W jednej ze ścian piwnicy natrafiliśmy na wejście do tunelu o wymiarach 75 na 75 cm. Tunel był oszalowany deskami jak korytarz kopalni.

 

Tunel, wykonany ze wszystkimi prawidłami sztuki górniczej, kończył się na ulicy Niecałej 7. Wywiadowca policji przeczołgał się nim i znalazł się w sutenerze, w której składowano zabawki. Człowieka, który wynajął ten osobliwy skład nigdy nie odnaleziono, trafiono za to na wiele dowodów wskazujących na profesjonalizm kasiarzy.

 

Kimkolwiek byli włamywacze nie mieli za dużo szczęścia. Zamiast dostać się do głównego skarbca dotarli jedynie do depozytów. Król kasiarzy pozostawał jednak nieuchwytny. Minęło kilka lat i w środowisku znowu zaczęło być głośno o Cichockim. W półświatku powtarzano sobie plotkę, jakoby Szpicbródka miał zamiar dokonać naprawdę wielkiego napadu. Jak zwykle bywa takie pogłoski trafiły do uszu policji, w tym i do tych należących do komisarza Henryka Langego.

 

szpicbrodka1_513x600_thb_100510.jpg

Kasa pancerna z początków XX wieku (fot. Stahlkocher, opublikowano na licencji

Creative-Commons-Lizenz „Namensnennung – Weitergabe unter gleichen Bedingungen 3.0 nicht portiert).

 

W toku czynności śledczych ustalono, że celem złodziei mają być Państwowe Zakłady Graficzne mieszczące się przy Alejach Jerozolimskich. Kasiarze wynajęli domek znajdujący się w okratowany parku i stamtąd mieli dokonać podkopu. Policja cierpliwe czekała na rozwój sytuacji, i w końcu kiedy oceniła, że nadszedł czas, wkroczyła do akcji. Wtedy doszło do dramatyczny scen. Niejaki Bielicki, jeden z ludzi Cichockiego, wyciągnął pistolet i zaczął strzelać do policjantów. Ci odpowiedzieli ogniem raniąc go śmiertelnie. Reszta szajki łącznie z samym Szpicbródką trafiła do aresztu. Niewiele jednak z tego wyszło, bowiem już 9 września 1928 roku został on uniewinniony z powodu braku silnych dowodów.

 

Kierunek Częstochowa

 

Największa akcja była jednak dopiero przed nim. O Cichockim naprawdę stało się głośno we wrześniu 1932 roku, kiedy sądzono go po nieudanej próbie napadu na bank w Częstochowie. A było to tak:

 

Preludium rozwiązania sprawy napadu na Bank Polski było śledztwo w sprawie włamania z 19 stycznia 1930 roku do składu jubilerskiego Edwarda Jagodzińskiego mieszczącego się na Nowym Świecie 61. Wśród włamywaczy znalazł się między innymi współpracownik „Szpicbródki” Marian Brzeziński, i to właśnie podczas zatrzymania tego ostatniego policja natrafiła na plany skoku na nieznany im w pierwszej chwili skarbiec. Rychło okazało się, że są to plany akcji na filię Banku Polskiego w Częstochowie.

 

„Tajny Detektyw” utrzymywał, że w mieszkaniu znajdował się również Cichocki i to właśnie przy nim znaleziono blaszkę w kopercie zaadresowanej KR.N.Wong. Każdy, kto oglądał Vabank, wie do czego miała ona posłużyć: niepozorny kawałek metalu w kształcie ósemki miał bowiem sprawić, że wymyślny system alarmowy zablokuje się.

 

szpicbrodka3_600x450_thb_140546.jpg

Przedwojenna siedziba Banku Polskiego w Częstochowie (fot. Reytan, domena publiczna).]]

 

Ślad blaszki i plany zaprowadziły śledczych do Częstochowy, a mówiąc dokładniej na posesję nr. 34 przy ulicy Panny Marji, należącą do Rajcherta i sąsiadującą z bankiem. W domu znajdywało się odnajmowane mieszkanie, które wynajął niejaki warszawiak Zylberman. Prokuratorzy i śledczy rozpoczęli eksploracje mieszkania, efektem którego było odnalezienie otworu w ścianie domu. W mieszkaniu znaleziono ponadto butle z tlenem, ubrania robocze sztuk cztery, gumowe rękawice oraz kilka skrzynek drewnianych wypełnionych gruzem.

 

Jak się szybko okazało, drugi koniec tunelu kończył się tuż przy ścianie archiwum banku, z którego bardzo łatwo można było wedrzeć się do skarbca. Co do późniejszych wydarzeń panuje pewna niejasność. Wiadomo, że Cichocki trafił do więzienia, ale istnieją również informacje, że z niego zbiegł. Złapano go jednak w 1931 roku i sądzono za włamanie w Pabianicach, a rok później stanął przed sądem za igraszki częstochowskie.

 

5 września 1932 roku rozpoczął się jego proces. Jak donosiła ówczesna prasa, Szpicbródka tłumaczył się, że nie był dokładnie poinformowany o szczegółach napadu, oraz że był tylko jednym z uczestników akcji a nie jej mózgiem. Ba! Jak sam mówił:

 

Do ostatniej chwili ukrywano przedemną, że chodzi tu o Bank Polski, kiedy się o tem dowiedziałem postanowiłem zrezygnować z „pracy”.

 

Wszelkie próby obrony jednak na niewiele się zdały i 13 września 1932 roku o godzinie 17:00 sąd podał do wiadomości publicznej werdykt. Łącznie członków grupy skazano na 42 lata więzienia, z czego Stanisław Cichocki został skazany na 6 lat, utratę praw publicznych oraz obywatelski praw honorowych.

 

Wbrew dzisiejszym wyobrażeniom, opinia publiczna nie śledziła wyroku na Cichockiego. I to nie dlatego, że nie była głodna spraw kryminalnych – w tym samym czasie, 11 września, w tragicznym wypadku zginęła chluba polskiego lotnictwa: Franciszek Żwirko i Stanisław Wigura.

 

Dalsze losy Szpicbródki są już zupełnie niejasne. Najprawdopodobniej w sieradzkim więzieniu przebywał aż do 1939 roku, kiedy to został zwolniony wraz z innymi odsiadującymi wyrok. Potem zbiegł do ZSRR, a tam dostał się do Armii Andersa i razem z nią zawędrował przez Iran do Afryki. Ostatni raz widziano go w punkcie rozdzielnikowym do obozu Kaja – przynajmniej taką wersję wydarzeń przedstawił w swoich wspomnieniach Henryk Lange.

 

Dżentelmen czy fryzjer?

 

W pamięci zbiorowej Szpicbródka jest dżentelmenem i artystą palników acetylenowych, genialnym przestępcą który potrafił rozpruć każdą szafę, był elegancki i posiadał wytworne maniery.

 

Nieco inna wersję wydarzeń przedstawiał komisarz policji Henryk Lange. Według niego Szpicbródka nigdy samodzielnie nie pruł kas i nawet nie potrafił tego robić. Jego rola ograniczała się do tworzenia przykrywki dla prawdziwych włamywaczy. Niemniej i on uważał Cichockiego za człowieka wytwornego.

 

Trudno ocenić kto miał racje. Fakt, że Cichocki był uczniem Brockiego wskazuje, że i on potrafił pruć zawodowo kasy. Co więcej wydaje się, że Lange szczerze nie cierpiał Szpicbródki i być może chciał w swoich wspomnieniach odmalować jego mniej romantyczny obraz. Z drugiej strony może było zupełnie inaczej – Cichocki, jaki chcemy aby był, nigdy nie istniał… Być może kiedyś powstanie praca która odpowie na to pytanie.

 

A co na to sam Cichocki?. Zgodnie z jego własnymi słowami, które padły na sali sądu w roku 1932, z wykształcenia był fryzjerem…

 

Bibliografia:

    „Kurier Polski” 1928-1932
    „Tajny Detektyw” 1930-1933
    Dzieszyński Ryszard, Szpicbródka i inni: historie świata przestępczego, Rytm, Warszawa 1994.
    Lange Henryk, Alarm w Cedergrenie, Czytelnik, Warszawa 1961.
    Milewski Stanisław, Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy, Iskry, Warszawa 2009.
    Piątkowska Monika, Życie przestępcze w przedwojennej Polsce, PWN, Warszawa 2012.
    Służba Śledcza. Podręcznik dla szkolenia funkcjonariuszy Policji Państwowej, oprac. Piątkowski Józef, Lax Gabryel, Jakubiec Józef, Warszawa 1928.
    Sztaba Piotr, Szpicbródka król kasiarzy, „Stolica”, nr. 4, 1983 r.
    Wieczorkiewicz Bronisław, Gwara warszawska dawniej i dziś, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974.

Autor: Paweł Rzewuski
Redakcja: Tomasz Leszkowicz

 

źródło

 

 

 

 

Śmierć (?) Tomka Mackiewicza na Nanga Parbat

$
0
0

,,– Ja wiem, czuję to, że on wciąż żyje. Tomek potrafi przeżyć przez 6 dni w jamie śnieżnej na podobnej wysokości. To twardy i bardzo uparty chłopak – mówi „Newsweekowi” ojciec himalaisty Witold Mackiewicz. Apeluje o pomoc dla syna Tomasza."

 

Źródło: http://www.newsweek.pl/polska/spoleczenstwo/dramatyczny-apel-ojca-tomasza-mackiewicza,artykuly,422501,1.html

 

Nie traktujcie tego jako jakiś głupi temat, bo ja (co prawda wstrząśnięty wydarzeniami na Nandze) piszę serio i chcę otrzymać odpowiedzi serio, poważne. 

 

Mianowicie idzie mi o te słowa ojca śp. (?) Tomka Mackiewicza. Jak myślicie są to tylko słowa  ojca wstrząśniętego i załamanego śmiercią syna w wysokich górach? Czy może jednak jakieś przeczucie typu psi i Tomek jeszcze żyje? Żeby była jasność nie idzie mi o dyskusję żyje/nie żyje i czemu E. Revol. i ekipa ratunkowa (A. Bielecki i D. Urubko) Go zostawili. NIE!! Idzie mi tylko o to byśmy podyskutowali tutaj czy może słowa tamte to jednak coś z pogranicza tematyki naszego forum, coś z pogranicza psi. 

"Korona" - rosyjska rakieta kosmiczna wielokrotnego użytku

$
0
0

7042074.png

CC BY-SA 3.0 / LightLinAl / CORONA (SSTO

 

Nawet sto startów ma być w stanie przetrwać opracowywana przez rosyjskich inżynierów jednoczłonowa rakieta określana mianem "Korona".

 

Rosyjskie Państwowe Centrum Rakietowe im. W. P. Makiejewa opracowuje rakietę wielokrotnego użytku, poinformował generalny konstruktor przedsięwzięcia Władimir Degtiar, donoszą rosyjskie media.

 

„Dzisiaj Amerykanie udoskonalają technologię miękkiego lądowania pierwszego stopnia rakiety nośnej Falcon i jej ponownego wykorzystania w składzie rakiety.

 

Nasze opracowanie — rakieta nośna «Korona», w przeciwieństwie do amerykańskiej, nie ma oddzielających się stopni i w rzeczywistości jest statkiem kosmicznym miękkiego startu i lądowania, co otwiera drogę do realizacji dalekosiężnych międzyplanetarnych lotów z załogą na pokładzie” — powiedział Degtiar.

 

Według niego „Korona” to w pełni wielokrotna, jednostopniowa rakieta nośna pionowego startu i lądowania.

Jej rozwój był prowadzony od 1992 do 2012 roku, jednak z powodu braku funduszy projekt został zamrożony. W tym okresie udało się określić kluczowe rozwiązania techniczne i technologiczne.

 

Życie "Korony" planuje się na około sto startów, [...] poszycie ma wykorzystywać włókno szklane i ceramiczną powłokę zewnętrzną, a modułowy silnik rakietowy będzie spalał mieszankę nafty oczyszczonej i ciekłego tlenu.

 

Będąca częścią rakiety ładownia ma być w stanie wynieść 12 ton ładunku na orbitę lub 7 ton w przestrzeń kosmiczną. Może być wykorzystana również do przewozu pasażerów.

 

Z jednej strony trudno przewidzieć, jak blisko zrealizowania są deklaracje przedstawicieli państwowego biura projektowego. Z drugiej jednak opisane właściwości "Korony" nie wydają się wykraczać poza możliwości współczesnej inżynierii i z pewnością nie będą barierą dla Rosjan.

 

Poza tym nie ma wątpliwości, że udział Federacji Rosyjskiej w kosmicznym wyścigu na równi z innymi światowymi mocarstwami jest ważnym elementem polityki Władymira Putina.

 

Z pewnością nie ma też powodów, by wątpić w zdolności rosyjskich inżynierów, którzy w przeszłości wielokrotnie udowadniali swoją sprawność.

https://pl.sputniknews.com/swiat/201801037042096-sputnik-rosja-rakieta-nosna/

http://technowinki.onet.pl/kosmos/korona-rosjanie-pracuja-nad-rakieta-kosmiczna-wielokrotnego-uzytku/pbhesv

SATANIŚCI w Domu Dusz - Ostateczne Starcie

$
0
0

Tytuł: SATANIŚCI w Domu Dusz - Ostateczne Starcie

Polska lokalziacja: Tak

Czas trwania: 31:09

 

Opis - Czy to Sataniści odprawili swój rytuał w Domu Dusz? Wszystko wskazuje na to, że tak. Podczas ostatecznego starcia w nawiedzonym domu natknęliśmy się na pozostałości po działaniach Satanistów. Z zeznań świadków wynika, że policja wyciągnęła z budynku przerażoną dziewczynę i zabrała ją do szpitala. Dziewczyna wyglądała na obłąkaną. Czy jej stan związany jest z odprawieniem rytuału okultystycznego w Domu Dusz? I czy działania te mają wpływ na obecną sytuację w tym miejscu? Czy teoria, w której demon "przywiązuje się" do dziewczyny może być prawdziwa? Zapraszamy do obejrzenia naszego nowego śledztwa, a zarazem zakończenia Trylogii Domu Dusz.

 

Martwa Droga - Tajemnice stalinowskiej kolei-widmo

$
0
0

,,Setki kilometrów powyginanych szyn, rdzewiejące lokomotywy w niedostępnej tajdze oraz opuszczone obozy Gułagu, otoczone drutem kolczastym. Tak dziś wyglądają resztki jednego z największych projektów reżimu Stalina, który jednak nigdy nie został dokończony – linii kolejowej łączącej syberyjskie miasta Salechard i Igarka za kołem podbiegunowym. Planowana gigantyczna budowa z upływem czasu stała się niechcianym, chociaż do dziś zachowanym muzeum Gułagu pod gołym niebem. Obecnie jest nazywana „Martwą drogą”.

 

Budowę szlaku kolejowego rozpoczęto w 1947 roku. Większość pracowników (według obliczeń nawet 80 tys.) stanowili więźniowie obozów pracy Gułag. Zimą siarczysty mróz (do minus 50 stopni Celsjusza), latem chmary komarów, brak wyposażenia i żywności, niewolnicza praca, prymitywne narzędzia, przemoc, samowola, śmierć... Tak wyglądały codzienne warunki na tej szalonej budowie, którą rozpoczęto na osobisty rozkaz Stalina. Do dziś rosyjscy historycy zastanawiają się nad jej celowością. Prawdopodobnie ze względów strategicznych miała ona połączyć istniejącą już linię (również wybudowaną przez więźniów) z Moskwy do Workuty z obszarami syberyjskimi nad wybrzeżem Oceanu Arktycznego.

Warunki techniczne budowy długiej na 1459 km transpolarnej magistrali kolejowej były niezwykle ciężkie, wybrany obszar, przez który miała być poprowadzona, był bowiem niedostępny i opustoszały (oprócz kilku osad rdzennych mieszkańców nie było w tym miejscu żadnego osadnictwa). Cały szlak prowadzi przez teren wiecznej zmarzliny, na którym trudno cokolwiek zbudować. Roboty przebiegały tymczasem szybko i bez potrzebnego zaplecza technicznego. – Proszę spróbować w dwie osoby przepiłować szynę. My tak robiliśmy, straszna praca – wspomina były więzień Aleksandr Snowskij. – Żeby wyrobić normę przy budowie nasypu, wrzucaliśmy tam dla zwiększenia objętości także rozgałęzione drzewka – opisuje Snowskij.

Warunki życia więźniów zmuszonych do budowy tej kolei były i tak trochę lepsze aniżeli w obozach w latach trzydziestych i pierwszej połowie czterdziestych. Absolutnym priorytetem nie była już likwidacja „wrogów ludu”, leczsama budowa kolei. W swych relacjach mówią o tym byli więźniowie z „Martwej drogi”. – Karmili nas dosyć dobrze. 900 gramów chleba dziennie, duża miska kaszy. Jeżeli wyrobiłeś normę na 150 procent, dokładali także mięso – wspomina Wasilij Basowskij. – Pracowałem przy budowie mostów, norma była surowo pilnowana. Trzeba było ją wyrobić, a ponad nią – jak każdy sam chciał, czas pracy nie był ograniczony. A my mieliśmy interes w tym, aby pracować dobrze, ponieważ przy ciągłym przekraczaniu normy zamiast jednego dnia odliczano trzy dni z wyroku. Zamiast siedmiu lat przepracowałem w ten sposób trzy lata. – tłumaczy. Jego słowa potwierdza także jedno ze znalezisk z naszej zeszłorocznej ekspedycji. W baraku w jednym z obozów znaleźliśmy książeczkę pracy więźnia, do której zapisywano właśnie normę pracy spełnioną w procentach oraz skracający się okres kary.

Nie oznacza to w żadnym wypadku, że pobyt w obozie można było zaliczyć do przyjemnych. O zimowych mrozach i chmarach komarów w trakcie krótkiego lata była już mowa. Więźniowie polityczni byli często szykanowani przez kryminalistów. – Pracowałem w brygadzie administracyjnej, a to zupełnie co innego niż brygady pracujące na kolei – wspomina kolejny były więzień Sergo Lominadze. – Pracy w siarczystym mrozie na budowie szlaku kolejowego przy tej samej racji żywnościowej nie dało się wytrzymać dłużej niż pół roku, może rok. Dlatego ten, kto chciał przeżyć, musiał pracę w jakiś sposób „olewać”. Na przykład trafić do pracy w szpitalu lub do brygady pomocniczych prac obozowych.

 

Budowę kolei podzielono na dwie części – zachodnią (oficjalnie budowa gułagu nr 501) oraz wschodnią (budowa gułagu nr 503). W części zachodniej, oprócz do dziś używanego dwustukilometrowego odcinka prowadzącego przez Ural Polarny z Czumu do Labytnangi, położono tory pomiędzy Salechardem i Nadymem (350 km). We wschodniej części ze względu na trudniejszą dostępność nie osiągnięto takiego „sukcesu”. Ruch pociągów odbywał się wyłącznie na odcinku Janow Stan – Jermakowo (150 km) oraz 60 km na południe od Igarki. Na pozostałych odcinkach wybudowano tylko nasyp albo budowa nie została rozpoczęta w ogóle.

Wkrótce po śmierci Stalina w 1953 roku nowe władze ZSRR uznały budowę za zupełnie bezcelową i prace na niej zostały szybko wstrzymane. Miejscowości wybudowane dla potrzeb szlaku kolejowego (np. Jermakowo nad brzegiem rzeki Jenisej, liczące niegdyś 15 tys. mieszkańców) całkowicie opustoszały, a obozy pracy wzdłuż tej części szlaku pozostały prawie nietknięte i do dziś stoją w tym miejscu jako symbol terroru Stalina.

 

Wyprawa do łagrów

Wzdłuż „Martwej drogi” zachowało się szacunkowo ponad 60 obozów Gułagu. Właśnie ich stan zdecydowaliśmy się, po 60 latach od ich opuszczenia przez więźniów, udokumentować podczas naszych trzech wypraw.

W sierpniu 2009 roku zbadaliśmy obozy w okolicy opuszczonego miasta Jermakowo nad rzeką Jenisej na byłym odcinku nr 503. W marcu 2011 roku przejechaliśmy po drodze zimowej, korzystając z transportera śnieżnego, cały trzystopięćdziesięciokilometrowy odcinek „Martwej drogi” między miastami Nadym i Salechard na odcinku 501, a w tym roku wróciliśmy do części wschodniej, która na skutek opustoszenia i małego rozwoju infrastruktury pozostała mniej zbadana. Wyprawę do tej części byłego szlaku kolejowego planowałem przez cztery lata. Badaliśmy stupięćdziesięciokilometrowy odcinek między Jermakowem, rzeką Turuchan, osadą Janow Stan a rzeczką Bolszaja Bludnaja. W sumie udokumentowaliśmy siedemnaście opuszczonych obozów Gułagu, w tym dziesięć w trakcie ostatniej wyprawy. Wykonaliśmy też zdjęcia panoramiczne poszczególnych łagrów oraz baraków, by umożliwić w ten sposób przynajmniej wirtualne zwiedzenie zachowanych obozów także osobom, które nie chcą wyruszać głęboko do tajgi syberyjskiej.

Warto pamiętać, że chociaż istniejący na terenie ZSRR Gułag składał się z tysięcy obozów, żaden z nich nie został przekształcony w muzeum – tak jak stało się to z dawnymi nazistowskimi obozami: Auschwitz, Buchenwaldem czy Theresienstadt.

Donice z kotłów

Pierwsza część naszej wyprawy okazała się dużym rozczarowaniem. Łagier Kljucz znajdujący się w odległości 20 km od Janowa Stanu, spłonął w trakcie letniego pożaru około miesiąca przed naszym przyjazdem. Zachowały się tylko jadalnia z kuchnią i wieża wartownicza (są częścią spaceru wirtualnego na stronie www.gulag.cz) oraz kilka domków gospodarczych. Chociaż kolejny obóz na tym odcinku nie spłonął, większości budynków już nie było, a jedyny stojący barak był pozbawiony wszelkiego wyposażenia. Następnie na samym końcu szlaku, nad rzeką Bolszaja Bludnaja (dalej więźniowie nie pracowali), odkryliśmy jeszcze dwa obozy – jeden był tylko ogrodzonym terenem bez baraków, a drugi prawdopodobnie obozem roboczym do naprawy wagonów. Ten ostatni znacząco różnił się od pozostałych łagrów – tworzyły go warsztaciki z odstawionych wagonów zamiast dużych baraków i był dwukrotnie mniejszy: 60 x 80 m (większość obozów zajmuje powierzchnię 150 x 150 m), a zamiast wież wartowniczych w każdym rogu stała tylko jedna wieża narożna.

 

Zwiedziliśmy także kolejnych pięć obozów wzdłuż rzeki Turuchan, po której płynęliśmy wynajętą motorówką – niektóre były prawie całkowicie zniszczone, tylko w trzech z nich stało kilka budynków, które warte były szczegółowego udokumentowania (umywalnie, baraki, izolatki, latryna, jadalnia). Niestety, wszystkie obozy były pozbawione wyposażenia, nie zachowały się także prycze więzienne. Jak się okazało, obszary te nie są tak opustoszałe, jak sądziliśmy – myśliwi oraz rybacy w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat wykorzystywali obozy wzdłuż rzeki jako miejsca noclegu czy też jako źródło drewna budulcowego lub opałowego. Widzieliśmy także kotły z kuchni obozowej, które do dziś służą jednemu z rybaków na brzegu rzeki Jenisej jako donice na kwiaty…

Odcinek ten był jednak dla nas z badawczego punktu widzenia rozczarowaniem, ponadto nie mieliśmy dobrej pogody, kilka razy padał śnieg, było bardzo zimno i wilgotno, a my na własnej skórze przekonaliśmy się, że lato w tych stronach trwa dwa miesiące, a reszta roku to zima.

Oprócz tego popsuł nam się silnik w wynajętej łodzi motorowej i nie zdążyliśmy zbadać wszystkiego, co zamierzaliśmy. Przez cztery dni byliśmy w sytuacji rozbitków na pustej rzece w miejscu odległym od najbliższej osady o prawie 200 km. Jakby duchy tajgi, przed którymi czasami ostrzegali nas miejscowi, stawiały nam same przeszkody i nie chciały wydać tajemnicy obozów.

Nieńcy: kolej wybudował Nga

 

Pustą tajgę i tundrę wzdłuż „Martwej drogi” zamieszkują w rozsianych osadach rdzenne narody Syberii: Selkupowie, Ketowie, Chantowie, Ewenkowie oraz Nieńcy. Prawdopodobnie najbardziej „Martwa droga” weszła do życia Nieńców, narodu pasterzy reniferów, który zamieszkuje obszary nad Oceanem Arktycznym od europejskiej części Rosji do półwyspu Tajmyr.

Nieńcy do dziś w dużym stopniu praktykują pierwotny szamanizm z bogatym panteonem bóstw. – W ostatniej, siódmej sferze świata podziemnego żyje bóg przedstawiający absolutne zło. Nieńcy nazywają go Nga. Steruje on duchami żyjącymi nad nim, które ludziom przynoszą choroby i nieszczęście – tłumaczy nieniecki etnograf i malarz Leonid Lar. – Liczni Nieńcy wierzą, że kolej ta została wybudowana za przyzwoleniem Nga, możliwe nawet, że pod jego bezpośrednim dowodzeniem – dodaje. Jak mówi, kolej nie przyniosła niczego dobrego, jedynie śmierć i cierpienie tak więźniów, jak i rdzennych mieszkańców obszaru.

 

Jego słowa potwierdzają straszliwe zeznania zachowane w moskiewskim Archiwum Państwowym w aktach budowy gułagu nr 501. Na przykład w czerwcu 1948 roku z obozu na pogórzu Uralu Polarnego uciekła czternastoosobowa grupa więźniów kryminalnych. Uciekinierzy skatowali siekierami dwóch strażników, zabrali ich strzelby i po trzech dniach dotarli do miejsca, w którym właśnie koczowali Nieńcy ze stadami reniferów (wtedy w ramach „koczowniczego” kołchozu Czerwony Październik). Osada składała się z trzech czumów (podobnych do indiańskich tipi), w których mieszkały 42 osoby. „Uzbrojona banda wszystkich brutalnie zamordowała. Łącznie zabito 7 mężczyzn, 15 kobiet oraz 20 dzieci w wieku od pięciu miesięcy do 13 lat. Do tej zbrodni banda użyła noży, siekier oraz nisko kalibrowanych gwintówek” – czytamy w raporcie dla centrali Gułagu. Uzbrojonych uciekinierów w końcu doścignęli żołnierze i wszystkich zastrzelili, jednak do drobniejszych incydentów dochodziło nadal.

Legendy o złych miejscach wzdłuż kolei przetrwały do dziś, a miejscowi opuszczonych obozów raczej unikają. – Nocami biegają tam diabły – powiedział nam pół żartem, pół serio jeden z myśliwych. W obozach przebywaliśmy tylko w celu pozyskania niezbędnej dokumentacji. Wyczuwaliśmy w nich specyficzną negatywną energię, a namiot stawialiśmy wyłącznie w tajdze poza łagrami.

Dokumenty pod gruzami

Po powrocie do Turuchańska zdecydowaliśmy się wyruszyć na kilka dni łodzią motorową razem z zakonnikami z tamtejszego klasztoru w drogę po wzburzonym Jeniseju, 170 km na północ od osady Jermakowo. Z pomocą Bożą podróż w deszczu i falach na rzece o szerokości pięciu kilometrów przeżyliśmy w zdrowiu i wyruszyliśmy w głąb tajgi, do łagru Barabanicha, prawdopodobnie najlepiej zachowanego obozu, który zwiedziliśmy w ciągu całej naszej wyprawy. Tutaj spędziliśmy trzy dni na dokładnym opracowywaniu map oraz dokumentacji i zebraliśmy wystarczającą ilość materiałów dla naszego projektu i wirtualnego spaceru.

Łagier Barabanicha był przeznaczony dla tysiąca więźniów. Wielu z nich pracowało w przyległej potężnej elektrowni, której ruiny również zbadaliśmy. W obozie oprócz zachowanych więziennych baraków znajdują się także szpital, różne warsztaty, duży klub połączony z jadalnią, a także budy dla psów stróżujących, do których do dziś przymocowane są łańcuchy i aluminiowe miski. W piecach baraków dozorców oraz w gruzach baraków więźniów znaleźliśmy wiele dokumentów, w tym listy z wierszami poświęconymi „ciężkiemu pobytowi w obozowym szpitalu”. W samym szpitalu w latrynie znaleźliśmy nawet zachowany dziennik jednego z więźniów, pełen wierszy oraz rysunków technicznych. W innym miejscu leżały spodnie więźniów, czapki, naczynia, a także kopia znanego obrazu Mocarze, wykonana na worku mąki. W łagrach Gułagu dozorcy często kazali malować ten obraz artystycznie uzdolnionym więźniom.

Z jednym byłym dozorcą, Aleksandrem Pentuchowem, który służył w łagrach na „Martwej drodze”, spotkaliśmy się jeszcze w Krasnojarsku. Gadatliwy starszy pan wcale nie wstydził się swojej pracy: – Przecież ci dozorcy byli takimi samymi biedakami jak więźniowie, ponadto prawie wszyscy więźniowie znaleźli się tam słusznie – mówił z przekonaniem. W ten sposób raczej potwierdził fakt, że rozliczenie się ze stalinowską przeszłością to w dzisiejszej Rosji proces jeszcze bardzo długi i bolesny.

Więzienie w więzieniu

 

Pięć kilometrów dalej, głębiej w tajdze za łagrem Barabanicha, w roku 2009 odkryliśmy także obóz karny. Baraki miały tutaj dodatkowo kraty w oknach i drzwiach (w pozostałych obozach można było się swobodnie poruszać), a oprócz obligatoryjnej izolatki w łagrze znajdowało się jeszcze jedno dodatkowe więzienie. Ten łagier karny nie został zaznaczony nawet na mapach wojskowych. Kiedy później w Petersburgu pokazywałem zdjęcia z tego obozu byłemu więźniowi Aleksandrowi Snowskiemu, ze wzruszeniem powiedział, że prawdopodobnie w tym obozie odbywał część swojej kary: – Widzę to jak dziś. Pomiędzy barakami stało pięć, siedem osób, sami oficerowie. Jeden z nich zaczął czytać: „Za przygotowanie ucieczki, za to i za to, zostają skazani na śmierć przez rozstrzelanie”. Po raz pierwszy usłyszałem te straszliwe słowa. Przeczytali siedem nazwisk. Do tej pory nie słyszałem o tym, aby gdzieś tam, daleko w tajdze, dokonywali egzekucji. W tym obozie karnym widziałem to na własne oczy. Umie pan sobie wyobrazić, z jakimi uczuciami potem wróciliśmy do baraków?

Wspólnym elementem wszystkich łagrów, które dokumentowaliśmy, jest izolatka. W większości przypadków mały domek lub niewielka chata znajduje się w rogu każdego obozu, często oddzielonego jeszcze specjalnym płotem z drutu kolczastego. Prawdopodobnie najlepiej zachowaną izolatkę znaleźliśmy w obozie Szuczij, odległym o 50 km od miasta Nadym. Zwykle izolatki miały trzy cele, w łagrze Barabanicha odkryliśmy jednak także dużą izolatkę z pięcioma celami. Do izolatki (oficjalnie nazywanej „izolatorem karnym”) więźniowe byli przenoszeni na kilka dni za najmniejsze przewinienia. Dostawali tam minimalną rację żywności i wody. „Zgubiłeś buty albo ktoś ci je ukradł – od razu trafiasz do izolatki” – pisze we swoich wspomnieniach jeden z  byłych budowniczych kolei, Wasilij Basowskij. Na wirtualnym spacerze po Gułagu na stronie www.gulag.cz można znaleźć izolatkę z łagru Barabanicha. W niektórych jej celach do dziś stoją parasze, czyli kubły na ekskrementy – artefakty tego swoistego muzeum Gułagu pod gołym niebem.,,

 

http://pamiec.pl/pa/teksty/artykuly/14600,MARTWA-DROGAquot-CZYLI-FASCYNUJACE-MUZEUM-GULAGU-artykul-tpna-ernouka.html

Mówienie w językach, których nie znam?

$
0
0

Witam serdecznie.

Mam 19 lat, oraz jestem studentem I roku na Politechnice Śląskiej. Zwracam się do was z dość dziwnym pytaniem. Od czego by zacząć ... Może od tego. Od niepamiętnego mi czasu, potrafię składać pełne zdania w innym języku (właściwie w językach Włoski, czy też Portugalski). Tak jak włoski, jestem wstanie wyjaśnić działaniem podświadomości gdyż byłem niegdyś we Włoszech, to nie jestem w stanie zrozumieć Portugalskiego, gdyż nigdy nie było mnie w Portugalii...Nie oglądałem nigdy żadnego filmu po Portugalsku nie mam rodziny w Portugalii, nie grałem i nie gram w gry z wykorzystaniem tego języka..

Chociaż i tak idąc dalej tą samą logiką, powinienem umieć jedynie świadomie złożyć kilka nic nie znaczących słów. Cóż... na tym sprawa się (nie) kończy. Żeby było zabawniej wszystkie moje zdania które wypowiadam (uprzednio myśląc, że mówię coś bez sensu), dotyczą jakiegoś dnia tygodnia, imion, nazw własnych, oraz z najczęstszych słów to musi, nie chce, pragnie. Wiem, że brzmi to wszystko irracjonalnie. Sam jestem osobą która kieruje się w życiu logiką, ale nie jestem w stanie tego wyjaśnić. Musi więc na to racjonalne wytłumaczenie. Pisząc ten post wpisałem w https://www.translate.google.com następujące słowa "quesiva alla um quvi resta rem" => Wszelkie prawa zastrzeżone. Google wykryło to jako Portugalski jednocześnie pytając czy może też chodziło mi o to "quesiva alla um que resta rem" => "Jest taki, który pozostaje" (tak zdaje sobie sprawę, że google nie tłumaczy idealnie, ale potrafi wyłapać poszczególne słowa. Dla upewnienia się, czy takie słowo jak "Resta" istnieje w języku Portugalskim - tak istnieje i oznacza Pozostaje").


Proszę, wiem że to brzmi wszystko irracjonalnie, wiem że zapewne nikt mi nie wierzy (i nie ma w tym nic dziwnego.. sam nie wiem co na ten temat myśleć więc się wam nie dziwie.... Wie o tym tak naprawdę tylko i wyłącznie mój przyjaciel oraz kobieta.. nie mam zamiaru mówić tego rodzinie) w to że wpisałem to spontanicznie, ale czy jest ktoś, kto będzie w stanie mi wyjaśnić... SKĄD JA !@$!@$% znam te słowa?! Zaznaczam, nie było mnie NIGDY w Portugalii.. Doprowadza mnie to wszytko do obłędu ...

Och .. to tyle dziękuje,  że przeczytaliście to.... Coś..


Po rytuale - demony i zwierzęta... co to jest?

$
0
0

Witajcie.

 

Zacznę od tego, iż będąc w wieku 20 lat siedzieliśmy z moją grupką 2 osób w moim mieszkaniu (czyli łącznie było nas 3)

- Przyjaciel, jego dziewczyna i ja.

 

Byli wciągnięci w świat Astralny, interesowali się tym bardzoo (do dnia dzisiejszego), ja też wcześniej zostałem troszkę z tym zaznajomiony.

 

Odprawiliśmy 'rytuał'. Powiem w skrócie - wchodziła do tego krew, którą narysowaliśmy pentagram [tylko 1 osoba to robiła, dziewczyna]

z naszych dłoni, następnie pentagramy na ścianie i znaki.

 

Abstrachując od tego, siedząc ze znajomym w tym miejscu co dzień w nocy widywałem w 2 pomieszczeniu cień, lub biały orb, głównie czarną szybką karykaturę, samego tułowia, która znikała.

 

To głównie dało się zaobserwować w mieszkaniu, ale też kroki, lub dziwne trzaski (ledwo słyszalne), dochodzące ze strychu.

 

Nie powiem, bałem się tam chodzić samemu, zawsze szliśmy grupką... przed drzwiami w wyznaczonym ogródku w nocy (po 22) widziałem psa, czarnego psa, który szedł w lewo i zniknął. Dzień później widziałem tam kota, białego o dziwo, który też kręcił się wokół budynku i również zniknął (to samo widziałem przed domem mojego przyjaciela, który brał udział).

 

To nie wszystko... idąc do lasu słyszeliśmy nawoływania, lub czuliśmy się bardzo nieswojo jakby obserwowani. Znajome, niewkręcone w temat widziały dziwne postaci jakby wilków.

 

TO NIE TWÓR WYOBRAŹNI, byliśmy trzeźwi i bardzo uspokojeni, aby faktycznie czegoś doświadczyć.

 

W domu przyjaciela, który jest bardzo związany z astralem, różnymi znakami (ma taki zegarek, który brał udział w każdym rytuale z krwii i w dziwnych miejscach nawiedzonych - do których jeździliśmy autem) byliśmy we 2 pod nieobecność reszty członków rodziny.

 

Nagle jakby otwierał się garaż, pies zaczął szczekać, byliśmy w kuchni - zapytałem, czy jego rodzina już przyjechała, jednakże dopiero co wyjechali na tygodniowy urlop i nikogo nie było w domu, było po północy ;) )

 

co dziwniejsze, słyszeliśmy spadające jakby kulki na strychu, skomlenie psa (który nagle wbiegł do budy i nie wychodził) i kroki na piętrze, jakby schodziły po schodach... to było przerażające... do dzisiaj nie wiemy co to, a ostatnimi czasy jakaś dziwna istota skakała po dachu tak jakby chciała się przez niego przebić o 23, a jej odgłos to jak odgłos dzika (tak stweirdził znajomy, który chwile po tym jak otworzył okno na zadaszeniu uciekł do pokoju). Ta "istota" obudziła wszystkich, miała ogromną siłę i stało się to przy wysokim mrozie. Do dzisiaj nie mamy pojęcia co tyo było, wokół domu nie ma drzew a wszystkie zwierzęta wykluczyliśmy.

 

Nie wymyśliłem tutaj niczego, wszystko opiera się na prawdzie i moich własnych przeżyciach.

 

Rozwiązecie zagadki?

 

Autonomiczny robot, który może zrewolucjonizować plac budowy

$
0
0

05a7c24722f3ff48.png

Robot firmy Doxel skanuje plac budowy w celu oszacowania stanu projektu. Foto: Doxe

 

 

Krok w kierunku innowacji na budowie. Działający w Kalifornii start-up Doxel opracował autonomicznego robota, który może zrewolucjonizować prace na budowie.

 

Robot skanuje w 3D plac budowy, a następnie wysyła zebrane dane do swoich algorytmów głębokiego uczenia się w celu m.in. mierzenia postępów w budowie w czasie rzeczywistym.

 

W procesie tzw. głębokiego uczenia, komputer przyswaja zadania podobne do tych, które wykonuje ludzki mózg. Są to m.in.: rozpoznawanie mowy, tworzenie prognoz czy rozpoznawanie obrazów. Podczas głębokiego uczenia program sam dobiera zestaw cech do rozpoznania. Zwykle robi to szybciej i bardziej dokładnie, niż programista.

 

"Nie można poprawić tego, czego nie można zmierzyć. Bez wglądu w jakość i postęp w czasie rzeczywistym, menedżerowie po prostu nie mogą zwiększyć wydajności pracy." - powiedział prezes i współzałożyciel Doxel - Saurabh Ladha.

 

Robotyzacja placu budowy

 

Takie rozwiązanie pozwala na bieżąco kontrolować czy projekt idzie zgodnie z założonym harmonogramem i mieści się w budżecie. Każde odstępstwo od pierwotnych założeń jest odnotowywane w czasie rzeczywistym, co pozwala na szybką reakcję.

- Dzięki systemowi Doxel menedżerowie projektów mogą reagować w ciągu kilku minut, a nie miesięcy, zwiększając produktywność nawet o pięćdziesiąt procent. - dodaje prezes.

 

Zespół Doxel przeszkolił swój system tak, aby rozpoznawał różne części projektu budowlanego, takie jak systemy przewodów czy kable, korzystając z danych skanowania 3D.

 

- Projekty budowlane obejmują miliony podobnych komponentów. To Koktajl Mołotowa wyzwań dla oprogramowania - powiedział CTO i współzałożyciel Robin Singh.

 

- Zwykle ilość danych treningowych, jakich wymagałoby stworzenie algorytmu, byłaby ogromna, a nawet wtedy wyniki mogłyby nie być wiarygodne. Dzięki naszym zastrzeżonym algorytmom 3D możemy uzyskać bardziej wiarygodne wyniki przy ułamku danych szkoleniowych. Nasze algorytmy rozpoznają i kontekstualizują obiekty, nie tylko w oparciu o kolor, ale także o kształt, lokalizację i rozmiar. "

 

Jak to działa?

 

Autonomiczny robot jest wyposażony w platformę NVIDIA Jetson. Robot codziennie porusza się po placu budowy, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz budynków. Procesory graficzne w chmurze przetwarzają następnie dane wizualne, sprawdzają jakość instalacji i określają, ile materiału zostało poprawnie zainstalowane. Menedżerowie projektu otrzymują informacje zwrotne w czasie rzeczywistym na temat produktywności i stanu zaawansowania projektu. Dodatkowo rzeczywiste koszty i czas są porównywane z pierwotnym budżetem i harmonogramem.

źródło

 

Komputery chemiczne i biochemiczne

$
0
0

Y3c9MTE3MCZjaD01MTM=_src_14396-komputer_

Domena publiczna

 

Najbardziej znany ostatnio w świecie tzw. komputer chemiczny to dzieło Polaków. Pracują nad nim naukowcy z Instytutu Chemii Fizycznej PAN w Warszawie. Jak się okazało, nawet proste chemiczne związki mogą wykonywać operacje podobne do tych charakterystycznych dla maszyn obliczeniowych.

 

Koncepcja komputera chemicznego polega na tym, aby zamiast sygnałów elektronicznych, czyli zjawisk fi zycznych związanych z ruchem ładunków elektrycznych, wykorzystywać sygnały chemiczne. Polacy z Instytutu Chemii Fizycznej PAN w Warszawie udowodnili, że proste układy kropel, w których zachodzą reakcje chemiczne, mogą przetwarzać informacje w sposób użyteczny, np. rozpoznając kształt określonego trójwymiarowego obiektu z dużą dokładnością lub prawidłowo klasyfikując komórki nowotworowe do łagodnych albo złośliwych.

 

Eksperymenty prowadzono w pojemniku wypełnionym cienką warstwą roztworu lipidowego w oleju. Niewielkie ilości oscylującego roztworu dodawanego do systemu za pomocą pipety tworzyły krople. Umieszczono je nad końcówkami włókien optycznych doprowadzonych do podstawy pojemnika. Chemicznym fundamentem tej formy pamięci jest reakcja Biełousowa-Żabotyńskiego (BZR). Krople, w których pewne reakcje chemiczne przebiegają w sposób oscylacyjny, czyli powtarzalny, komunikują się ze sobą. Stan wzbudzenia przechodzi z jednej do drugiej, przy czym pierwsza osiąga po tej interakcji "stan spoczynku". Budzi to skojarzenia z interakcjami ładunków elektrycznych w przewodnikach i półprzewodnikach. Ale do chemicznego procesora potrzebne jest jeszcze sterowanie układem.

 

Naukowcy z IChF PAN użyli światła i katalizatora rutenowego. Reakcja zachodząca w kroplach powstrzymywana jest przez niebieskie światło, co oznacza, że przy intensywnym oświetleniu w kroplach ustają oscylacyjne reakcje. Dzięki zmianie oświetlenia określonej kropli można więc zdecydować, czy ma ona być zaangażowana w przetwarzanie informacji, czy też nie, i pobudzić ją do działania wg ustalonego "programu". W przypadku kropli wykorzystywanych do wprowadzania informacji, dłuższy czas naświetlania oznacza większą wartość wprowadzanych współrzędnych przestrzennych.

 

Badacze z Warszawy eksperymentowali ze sposobami wykrywania kształtu sferycznego, biorąc pod uwagę sieci złożone z kropel. By nauczyć system kropel wykrywania kształtu sfery, użyli algorytmów ewolucyjnych. Procedura nauczania trwała pięćset pokoleń. Zamiast współrzędnych przestrzennych punktów o kształcie sfery można je zasilać danymi o innym znaczeniu, np. kojarzonymi z różnymi właściwościami komórek nowotworowych. System mógłby wówczas poszukiwać danych odpowiadających np. chorobom nowotworowym lub złośliwym.

 

W badaniach prowadzonych razem z naukowcami z Uniwersytetu w Jenie, nasi badacze wykazali, że system kropli 5×5 może klasyfikować komórki nowotworowe z komputerowego zestawu danych do nauki Breast Cancer Wisconsin Dataset z dokładnością do 97%.

 

Do bitu w tradycyjnej informatyce, a kubitu w komputerach kwantowych dołącza chit - dodać trzeba więc prosty układ trzech kropli stykających się ze sobą, w którym zachodzą reakcje oscylacyjne.

 

Precyzyjnie rzecz biorąc, do tego zestawu powinna dołączyć jeszcze jednostka odpowiadająca najmniejszej porcji danych w układzie biologicznym, a właściwie biochemicznym, gdyż takie prototypy również już powstają, a jednym z pierwszych był układ stworzony kilka lat temu przez naukowców z Instytutu Badawczego Scripps Research w Kalifornii i Technion - Israel Institute of Technology.

 

Komputer składał się z biomolekuł, które potrafiły odczytywać obraz zakodowany w ludzkim DNA. Na pierwszy rzut oka ów komputer przypominał zwykłą próbówkę wypełnioną jakąś cieczą. Ważne są jednak substancje chemiczne, które wchodzą w skład tego płynu. Wewnątrz próbówki znalazły się molekuły DNA, enzymy DNA oraz ATP (nukleotyd adeninowy), który wykorzystano jako źródło energii.

Zarówno hardware, jak i software tego komputera są wykonane z biomolekuł, które na drodze chemicznych reakcji zmuszają się nawzajem do działania.

 

Osiągnięcie z góry założonych efektów podczas korzystania z urządzenia jest możliwe właśnie dzięki stworzeniu molekuł o określonej budowie, których zachowaniami rządzą zasady ustanowione przez uczonych.

 

źródło

 

Duchna Droga (Puszcza Kampinoska)

$
0
0

Witajcie!

 

Dzisiaj chciałbym omówić i porozmawiać o puszczy Kampinoskiej, a dokładniej o "Duchnej Drodze". Więc przybliżmy temat.

 

Co to jest Duchna Droga?

 

Duchna droga to miejsce w Puszczy Kampinoskiej.

duchna-droga-mapa.jpg

 

Nazwę swoją nosi od rzekomo pojawiających się tam duchach np. Kobieta z psem bez głowy ,albo człowiek na koniu. Mają tam też miejsce takie zjawiska jak migające kolorowe światełka głęboko w lesie. Dziwne dźwięki z radia/krótkofalówki i dziwnie powyginane drzewa.

 

Zapewne zapytacie czy są jakieś dowody na te zjawiska. Otóż tak i nie.

 

Dowodem na migające światełka są zdjęcia poniżej (Nic nie było edytowane).

 

2(1).png

 

Zdjęcia światełka wśród drzew.

 

1.png

 

Po 1 sekundzie to same miejsce.

 

Dowodem na Powyginane drzewa jest zdjęcie poniżej.

 

3.png

 

Jedno z wielu dziwnie rosnących drzew.

 

Niestety do duchów nawiedzających tamte miejsce nie ma dowodów.

 

 

 

Co myślicie o tym miejscu? Wydaje się ciekawe.

 

Dziękuje Kanałowi Urbex History (kliknij aby zobaczyć kanał Gorąco polecam) ponieważ wszystkie dowody zostały pobrane z ich filmu.

 

Jeżeli był już taki temat to smutek ;(

 

Regulamin 3.10 oraz 3.14

upomnienie.gif

TheToxic

Koszmary, co oznaczaja?

$
0
0

Witam, długo zastanawiałam się czy powinnam gdzieś opisać swój problem dotyczący snów, czasem po prostu chciałabym wiedzieć czy one coś oznaczają czy to moja wyobraźnia. Dosyć często od małego miewałam dziwne sny, był jakiś czas w którym one się nasiliły, później miałam spokój, teraz pojawiają się sporadycznie, natomiast przez pewien czas dotyczyły one mojej osoby, opętania, w snach miałam wrażenie że coś ze mną walczy, unosiłam się w powietrzu, byłam zrywana ze swojego łóżka i tylko modlitwa mi pomagała, później bywało tak że nie mogłam się bronić bo zapominałam słów, widziałam postacie, które pojawiały się obok mnie, a czasami i próbowały zabrać mnie ze sobą, ale to wczorajszy sen skłonił mnie do napisania tego postu otóż sen jak to zazwyczaj odbywał się w mieszkaniu, w którym mieszkam, znalazłam się w pokoju rodziców z jakimś mężczyzną i jakąś jeszcze osobą których nie pamiętam i dużym psem, robiliśmy sobie zdjęcia, w trakcie robienia zdjęć zauważyłam postać chłopca( nie byłam pewna czy to mój brat) gdy spojrzałam bez aparatu na dane miejsce tej postaci nie było, więc nagrałam tego chłopca przez aparat, byłam tak wystraszona że zaczęłam się w śnie modlić, ten pies skoczył na mnie, następnie nagranie chciałam pokazać mamie, ona mi nie wierzyła i nie chciała tego oglądać, ale w końcu obejrzała, wtedy w śnie byłam w swoim pokoju, mama obejrzała filmik i powiedziała wtedy słowa typu: on tutaj jest, ma Cię przeprosić i miał mi wyjaśnić dlaczego mnie tak straszy/nawiedza, ale obudziłam się.  Co do postaci to mam mieszane odczucia, miałam brata jednak nie miałam możliwości go poznać bo urodził się martwy, jednak wiem, że brat nie próbowałby mnie w żaden sposób przestraszyć, zastanawia mnie to czy faktycznie mógł to być mój brat czy jednak ktoś wcielił się w jego postać, i co mogą oznaczać takie sny np dotyczące opętania? Przyznam szczerze, że sny bywały dla mnie uciążliwe, i czasem powodowały to, że nie przespałam nocy albo chciałam uciec do pokoju rodziców, bo tak się bałam, kiedyś rozmawiałam z koleżanką bo zauważyła, że chodzę od dłuższego czasu niewyspana, a gdy rozmawiałyśmy powiedziała, że toczy się we mnie walka pomiędzy złem a dobrem, tylko ile w tym prawdy? 

Coś dziwnego

$
0
0
Witajcie. Śledzę to forum już od dawna, ale nigdy sama nie pisałam żadnego tematu bo nie było potrzeby. Aż do niedawna. Mam mieszkanie w bloku w niedużym mieście. Remont skończył się we wrześniu 2017. Otóż mieszkam w nim ja, moi rodzice oraz chłopak i pies. Sytuacja wygląda następująco: dostałam na 18 urodziny (rok temu) obraz. Nie było gdzie to powiesić więc mamą powiesila go w kuchni na ścianie dzielącej kuchnie i ich sypialnię . Obraz ( A raczej ramka z drewna A do niej przyklejone kwiaty , no coś na kształt 3d ) no więc obraz spadł około 4 nad ranem, budząc mnie i strasząc siedząca w kuchni mamę. Roztrzaskał się w drobny mak. Haczyk był przyklejony Ale on nie spadł. Idąc do meritum mamą stwierdziła że powiesi na ścianie inny obraz ( taki szklany, a raczej 3 małe obrazki) No i którejś nocy obrazek środkowy spadł, oczywiście się stlukł. Ale co najlepsze- haczyk został na ścianie, nie pękł ani się nie przerwał, to samo z zaczepem z tylu obrazka. No nie wiadomo jakim cudem on spadł. 2 rzecz - szykujac się rano do wyjścia szukałam lusterka - zawsze jest w kuchni. Więc chodzę, pytam mamę gdzie lusterko- A szafka, do której dosiegam na palcach się otworzyła i co było w środku? Lusterko ! Aż mi ciarki po plecach przeszły. No ale szafka jest na tzw "klik" Więc...No sama nie wiem, cała noc była zamknięta i nagle by się otworzyła? Nigdy tak nie było bo to nowe meble. No i ostatnia rzecz - światło w sypialni rodziców. Tata mówił że od jakiegoś czasu samo się zapala. I to dość często pomimo iż wcześniej się to nie działo. Ale jestem w stanie to wytłumaczyć bo to ledowa listwa pod parapetem A zaraz pod nim jest łóżko, wystarczy że ktoś machnie nad czujnikiem. Oprócz tego nic wcześniej nie miało miejsca..ktoś może mi pomóc to jakoś logicznie wytłumaczyć?

A Imię jego czterdzieści i cztery

$
0
0

Milosc-w-epoce-romantyzmu_10.05_2-600x40

Domena publiczna

 

Jeden z najsłynniejszych i najbardziej tajemniczych cytatów w historii polskiej literatury. Co oznacza tajemnicze “40 i 4” i jak ma się do narodzin wieszcza, których 218. rocznica mija 24 grudnia 2016?

 

W "Widzeniu Księdza Piotra" w "Dziadach cz. III" (jak wiadomo z lekcji polskiego pisanej przez Mickiewicza po powstaniu listopadowym w poczuciu winy wobec rodaków) Mickiewicz mówi o mającym nadejść Mesjaszu, obrońcy i wskrzesicielu narodu. Tym narodem jest oczywiście Polska. Pytanie, kto jest mesjaszem?

 

Pytanie, kogo w tym miejscu miał na myśli poeta, byłoby może zupełnie bezsensowne – a my późni wnukowie na zawsze skazani na dociekania i spekulacje historyków literatury, gdyby nie fakt, że dokładnie takie pytanie zadał Mickiewiczowi jeden z jego współczesnych – i uzyskał odpowiedź.

 

Rozmowa z Mickiewiczem

 

Tym współczesnym był bliski przyjaciel poety z czasów Sprawy Koła Bożego, także adherent Towiańskiego, Seweryn Goszczyński. To dzięki jego pamięci i sumienności wiemy też dokładnie, jak Mickiewicz pisał tę część dramatu:

 

    “Kiedym go pytał, co on w rzeczywistości rozumiał przez tę liczbę 44, odpowiedział mi opowiadając obszernie pracę swoją nad tem miejscem Dziadów. - Było to w Dreźnie. - Miał nadzwyczajne natchnienie. - Przez trzy dni nie mógł się oderwać od pisania. - Stół zasłany był czystym papierem, a on przez cały dzień leżał prawie na stole i pisał – zaledwie tyle tylko odrywał się od pracy, ile było potrzeba niekiedy zjeść cokolwiek, poczem wracał natychmiast do siebie i ciągnął dalej pracę.”

 

Dalej pada już odpowiedź wprost na postawione pytanie:

 

    "Kreśląc obraz proroczy tego męża Zbawcy Polski – zdawało mu się, że tym mężem on będzie. - Nie płynęło to z zarozumiałości, bo czuł cały ogrom ofiary leżący na takim człowieku – trudzie trudów. - Rysy, którymi kreśli tego męża rzucał bezwiednie, bez żadnego rozmysłu – nie zdawał sobie podczas pracy sprawy z tego obrazu i dzisiaj zdać jej nie umie. - Podobnie położył liczbę 44 – nie wiedząc, dlaczego tę liczbę, a nie inną położył – położył ją, bo mu sama nastręczyła się w chwili natchnienia, gdzie nie było miejsca dla żadnego rozumowania.”

 

Wydawałoby się, że skoro sam autor stwierdza, że w chwili pisania chodziło mu o siebie, sprawa powinna być prosta. Tak jednak przez długi czas nie było – sam Mickiewicz jeszcze dwa razy odnosił się do tego fragmentu (raz już jako Towiańczyk oświadczył publicznie w College de France, że profetyczny ustęp dotyczy Towiańskiego, wreszcie synowi powiedział, że cyfra czterdzieści cztery była dla niego zagadką). W kołach emigracyjnych pleniły się spekulacje co do zaszyfrowanej w liczbie 44 postaci - Mickiewicz nigdy ich nie dementował (wśród wymienianych postaci pojawiali się m.in. Adam Czartoryski, Napoleon II, Towiański, też sam Mickiewicz). Na rozwiązanie zagadki tajemniczej liczby trzeba było trochę poczekać.

 

A imię jego... Adam?

 

Jako pierwszy zadowalającej odpowiedzi na to pytanie udzielił wybitny historyk literatury Juliusz Kleiner w 1924 r. w rozprawce “Proroctwo księdza Piotra” - odpowiedzi, dodajmy, która nigdy nie zadomowiła się w mickewiczologii, a na pewno w powszechnej świadomości Polaków. Kleiner w swojej interpretacji poszedł częściowo drogą wytyczoną już wcześniej przez Lucjana Siemieńskiego (1871), który zwracał uwagę na związki między ideą mesjańską Mickiewicza a ideami francuskiego filozofa Louis-Claude'a de Saint-Martin.

 

Ale to nie od Saint-Martina wziął Mickiewicz swoje “40 i 4”. Kleiner przekonująco pokazał, że Mickiewicz w “Widzeniu Księdza Piotra” odwołał się bezpośrednio do żydowskiej Kabały, a dokładnie do gematrii, czyli nauki o liczbowej wartości liter, obecnej przede wszystkim w kabalistycznych interpretacjach Biblii. "Otóż w alfabecie hebrajskim 40 jest M, czwórką – D" - pisze Kleiner, i po dokonaniu drobnej korekty stwierdza, że Mickiewicz próbował w tym miejscu zaszyfrować imię Adam – swoje imię.

 

40 i 5?

 

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że poeta pomylił się w rachunkach. Wyszedł z błędnego założenia, że hebrajski nigdy nie zapisuje samogłosek, policzył więc tylko spółgłoski D- 4, M-40 (DM), podczas gdy powinien jeszcze uwzględnić początkowe "alef" o wartości 1 (ADM). Gdyby tak zrobił, otrzymałby też nieco inny wynik – a my może powtarzalibyśmy dziś: "a imię jego 40 i 5".

 

To oczywiście nie zmieniało konkluzji Kleinera:

 

    "Mesjaszem zapowiedzianym może być człowiek, nazywający się Adam. Na tej podstawie proroctwo tyczyć się może samego Mickiewicza, tembardziej że nie wybór dowolny nadał mu to imię, że urodził się 24 grudnia [tego dnia przypada Adama i Ewy – przyp. MG] – i że nazwisko jego zaczyna się literą Mesjasza."

Skąd Mickiewicz znał  kabałę? - czytaj w artykule Krzysztofa Rutkowskiego "Mickiewicz i Zohar"...

 

Z matki obcej...

 

Za tym, że właśnie siebie miał poeta na myśli w chwili tego niezwykłego natchnienia wskazuje jednak przede wszystkim poprzedni wers – który w toku dziejów jakoś od naszych skrzydlatych słów odleciał:

 

    "Z matki obcej: krew jego dawne bohatery,

    a imię jego będzie czterdzieści i cztery"

 

Według Kleinera matka obca to nikt inny jak własna matka poety – Barbara Majewska. Była ona obca w tym sensie, że jej rodzice lub jedno z nich (Kleiner pisze o odleglejszych przodkach) należeli do sekty Jakuba Franka, wychrzczonej w poł. XVIII wieku. Taka informacja o żydowskim pochodzeniu matki poety z frankistów pojawia się już we wspomnieniach jego współczesnych – przede wszystkim Ksawerego hrabiego Branickiego, przyjaciela i mecenasa poety, także przebywającego na emigracji - jednego z najbogatszych ludzi w ówczesnej Europie:

 

    “Adam Mickiewicz, z którym żyłem w wielkiej przyjaźni, powiedział mi kilkakrotnie: 'Mój ojciec z Mazurów, matka moja Majewska z wychrztów, jestem więc na pół Lechitą, na pół Izraelitą... i tym się szczycę!'” - cytował Mickiewicza Branicki we wstępie do swojego tłumaczenia "Elegii" rabina Schossburga.

 

O tym, że owa pogłoska o żydowskim pochodzeniu Mickiewicza była na emigracji żywotna świadczą też słowa Zygmunta Krasińskiego (skądinąd szwagra Branickiego i - w przeciwieństwie do niego - antysemity):

 

    "Mickiewicz - to doskonały Żyd. Czy wiesz, że matka jego była Żydówką, która się przechrzciła przed pójściem za ojca jego? Niezawodnie. Stąd w tym człowieku taki zakrój. Kabała, Talmud, Dawid... energia... wszystko razem. Miłość ojczyzny i Wallenrodyzm."

 

W tym kontekście szczególnie ciekawe jest, że rewelacje Kleinera, co do sensu liczby i roli Mesjasza jakoś nie przedarły się do świadomości Polaków, którzy jeśli cytują to zdanie – to raczej bez znajomości takiej, bardzo w końcu prawdopodobnej, interpretacji. Więcej, słowa "a imię jego 40 i 4”  w zwykłym użyciu pojawiają się raczej jako symbol jakiejś tajemniczej, niejasnej przepowiedni, mistycznej tajemnicy, nierozwiązanej, ostatecznej zagadki. Tylko dlaczego? Skoro rozwiązanie wydaje się leżeć na tacy dostarczone przez badaczy - a powiązania z żydowskim kontekstem i pochodzeniem Mickiewicza nasuwają się same.

 

Psychoanaliza Adama Mickiewicza

 

mickiewicz%20adam%20portret%201_6588313.

Adam Mickiewicz z laską pielgrzyma fotografia z 1853 roku, rep. Piotr Mecik

Domena publiczna

 

Adam Mickiewicz z laską pielgrzyma fotografia z 1853 roku, rep. Piotr Mecik / Forum Adam Mickiewicz z laską pielgrzyma fotografia
z 1853 roku, rep. Piotr Mecik / Forum

 

Zapewne nie bezpośrednio na to pytanie szukał odpowiedzi Artur Sandauer w swojej próbie psychoanalizy Adama Mickiewicza pt. "Nie czy lecz po co 'z matki obcej'". Sandauer idąc za ustaleniami Kleinera (i polemizując z Konradem Górskim odrzucającym tezę tego ostatniego) twierdzi, że profetyczny ustęp w III części Dziadów to jeden z momentów, kiedy w myśleniu Mickiewicza dokonuje się przełom. Według badacza Mickiewicz w słynnym fragmencie “Widzenia” naprawdę przypisuje sobie rolę mistycznego zbawcy, a więc narodowego Mesjasza-Chrystusa. "Niesłychaność tych uroszczeń sprawiła, że bezpośredni wyraz mógł im dawać tylko w poezji.

 

Niemniej faktem jest, że w głębi duszy się z tą postacią utożsamiał" – mówi Sandauer występujący w roli psychoanalityka Mickiewicza.

Sandauer zauważał, że owa postać nadchodzącego Odkupiciela przerzucała pomost między judaizmem i chrystianizmem - dokonywała "rejudaizacji" chrześcijaństwa:

 

    "Dla Żydów Mesjasz należy do przyszłości, dla chrześcijan do preszłości; pierwsi na niego czekają, dla drugich już się zjawił. Postać odkupiciela nadchodzącego oznacza zatem nawrót do koncepcji judejskiej. Następuje rejudaizacja chrystianizmu: Polska to nowy Izrael. Polacy – jak Żydzi po narodzeniu Mesjasza – mają przyjąć Mesjasza, który się właśnie objawia."

 

Sandauer powiada, że w ramach tej koncepcji byłoby wręcz idealnie, gdyby ów nadchodzący Odkupiciel był, podobnie jak Tamten, żydem-chrześcijaninem;

 

    "Połączenie takie stanowiłoby zwornik całej ideologii, wyrzucił je z siebie – jak blok lawy – w natchnionym 'Widzeniu Księdza Piotra', obecnie rozbudowuje je, wykorzystując to, co mu zostało w pamięci z rodzinnych przekazów czy może z sąsiedzkich plotek, dotyczących pochodzenia jego matki. Pochodzenie to, o którym nie mógł, oczywiście, nie wiedzieć, lecz które wypierał w podświadomość, staje się odtąd kamieniem węgielnym nowej ideologii. Pasuje jak ulał, nadaje sie tak doskonale, że - gdyby go nie było, powinien by je wymyślić" - pisze krytyk.

 

Sandauer zauważa jednocześnie, że od tego czasu w wypowiedziach Mickiewicza o Żydach znikają akcenty negatywne, które pojawiały się wcześniej tu i ówdzie, pozostają zaś tylko pozytywne, a nawet mistyczne.

Mickiewicz uważał, że to Opatrzność skupiła w jednym kraju Polaków i Żydów, że "to przeznaczenie powiązało ściśle dwie narodowości, na pozór tak sobie obce". Mówił: "Izraelowi, bratu starszemu cześc i poszanowanie". A pod koniec życie oddał się idei stworzenia w Konstantynopolu legionu żydowskiego.

 

Sandauer kończy swoją psychoanalizę Mickiewicza spekulacją:

 

    "Kto wie, czy jeśli zamilkł, to nie dlatego, że rzeczy tak palącej nie mógł dopowiedzieć do końca, zrzucić maski, która zżerała mu twarz, że w swej 'egomesjanistycznej' koncepcji musiał posługiwać się szyfrem. Musiał zaś dlatego, że w oczach współczesnego społeczeństwa polskiego rodowód taki uchodził – uchodzi dziś jeszcze w pewnych jego kręgach – za wstydliwy."

[...]

 

Źródła: O kabalistycznej wykładni "40 i 4" pisał Juliusz Kleiner m.in. w swojej monografii Mickiewicza (tom 1, 1948),  jego hipotezę rozwinął Artur Sandauer w artykule "Nie czy lecz po co 'z matki obcej'" opublikowanym po raz pierwszy w "Życiu Literackim" w 1981 r. (i zawartym w 4. tomie "Dzieł zebranych" Sandauera); żydowskim wątkom w życiu i twórczości Mickiewicza poświęcona jest książka Jadwigi Maurer "Z matki obcej..." (Londyn, 1990). O tej kwestii pisała obszernie Maria Janion, m.in. w esejach "Legion żydowski Mickiewicza" i "Sprawa o Pigonia" w tomie "Do Europy...  tak, ale z naszymi umarłymi".

 

Autor: Mikołaj Gliński, 23.12.2013

 

źródło


Cztery kółka w PRL-u

$
0
0

Y3c9MTE3MCZjaD01MTM=_src_14153-fiat_126_

(Foto: domena publiczna)

 

 

Po II wojnie światowej polską motoryzację trzeba było budować niemal od zera. Dodatkowym utrudnieniem stały się polityczno-ekonomiczne realia państwa komunistycznego. Mimo to w ciągu kilku następnych dekad w polskiej motoryzacji działo się dużo i ciekawie.

 

II wojna światowa była największym kataklizmem, jaki przetoczył się przez nasz kraj w całej jego tysiącletniej historii. Straty demograficzne i materialne okazały się gigantyczne, a dodatkowo na niemal pół wieku władzę przejęli komuniści podporządkowani Moskwie. Nowy, narzucony siłą ustrój miał także kluczowe znaczenie dla dalszych losów polskiej motoryzacji - od 1945 r. rozwijała się ona w oderwaniu od osiągnięć światowych i w całkowicie absurdalnych warunkach ekonomicznych. Co gorsza, cały dorobek II RP został w tej dziedzinie zaprzepaszczony.

 

"Doszczętnie zniszczone były obiekty Fabryki Samochodów Osobowych i Półciężarowych oraz motocykli Państwowych Zakładów Inżynierii w Warszawie na Pradze. Całkowicie ogołocono z obrabiarek i urządzeń Zakłady Mechaniczne Ursus PZInż. Pustką zionęły hale produkcyjne, znajdujące się tuż przed wojną w fazie rozruchu fabryki silników, zespołów podwozia Lilpop, Rau i Loewenstein w Lublinie. W gruzach leżały: Sanocka Fabryka Wagonów, Zakłady Starachowickie, Kuźnia Ustroń i wiele innych fabryk, na podstawie których można było tworzyć zręby powojennego przemysłu motoryzacyjnego (…). Brakowało wysoko wykwalifikowanej kadry, szczególnie w zakładach prowincjonalnych, praktycznie nie istniała baza konstrukcyjno-badawcza, nikłe było zaplecze przemysłu kooperacyjnego" - pisze Stanisław Szelichowski w "Dziejach polskiej motoryzacji".

 

dz05MDAmaD01OTM=_src_14144-FSO_1957-_WAr

FSO 1957 - Warszawa na taśmie produkcyjnej (zbiory NAC)

 

W trakcie działań wojennych zniszczono lub zrabowano większość samochodów jeżdżących przed wojną po polskich drogach. Z drugiej strony, Niemcy, uciekając przed Armią Czerwoną, pozostawili całkiem sporo swoich pojazdów, a kolejne odebrały im polskie komisje rewindykacyjne. Powstały także niewielkie montownie w nadbałtyckich stoczniach, a w Solcu Kujawskim utworzono montownię amerykańskich samochodów ciężarowych, które składano z części dostarczanych w ramach akcji UNRRA. W efekcie na polskich drogach w 1949 r. jeździło już 29 tys. samochodów osobowych.

 

Zanim jednak do tego doszło, trzeba było wymóc na nowych władzach wydanie zgody na rejestracje "osobówek", co nie było łatwe, ponieważ komuniści stawiali początkowo na rozwój transportu publicznego i motocyklowego. Dodatkowo, aby zrealizować plan 6-letni potrzebne były przede wszystkim ciężarówki, autobusy i traktory.

 

Dlatego też pierwszy polski samochód wyprodukowany po wojnie – Star 20 - był ciężarówką. W końcu jednak pasjonatom motoryzacji, zrzeszonym w reaktywowanym Automobilklubie Polskim, udało się namówić decydentów na to, by w Warszawie, na Żeraniu, ruszyła budowa Fabryki Samochodów Osobowych. Był to także efekt umowy międzynarodowej z Włochami, podpisanej 27 grudnia 1947 r., w ramach której - w zamian za surowce naturalne i 2 mln dol. - włoski FIAT sprzedał nam licencję na model 1100 (a później ewentualnie 1400).

 

2 maja 1949 r. ośmiuset junaków z brygady Służby Polsce rozpoczęło na Żeraniu prace ziemne, dwa lata później fabryka była ukończona, a 6 listopada 1951 r. z taśmy montażowej FSO zjechał pierwszy samochód osobowy wyprodukowany po wojnie w Polsce. Niestety, nie był to nowoczesny Fiat 1100, ale GAZ M-20 Pobieda, którego nad Wisłą przechrzczono na Warszawę. Było to auto niebrzydkie, ale już w momencie rozpoczęcia produkcji mocno przestarzałe. Zmianę narzuciła sytuacja polityczna - trwała zimna wojna i Stalin osobiście nakazał zerwać kontrakt z Fiatem, a "podarował" Polsce Pobiedę.

 

Warszawa - dar Stalina

 

M-20 tylko pozornie stanowiła prezent od ZSRR. Licencja była darmowa, ale koszty dokumentacji i dostosowania maszyn, jakie musiała pokryć strona polska, wyniosły ok. 380 mln zł - wielokrotnie więcej niż licencja włoska. Pierwszy egzemplarz w całości wykonano z podzespołów przywiezionych z ZSRR. Wyposażony był w czterosuwowy, czterocylindrowy silnik dolnozaworowy M-20 o pojemności 2120 cm3 i mocy 50 KM. Napęd przekazywany był na koła tylne poprzez trzybiegową ręczną skrzynię biegów.

 

Radziecki pierwowzór okazał się na tyle niedopracowany i nieekonomiczny w produkcji, że polscy konstruktorzy nieustannie Warszawę modernizowali (łącznie do zakończenia produkcji wprowadzono ok. 4 tys. zmian), przez co auto z każdym rokiem nabierało coraz bardziej rodzimego charakteru. FSO wypuściła na rynek aż cztery rodzaje nadwozia: poza najstarszym, "garbatym", typu fastback, powstały jeszcze sedan, kombi oraz pickup. Wytwarzano także wersje specjalne dla milicji, pogotowia ratunkowego, taksówki, pocztylion, a nawet drezynę.

 

Warszawa była bardzo praco- i materiałochłonnym modelem, dlatego przez 22 lata produkcji (do 1973 r.) powstało tylko 254 421 egzemplarzy i ostatecznie samochód ten nie był w stanie zmotoryzować Polski. Stanowił jednak ważny element peerelowskiej codzienności aż do lat 80. - wystarczy obejrzeć stare filmy czy kroniki. Warszawa była także "dawcą" podzespołów dla popularnych samochodów dostawczych i rolniczych - Lublina, Nysy i Tarpana.

 

Syrena dla przodowników

 

Ponieważ Warszawa nie do końca spełniała pokładane w niej nadzieje, Komitet Centralny PZPR w 1953 r. nakazał zbudować

 

"popularny, oszczędzający czas środek przewozu przy wykonywaniu czynności służbowych i wypoczynku, przeznaczony dla racjonalizatorów, przodowników pracy, aktywistów, naukowców i przodujących przedstawicieli inteligencji".

 

Taka była geneza powstania pierwszego całkowicie polskiego auta stworzonego po II wojnie światowej, czyli Syreny.

 

dz05MDAmaD02NzU=_src_14155-syrena_sport_

Syrena Sport (Foto: domena publiczna)

 

Jej prototyp stworzył pięcioosobowy zespół, w którego skład wchodzili: Karol Pionnier (główny konstruktor FSO), Stanisław Panczakiewicz (twórca nadwozia przedwojennych CWS i Lux-Sporta), Fryderyk Bluemke, Jerzy Werner i Karol Dębski. Na przełomie czerwca i lipca 1953 r. zaszyli się oni w chacie u stóp Szyndzielni i w ekspresowym tempie trzech tygodni stworzyli projekt samochodu małolitrażowego napędzanego silnikiem od motopompy strażackiej, z nadwoziem wykonanym z drewnianego szkieletu obudowanego płytami pilśniowymi i przykrytego dermatoidem

 

. Wykonany na tej podstawie prototyp nie nadawał się jednak do seryjnej produkcji, więc powstawały kolejne, stale ulepszane; dodatkowo testowano je na rajdach z udziałem marek zagranicznych. Ostatecznie pierwsza seryjna Syrena, która zjechała z taśmy produkcyjnej 20 marca 1957 r. (oznaczona później symbolem 100), miała już w pełni stalowe nadwozie, które powstawało jednak w archaicznym systemie - blachy klepano ręcznie na tzw. babkach (mechaniczny proces tłoczenia blach zastosowano dopiero jesienią 1958 r.). Auto napędzał dwusuwowy silnik S-15 o pojemności 746 cm3 i mocy 27 KM, wyposażony w gaźnik Jikov. Drzwi otwierały się nietypowo "pod wiatr".

 

dz04MjAmaD01MjU=_src_14148-Syrena_r20_fi

Syrena R20 i Fiat 125p (zbiory NAC)

 

Chociaż nawet reżimowy magazyn motoryzacyjny "Motor" krytykował jakość nowego auta, Syrena cieszyła się bardzo dużym wzięciem wśród klientów; po raz pierwszy nie tylko w miastach, ale też na wsi. Samochód był awaryjny, ale prosta konstrukcja sprawiała, że potrafili go naprawiać nawet domorośli mechanicy.

 

Syrenę popularnie nazywano "Skarpetą", ponieważ z racji swojego napędu silnik musiał być zasilany poprzez mieszankę benzyny z olejem, czego efektem były spaliny o niebieskim kolorze i charakterystycznym zapachu.

 

W następnych latach wchodziły na rynek kolejne, stale poprawiane i ulepszane modele auta. Syrena 105 doczekała się także wersji użytkowych: pick-upa oraz furgonu zwanego Bosto. W 1972 r. produkcję auta przeniesiono do Bielska-Białej i zakończono ją dopiero 30 czerwca 1983 r. Jak słusznie zauważył Stanisław Szelichowski:

 

"Syrena nie była oczywiście ideałem motoryzacyjnych pragnień, lecz pożyteczną namiastką samochodu popularnego, skrojoną na miarę technicznych i ekonomicznych możliwości owych lat. Może właśnie dzięki temu Syrenę produkowano przez ponad ćwierć wieku i nabyło ją ponad pół miliona Polaków".

 

dz05MDAmaD01OTE=_src_14156-Syrena-Mikrob

Syrena Mikrobus (Foto: domena publiczna)

 

Duży i mały

 

Ponieważ Warszawa już w momencie rozpoczęcia produkcji była autem przestarzałym, jeszcze w latach 60. zaczęto szukać modelu, który miał ją zastąpić. Ostatecznie, tak jak przed wojną, zdecydowano się na zakup licencji na Zachodzie i ponownie pochodziła ona od Fiata. Tylko w ten sposób można było zapewnić szybki transfer względnie nowej technologii na rodzimy grunt. Początkowo Włosi zaproponowali nam model 1300/1500, ale polskiej stronie bardziej do gustu przypadł prototypowy model 125.

 

Ponieważ jednak polski przemysł motoryzacyjny nie dysponował zapleczem finansowym i technicznym pozwalającym produkować nowszy model, zdecydowano się na rozwiązanie pośrednie - nowy polski samochód na włoskiej licencji miał nadwozie i układ hamulcowy z Fiata 125, natomiast płytę podłogową, wnętrze, zawieszenie, silnik oraz skrzynię biegów z modelu 1300/1500.

 

Kontrakt podpisano w lutym 1966 r., a pierwszy egzemplarz Polskiego Fiata 125p zjechał z linii montażowej FSO 28 listopada 1967 r. Samochód szybko się "polonizował" - już pod koniec 1968 r. 35% podzespołów pochodziło z Żerania i innych polskich fabryk. Produkowano go aż do 1991 r., wielokrotnie modernizując. Łącznie powstało 1 445 699 egzemplarzy. Warto jeszcze dodać, że na Żeraniu montowano także inne modele włoskiego koncernu: Polskie Fiaty 127p, 128p, 132p, 128p coupe, 131p, 128 3p, 132p oraz pokrewną Zastawę 1100p.

 

 

Tytuł auta, które zmotoryzowało Polskę, bezsprzecznie należy się jednak innemu licencyjnemu fiatowi, zwanemu u nas "maluchem", czyli modelowi 126p. Samochód ten pojawił się w Polsce po zakupieniu przez ekipę Gierka czwartej już licencji od Fiata. Wybór padł na następcę niezwykle popularnego na Zachodzie Fiata 500 - model 126. Produkowano go w Fabryce Samochodów Małolitrażowych w Bielsku-Białej, drugiej po FSO największej fabryce w kraju, gdzie w latach 1973-2000 powstało 3 318 674 egzemplarzy tego auta. Malucha napędzał umieszczony z tyłu, chłodzony powietrzem dwucylindrowy silnik o pojemności 594 cm3 i mocy 23 KM. Auto kosztowało 69 tys. zł i sprzedawało się na tyle dobrze, że w 1975 r. uruchomiono drugą fabrykę, w Tychach.

Poloneza czas zacząć…

 

Nazwę dla modelu, który miał w FSO zastąpić przestarzałego Fiata 125p, wybrali w głosowaniu czytelnicy dziennika "Życie Warszawy". Polonez to drugie obok Syreny najbardziej polskie auto produkowane w drugiej połowie XX w., choć bazą dla niego był jego żerański poprzednik. Z fiata pochodziły płyta podłogowa, silnik, przeniesienie napędu, natomiast nadwozie typu fastback było dziełem stylistów i konstruktorów z Polski i Włoch. Produkcja ruszyła w maju 1978 r. Polonez stał się jednak ofiarą historii i polityki.

 

Jego produkcja przypadła na okres kryzysu gospodarczego lat 80., co nie pozwoliło na wdrożenie większej ilości nowoczesnych rozwiązań. Dlatego w latach 90. nie był on w stanie, mimo kilkukrotnych modernizacji, konkurować z autami zachodnimi, które w końcu dało się bez problemu kupować w Polsce.

 

dz05MDAmaD01MDU=_src_14149-fso_polonez_1

FSO Polonez - rok 1978 (Wikipedia)

 

W sferze marzeń

 

Samochody czasów PRL nie wyróżniały się niczym szczególnym na tle światowej motoryzacji (nawet te produkowane na licencji) i z małymi wyjątkami były dość przestarzałe konstrukcyjnie. Głównym winowajcą był oparty na absurdalnych założeniach ustrój polityczno- gospodarczy, bowiem przez cały okres PRL w zakładach projektujących i produkujących samochody pracowało wielu zdolnych konstruktorów i inżynierów - czego świadectwem jest długa lista stworzonych w tamtych latach prototypów. Omówienie ich wszystkich to temat na sporą książkę, więc ograniczę się tu do kilku, moim zdaniem najciekawszych, modeli.

 

Prototyp, który do dzisiaj budzi najwięcej emocji, to z pewnością legendarna już Syrena Sport, zaprojektowana pod koniec lat 50., a pokazana publicznie w maju 1960 r. Było to auto, które swoją stylistyką mogło konkurować z najlepszymi samochodami sportowymi lat 60. Dwudrzwiowe nadwozie typu coupe - wykonane z tworzyw sztucznych, dzięki czemu pojazd ważył jedynie 710 kg - było dziełem inż. Cezarego Nawrota, zaś dwucylindrowy, dwusudelowiwowy silnik typu "bokser", chłodzony powietrzem, skonstruował zespół pod kierownictwem Władysława Skoczyńskiego. Zawieszenie kół tylnych było niezależne na drążkach skrętnych.

 

Niestety, ten "najpiękniejszy samochód zza żelaznej kurtyny" nie miał szans wejść do seryjnej produkcji ze względów ideologicznych i finansowych, a komunistyczni decydenci nakazali zniszczyć jedyny jeżdżący prototyp. Podobny los spotkał inny niezwykle ciekawy i innowacyjny projekt Nawrota - Syrenę Mikrobus. Był to pierwszy w dziejach polskiej motoryzacji minivan. W aucie mieściło się siedem osób, a trzy foteliki drugiego rzędu i tylną kanapę - oraz fotel obok kierowcy - można było łatwo wymontować, tworząc ogromną przestrzeń ładunkową. Do napędu pojazdu użyto silnika S-15 o mocy 27 KM.

 

Bardzo ciekawym wkładem polskich konstruktorów w światową motoryzację były minisamochody Mikrus, Smyk i Meduza. Mikrusa nie powinniśmy w zasadzie nazywać prototypem, ponieważ to maleńkie auto trafiło nawet do produkcji i sprzedało się w liczbie 1728 egzemplarzy. Mikrus powstał na deskach projektowych konstruktorów zakładów lotniczych w Mielcu i Rzeszowie. Napędzał go dwusuwowy, dwucylindrowy silnik chłodzony powietrzem, umieszczony poprzecznie z tyłu samochodu, o pojemności 296 cm3 i mocy 14,5 KM. Mikrus poruszał się na niewielkich kołach, a maleńki bagażnik umieszczono pod nogami kierowcy. Produkcja, która ruszyła w 1958 r., zakończyła się już po dwóch latach, ze względów ekonomicznych.

 

Przy okazji pracy nad Mikrusem stworzono prototyp Meduzy, która była jego bardziej obłym wariantem nadwoziowym. Najbardziej innowacyjnym z peerelowskich mikrosamochodów był jednak Smyk, do którego wsiadało się po odchyleniu całej przedniej części samochodu. Smyka napędzał silnik motocykla Junak. Bardzo oryginalna była także skrzynia biegów, która miała cztery biegi do… tyłu i zawieszenie o zmiennej charakterystyce.

 

dz04MDAmaD01MDE=_src_14145-Smyk_2.jpg

Smyk 2 (Foto: domena publiczna)

 

Polscy konstruktorzy przygotowali także kilka ciekawych prototypów, które miały zastąpić przestarzałe auta produkowane seryjnie. Ostatecznie jednak zawsze decydowano się na licencje zagraniczne i w rezultacie ani Warszawa 210, ani Syrena 110, ani Beskid nie trafiły do produkcji.

 

Warszawę 210 wzorowano na Fordzie Falcon. Miał ją napędzać nowy, sześciocylindrowy silnik, a w podwoziu chciano zastosować niezależne trapezowe zawieszenie.

 

Jeszcze ciekawsza była Syrena 110, pokazana w drugiej połowie lat 60. Auto wyróżniało się bardzo nowoczesnym nadwoziem i dobrymi właściwościami jezdnymi. Wykonano aż piętnaście jeżdżących prototypów, ale - podobnie jak Warszawa 210 - nowa Syrena przegrała rywalizację z Fiatem 125p.

 

Beskid z kolei powstał w 1983 r. w FSM, a jego cechą charakterystyczną było jednobryłowe, bardzo innowacyjne nadwozie. Dzięki rewelacyjnemu współczynnikowi oporu powietrza (0,29 Cx) pojazd zużywał zaledwie 3,9 l paliwa na 100 km przy prędkości 90 km/godz. Ostatecznie zamiast niego do seryjnej produkcji trafiło licencyjne Cinquecento.

 

Bardzo ciekawie zapowiadał się także potencjalny następca Poloneza - Wars, czyli ostatni prototyp polskiego samochodu osobowego, jaki powstał w okresie PRL.

 

 

dz0zMjAmaD0yMjk=_src_14157-SFW-1-Sanok.j

SFW-1 Sanok (Foto: domena publiczna)

 

W drugiej połowie XX w. niezwykle dynamicznie rozwijał się polski przemysł motoryzacyjny produkujący samochody dostawcze, ciężarowe i autobusy. Jest to jednak temat zbyt rozległy, aby omówić go w tym artykule. Pozwolę sobie jedynie wspomnieć o kilku niezwykłych prototypach autobusów z Sanoka, stworzonych pod koniec lat 50. i w latach 60.(SFW-1 Sanok, SFA-2, SFA-3, SFA-4 Alfa i SFA-21), które wyróżniały się bardzo oryginalną, "skrzydlatą" stylizacją nadwozia, oknami w kształcie rombów, pochylonymi słupkami, uskokami. Nic dziwnego - ich stylistyka była dziełem… Zdzisława Beksińskiego, słynnego później artysty malarza.

źródło

 

Dlaczego głowa boli

$
0
0
40b29d5e31b8.jpg
Źródło grafiki: © Piotr Mańkowski

Skoro mózg sam w sobie nie ma receptorów bólowych, to czym właściwie odczuwamy ból głowy?

W głowie mieści się dość skomplikowana maszyneria obliczeniowa i sensoryczna, więc nic dziwnego, że od czasu do czasu może dochodzić do umownego „przegrzania”. Bóle głowy mogą być wywołane wieloma czynnikami, między innymi dużym wysiłkiem, przemęczeniem, brakiem snu, głodem, po nadużyciu lekarstw przeciwbólowych, kofeiny albo alkoholu, w wyniku stresu. Czasem wiążą się z lekkim uprzykrzeniem życia, a czasem mamy ochotę po prostu wyć. Wrażenie jest takie, jakby bolało coś w samym mózgu, ale to nie mózg jest źródłem bólu.

To że mózg nie ma receptorów bólowych, ma swoje zalety. Kiedy chirurg operuje na mózgu, może robić to bez znieczulenia i nie poczujemy skalpela. Naukowcy mogą wtykać różne elektrody, żeby badać działanie mózgu i też jest to bezbolesne, choć pewnie nie do końca komfortowe. Może brak receptorów bólowych wynika ze swoistej ekonomiki projektu. Umieszczamy organ w twardej obudowie, która ma go chronić. Jeśli ta obudowa ulegnie rozkawałkowaniu, to prawdopodobnie osobnik i tak już nie żyje, a dodatkowe raportowanie o bólu na nic by się nie przydało.

Źródłem sygnałów bólowych są inne części naszej głowy, które są wyposażone w receptory bólowe, takie jak żyły, tętnice, mięśnie, ale też opony mózgowe. To prawdopodobnie rozszerzanie się naczyń krwionośnych w oponach mózgowych odpowiada za pewne rodzaje bólu głowy. Choć ból zlokalizowany jest fizycznie poza mózgiem, bo w jego „pokrowcu”, to mózg interpretuje sygnał, jakby pochodził ze środka. Dlatego choć receptorów bólu nie ma, to ból owszem bywa.
http://www.tunguska.pl/myslenie-nie-boli/

Światła z Marfy - niewyjaśniony fenomen natury

$
0
0
Marfa jest niewielką mieściną znajdującą się na południu Stanów Zjednoczonych, a konkretniej pośrodku niczego pomiędzy odległym o 320 km na północny zachód El Paso i leżącym ok. 650 km na wschód San Antonio. Nawet pobieżna znajomość geografii Ameryki Północnej pozwala stwierdzić, że dookoła Marfy nie ma niczego poza teksańskimi pustkowiami. Sama miejscowość znakomicie wtapia się w otoczenie, jako że w tym liczącym sobie niespełna 2.000 mieszkańców najważniejszym miejscem jest bez wątpienia skrzyżowanie dwóch dróg międzystanowych US-90 oraz US-67.
 

centrum-marfy.jpg
Centrum Marfy


Dlaczego więc o niej wspominam? Ano dlatego, że z uwagi na pewną nietypową atrakcję przyciąga corocznie kilkadziesiąt tysięcy żądnych wrażeń turystów. Co bardziej obrotni tubylcy zdołali nawet przekuć to zainteresowanie w dość dochodową imprezę o nazwie Marfa Lights Festival, organizowaną zawsze w pierwszy weekend września od 1976 roku. Jak łatwo się domyśleć po nazwie, ma to coś wspólnego ze światłami... I jest to całkiem dobry trop, ponieważ atrakcją tą są tak zwane “światła z Marfy”.
 

swiatla-z-marfy.jpgŚwiatła z Marfy

 
Czym one są? Opis samego zjawiska jest dość prosty. Otóż jeśli po zapadnięciu nocy będziemy spoglądać z Marfy na południowy zachód, w kierunku równiny Mitchell Flat, na niebie będzie można dostrzec zagadkowe światła. Są to punkty świetlne o różnych kolorach - białym, czerwonym, zielonym, niebieskim lub żółtym. Mogą się poruszać lub pozostają w bezruchu. Pojawiają się i znikają, czasem można je obserwować przez blisko godzinę, czasem widoczne są przez zaledwie kilka sekund. Czasami widać je każdej kolejnej nocy, ale bywają także długie okresy, w których nie występują wcale.
 

 
Włodarze Marfy wybudowali nawet specjalną platformę widokową, która znajduje się około 15 kilometrów na wschód od miasteczka i pozwala na oddawanie się urokom obserwacji tajemniczych świateł. Rzecz jasna za niewielką opłatą (czyż nie wspomniałam powyżej o obrotnych mieszkańcach?).
 

marfa-znak.jpg

 
 

marfa-platforma.jpgPlatforma widokowa w Marfie

 
Naturalnie tak interesujące zjawisko szybko stało się obiektem zainteresowania naukowców. Wykonano szereg badań, obserwacji i pomiarów różnych parametrów atmosfery w okolicy Marfy i samej równiny Mitchell Flat, w wyniku czego uzyskano następujące wnioski:
  • Miejsce występowania “świateł z Marfy” pokrywa się w dużej mierze z przebiegiem autostrady US-67.
  • Eksperymenty prowadzone przez dwie grupy badawcze, z których jedna użyła kilku samochodów na odpowiednim odcinku autostrady przy jednoczesnym utrzymywaniu łączności radiowej z drugą prowadzącą obserwacje wykazały niezbicie, że w określonych warunkach pogodowych (o czym dalej) jazda z pewnym zakresem prędkości zbliżonym do maksymalnej dozwolonej pozwalała uzyskać efekt widocznych na niebie świateł.
  • Inne możliwe źródła świateł na nocnym niebie mogą pochodzić z odbicia snopów reflektorów na nadwoziach mijanych samochodów lub z ognisk lub małych źródeł ognia powstałych w sposób naturalny na równinie Mitchell Flat.
Odrzucono jednocześnie teorię o światłach będących efektem odbicia światła Księżyca od wypolerowanych na wysoki połysk przez niesiony wiatrem piasek, lustrzanych powierzchni niektórych skał. Niektórzy z naukowców wysuwają hipotezy na temat różnych zjawisk natury piezoelektrycznej występujących na równinie Mitchell Flat, niemniej jednak nie ma żadnych dowodów potwierdzających słuszność tych koncepcji.
 
Wspomniane powyżej warunki pogodowe są o tyle istotne, że powodują powstanie złudzenia optycznego noszącego nazwę “miraż górny”. W pewnym uproszczeniu jest to efekt odwrotny od zapewne doskonale znanego wszystkim zjawiska mirażu dolnego, czyli odbicia nieba i obiektów znajdujących się nad horyzontem w gorącym powietrzu unoszącym się tuż nad rozgrzaną powierzchnią asfaltowej nawierzchni w upalny letni dzień. W przypadku mirażu górnego obiekty znajdujące się poniżej linii horyzontu odbijają się “na niebie”. Można zaobserwować go na przykład nad morzem, gdzie czasami można dostrzec statki w pozycji dnem do góry tuż nad linią horyzontu.
 

miraz-gorny.gif

Teoretyczne wyjaśnienie mirażu górnego...

miraz-statek.jpg

… oraz sam miraż w praktyce.

 
Warunkiem koniecznym do powstania mirażu górnego jest obecność kilku poziomych warstw powietrza o różnym współczynniku załamania światła - czyli np. różniących się temperaturą, wilgotnością lub obecnością pyłów zawieszonych. Naturalnie w przypadku pustynnych rejonów Teksasu oraz przy autostradzie spore zapasy pyłu unoszącego się w powietrzu nie stanowią żadnego zaskoczenia. Co natomiast z warstwami powietrza o różnych właściwościach?
 
Akurat w tym rejonie także nie jest o nie zbyt trudno, jako że na północ od Marfy znajduje się pasmo górskie o nazwie Davis Mountains, których najwyższy szczyt ma wysokość 2.554 m. n.p.m., a na południe rozległy park narodowy Big Bend, cechujący się oprócz niewątpliwie interesującej rzeźby terenowej także między innymi sporą rozpiętością wysokości względnych - najniższy punkt tego parku leży na wysokości 549 m n.p.m., a najwyższy na 2.387 m. n.p.m. Z kolei na południowy wschód od Marfy leżą Chinati Mountains, najwyższy ich szczyt, Chinati Peak znajduje się na wysokości 2.355 m. n.p.m.
 

davis.JPG
Davis Mountains

 

big-bend.jpgPark Narodowy Big Bend

 

chinati.jpg

Chinati Mountains

 
Sama Marfa leży na wysokości ok. 1.400 m. n.p.m., a teren na południe i południowy wschód od niej obniża się jeszcze, zatem można uznać, że zarówno miasteczko, jak i jej okolice, łącznie z równiną Mitchell Flat znajdują się w specyficznej niecce, zaś sama równina leży niżej od Marfy, co sprzyja gromadzeniu się w tym rejonie chłodniejszego i gęstszego tym samym powietrza. Nawet niewielka zmiana kierunku wiatru z łatwością może przynieść nad te okolice albo stosunkowo wilgotne powietrze znad Zatoki Meksykańskiej, albo też wręcz przeciwnie, suche i gorące z głębi kontynentu. Krótko mówiąc, warunki do powstawania zarówno mirażu dolnego, jak i górnego występują tutaj znakomite.
 
Czy zatem zagadka świateł z Marfy przestaje w tym momencie być zagadką? Otóż nie do końca. O ile przeważającą część zjawisk określanych tym mianem można w łatwy sposób wytłumaczyć (przypomnę: widocznymi na niebie wskutek efektu mirażu górnego reflektorami przejeżdżających autostradą US-67 samochodów), o tyle kilka właściwości samych świateł z Marfy nie pasuje do tego dość sensownego wyjaśnienia. Po kolei:
  • Kolorystyka świateł. Jak powszechnie wiadomo, reflektory samochodowe mają barwę białą lub żółtawą. Do tego dochodzi jeszcze czerwień oświetlenia tylnego oraz pomarańczowe (rzadko stosowane w USA) kierunkowskazy. Rzecz jasna łatwo przypisać te barwy do zjawisk obserwowanych z platformy widokowej w Marfie - ale co w przypadku zaobserwowania na niebie świateł o barwie zielonej lub niebieskiej? A obserwacje tego typu nie należą do rzadkości. Naprawdę trudno byłoby wyjaśnić taką zmianę kolorów wyłącznie poprzez miraż górny.
  • Prędkość. W niektórych przypadkach obserwowano światła przesuwające się po niebie z ogromną prędkością. Oczywiście popularna teoria głosi, że może być to po prostu odbicie reflektora na nadwoziu mijanego samochodu - co wyjaśniałoby także tę prędkość (po odpowiednim przeskalowaniu samego zjawiska). Jednak teoria taka byłaby słuszna, gdyby na niebie obserwowano bliżej nieokreśloną plamę świetlną o rozmytych krawędziach lub wręcz smugę. Tymczasem obserwacje opisują także szybko przemieszczające się punktowe źródła światła o wyraźnie zaznaczonych konturach - nie mogą one być więc efektem opisywanego odbicia.
  • Obszar występowania. Samochody podążające autostradą US-67 kierują się albo na południe, albo na północ. Zatem efekty świetlne generowane przez ich reflektory powinny skupiać się w stosunkowo wąskim pasie, z punktu widzenia platformy widokowej w Marfie. Tymczasem światła na niebie występują praktycznie na całym widocznym obszarze i na różnych wysokościach, ewidentnie nie są zlokalizowane wyłącznie w pobliżu autostrady.
  • Czas, a właściwie świadectwa historyczne. Tutaj pojawia się największy problem z wyjaśnieniem natury całego zjawiska. Otóż pierwsze oficjalne doniesienia na temat tajemniczych świateł z Marfy pojawiły się w lipcowym wydaniu magazynu Coronet z 1957 roku. Opierały się one o własne obserwacje autora, a jego zainteresowanie wzbudziły opowieści mieszkańców tego miasta o światłach pojawiających się w nocy od dziesiątek lat. Pierwsze obserwacje tychże świateł datowane są na marzec 1883 roku, ich świadkiem był lokalny kowboj Robert Reed Ellison. Następnie, niezależnie od Ellisa, zjawisko to potwierdzili Anna oraz Joe Humphrey w 1885 roku. Pod koniec XIX wykonane zostało nawet zdjęcie nocnego nieba z widocznymi światłami, przechowywane jest w muzeum w Marfie. Tak dla przypomnienia - budowę autostrady US-67 rozpoczęto w 1926 roku, odcinek na południe od Marfy ukończony został dopiero w 1933 roku.
Oczywiście nie ma się tutaj co doszukiwać przyczyn nadprzyrodzonych, UFO lub innych tego typu powodów (choć z uwagi na tajemniczość całego zjawiska niewątpliwie jest to kusząca opcja) - zapewne mamy po prostu do czynienia z fenomenem czysto naturalnego pochodzenia, którego dokładnej przyczyny nie udało się jeszcze w rozstrzygający sposób określić.
 



Autor: D.K., opracowano dla serwisu paranormalne.pl.  
Wyrażam zgodę na powielanie artykułu w innych serwisach internetowych
wyłącznie po zaopatrzeniu w przypis zgodny z poniższym wzorem:



VRP.png
Artykuł powstał dla serwisu paranormalne.pl, autor: D.K.

Archeolodzy za pomocą laserów znaleźli w dżungli gigantyczną aglomerację Majów!

$
0
0

Dżungla w północnej Gwatemali zazdrośnie strzegła swoich tajemnic. Ale dzięki technologii archeologom udało się dokonać przełomowego odkrycia.

 

z22981619IH,Gwatemala.jpg

 

Co widzicie na tej mapie Google? Dżunglę i niewiele więcej. W jednym miejscu majaczą ruiny miasta Majów - Tikal. Archeolodzy podejrzewali jednak, że natura ukrywa znacznie więcej pozostałości tej starożytnej cywilizacji. Tradycyjne wykopaliska nie byłyby w stanie się z nimi zmierzyć.

 

z22981628IH,Technologia-skanowania-laser

 

Z pomocą przyszła technologia o nazwie LiDAR (Light Detection And Ranging), wykorzystująca pulsujące światło lasera, wysyłanego z samolotu lub helikoptera. Światło odbijało się od podłoża i dzięki temu odsłaniało kontury ukryte pod roślinnością.

 

 

 

- Badania poprowadzono wokół już mniej lub bardziej przebadanych majańskich stanowisk archeologicznych, z których część jest dostępna dla zwiedzających - wyjaśnia w rozmowie z Gazeta.pl archeolog Michał Gilewski z Uniwersytetu Warszawskiego.
- LiDAR ujawnił, że populacja zamieszkująca w tym rejonie była dużo większa, niż dotąd szacowano, a budowli było znacznie więcej - opisuje Thomas Garrison, archeolog i współpracownik 'National Geographic', który był członkiem ekspedycji w Gwatemali

 

z22981686IH,Odkrycie-w-Gwatemali.jpg

 

Jak to wyglądało w praktyce? Możemy sobie wyobrazić, patrząc na ten slajd. Po lewej widzimy teren pokryty dżunglą. Po prawej to, co kryło się pod drzewami.

 

z22981631IH,Odkrycie-w-Gwatemali.jpg

 

W ten prosty na pierwszy rzut oka sposób archeolodzy odkryli około 60 tysięcy obiektów.

Skan ujawnił kontury domów, pałaców, piramid, dróg, kanałów nawadniających i fortyfikacji. Według badaczy większość konstrukcji była kamienna i kryta strzechą. Media opisujące to odkrycie mianem 'megalopolis', czyli strefą złożoną z wielu miast. Infrastruktura mogła powstać ponad 1000 lat temu. 'Zakonserwowała' ją natura.

 

z22981636IH,Prezentacja-odkryc-w-Gwatema

 

Okazuje się, że w tym regionie mogły mieszkać miliony Majów: 5, 10, nawet 15 milionów osób - szacują odkrywcy. To będzie przedmiotem szczegółowych badań.

 

 

- Nie możemy być pewni, czy rzeczywiście - jak twierdzą niektórzy - wszystkie budynki były zamieszkane jednocześnie i przez jaką liczbę ludności - studzi nieco emocje archeolog Michał Gilewski.

 

Wideo

 

To na pewno nie koniec wiadomości z pełnej tajemnic aglomeracji Majów. Badania nad nią dopiero się zaczną. Archeolodzy już zacierają ręce.

Tymczasem National Geographic przygotował specjalny dokument o tym odkryciu. Będzie miał premierę we wtorek, 6 lutego.

 

Źródło.

Szyfr Ferdynanda Aragońskiego złamany! Po 500 latach...

$
0
0

1fcb5b3ad1f4394b.jpg

Ferdynand Aragoński. Foto: commons.wikimedia.org © Creative Commons

 

Pięć wieków zajęło naukowcom złamanie skomplikowanego szyfru, który "w spadku" pozostawił im Ferdynand Aragoński. Badacze nie daliby sobie jednak rady bez pomocy służb specjalnych.

 

Monarcha, który żył na przełomie XV i XVI wieku, szyfru używał do komunikacji z dowódcą jego armii Gonzalo de Cordobą. Do dziś zachowały się cztery listy zapisane tajemniczym kodem, które zobaczyć można w Muzeum Wojska w Toledo.

 

Rozpracowanie każdego z około 20-stronicowych tekstów zajęło agentom około pół roku – podaje BBC. Sam kod był skomplikowany.

 

Używano w nim ponad 200 znaków specjalnych. Wyrazy pisano łącznie, a każdej literze odpowiadało od dwóch do sześciu znaków graficznych, wśród nich m.in. figury geometryczne.

 

Kod miał zabezpieczyć poufną wiadomość przed wpadnięciem w ręce wroga. Listy zawierały instrukcje wojenne dot. m.in. kampanii we Włoszech.

 

Z odkodowanego tekstu dowiadujemy się, że Ferdynand popierał rekonkwistę i uważał, że podróż Kolumba na Zachód jest dobrym pomysłem.

 

źródło

Viewing all 3196 articles
Browse latest View live