Spirytystami było wielu naukowców a wy co o tym myślicie ?
Spirytystami było wielu naukowców a wy co o tym myślicie ?
Pilot myśliwca F-18 Hornet, Dave “Sex” Fravor, slużył w dywizjonie lotniczym stacjonującym na lotniskowcu USS “Nimitz”. O świcie 14 listopada 2004 r. poderwał swoją maszynę z pasa startowego lotniskowca i ruszył wraz ze swoim skrzydłowym w rutynowy patrol nad Pacyfikiem, ok. 100 mil morskich od San Diego. Jego sygnałem rozpoznawczym był “FASTEAGLE 01” a jego kolegi “FASTEAGLE 02”. Po starcie samoloty obrały ten sam kurs i poleciały w stronę rejonu, gdzie wyznaczono im rozpoznanie. Był to normalny i rutynowy patrol pod błękitnym niebem południowej Kalifornii.
Grupa Uderzeniowa, w której skład wchodził lotniskowiec “Nimitz” trenowała na tym akwenie zintegrowaną operację wojskową przy udziale wielu okrętów w tym także krążownika rakietowego klasy Ticonderoga – USS “Princeton”. Lot pary myśliwców przebiegał spokojnie, pogoda była piękna i nic nie wskazywało na to, że dzień może przynieść jakąś niespodziankę.
Obaj piloci nie wiedzieli jednak, że od kilku dni krążownik “Princeton” wyłapywał swym radarem jakieś dziwne sygnały. Na okręcie zamontowany był wówczas najnowocześniejszy radar na świecie zwany SPY-1, który ze względu na charakterystyczny wygląd marynarze nazywali Death Star. Począwszy od 10 listopada grupa niezwykle doświadczonych oficerów odebrała wielokrotne odbicie na ekranie radaru pokazujące niezidentyfikowany obiekt latający, poruszający się na wysokości ponad 25 tys. metrów, który w wojskowym żargonie określono jako AAV – Anomalous Aerial Vehicle (Anomalny Pojazd Powietrzny). Obiekt ten w ciągu kilku sekund był w stanie ze swojego ogromnego pułapu zanurkować w dół i zatrzymać się zaledwie 15 m nad poziomem wody!
Takie zachowanie UFO miało miejsce zawsze w tym samym punkcie – ok. 30 mil morskich od Półwyspu Kalifornijskiego zwanego Baja, należącego do Meksyku. Wyrafinowany radar okrętu był w stanie śledzić obiekt kiedy opadał w dół i unosił się w miejscu nad poziomem wody. Następnie obiekt przyspieszał i dosłownie wyparowywał z ekranu radaru, poruszając się z prędkością wielokrotnie większą od najszybszych pojazdów lotniczych na ziemi. Kiedy dywizjon lotniczy wylądował na “Nimitzu”, “Princeton” uznał, że myśliwce stwarzają doskonalą okazję aby przyjrzeć się bliżej temu niecodziennemu zjawisku.
Kiedy oba FASTEAGLE prowadziły swój patrol, w tym samym rejonie pułkownik “Cheeks” Kurth oblatywał świeżo wyremontowaną maszynę Super Hornet sprawdzając działanie wszystkich systemów. To właśnie z nim najpierw skontaktował się “Princeton”. To co usłyszał pułkownik wprawiło go w zdumienie. Nieoczekiwanie dostał rozkaz zbadania niezidentyfikowanego pojazdu latającego. Nie zaskoczył go sam rozkaz, bo kiedy grupa uderzeniowa żeglowała w przeszłości na miejsce swojej akcji, z lotniskowca często wysyłano samoloty aby zbadać tożsamość innego pojazdu lotniczego, który zazwyczaj był cywilnym samolotem a czasami należal do obcej marynarki wojennej. Zdziwiło go jednak to, że taki niezidentyfikowany obiekt porusza się w tak niewielkiej odległości od San Diego. Z tej odległości był w stanie zobaczyć z powietrza lotnisko własnej jednostki wojskowej. Kiedy zmienił kurs aby wykonać zadanie, głos w słuchawkach zapytał go jakie uzbrojenie posiada w swoim samolocie. Na chwilę zapadła ciężka cisza. “Jestem nieuzbrojony” odparł pułkownik.
Tymczasem kapitan “Princeton” nie próżnował i skierował w rejon gdzie pojawił się AAV – latający radar – samolot E-2C Hawkeye. Samolot miał naprowadzać na cel oba Hornety FASTEAGLE. Poszukiwany obiekt wisiał na wysokości 6 tys. m nad wodami oceanu. Odbicie radaru nie było zbyt silne i załoga Sokolego Oka nie była w stanie namierzyć UFO. Wobec takiego obrotu sprawy “Princeton” ponownie przejął obserwację obiektu, kierując w jego stronę parę pędzących myśliwców. Mimo to, latający radar wciąż był utrzymywany w akcji słuchając w powietrzu przebieg rozmów radiowych.
Kiedy pułkownik “Cheeks” zbliżył się do miejsca, w które go skierowano, rozkaz z “Princeton” nakazał utrzymywać mu pułap powyżej 3 tys. m. W tym miejscu miały się lada chwila pojawić lecące nisko dwa myśliwce wysłane z lotniskowca. “Cheeks” obserwował oba samoloty na swoim pokładowym radarze. Chwilę później kolejny rozkaz z “Princeton” nakazał mu porzucenie patrolu i powrót na okręt. Był już bardzo blisko celu i zdecydował, że przeleci nad wyznaczonym mu wcześniej punktem i rzuci okiem na to, co tam się dzieje.
Morze było bardzo spokojne, jego powierzchnia przypominała taflę szkła. Był to typowy kalifornijski dzień, bez jednej chmurki na niebie. Idealne warunki do latania. Kiedy “Cheeks” nadleciał nad wyznaczony punkt od razu zauważył pieniące się jak kipiel miejsce na powierzchni spokojnego oceanu. Spieniony fragment wody był okrągły i miał ok 100 m szerokości. Przez chwilę dostrzegł jakiś kształt tuż pod powierzchnią wody. Wyglądało to jak okręt który raptownie tonął.
Przeleciał nad kipielą i zawrócił aby polecieć w stronę “Nimitza”. Nie był w stanie określić co było przyczyną kipieli. Kiedy zawracał stracił ją na chwilę z oczu i gdy spojrzał w to miejsce ponownie, morze było gładkie jak szkło. Nie było najmniejszego śladu po pieniącej się wodzie.
Kilometr pod samolotem “Cheeka” pilot Dave Fravor także został zapytany o stan uzbrojenia. Oba samoloty FASTEAGLE niosły pod skrzydłami jedynie po dwie rakiety treningowe. Pilot dostał odpowiedni namiar nawigacyjny i ruszył razem ze swoim partnerem sprawdzić co dzieje się we wskazanym miejscu.
Samoloty skanowały swoimi radarami cały obszar, ale niczego podejrzanego nie wykryły. Samoloty były nowiutkie, prosto z zakładów lotniczych i urządzenia na ich pokładzie pracowały bez zarzutu. Mimo braku jakiegokolwiek kontaktu na radarze, samoloty pędziły w kierunku miejsca, które na mapie zaznaczył USS “Princeton”.
Po chwili Dave zauważył samolot “Cheeka” i plamę spienionej wody na oceanie. Obszar spienionej wody był tak duży, że pilot doszedł do wniosku, że jest to być może miejsce, gdzie do wody wpadł jumbo-jet i właśnie tonął. Zaczął gwałtownie obniżać lot, kierując się w stronę tego miejsca. Nieoczekiwanie dostrzegł nad wodą dziwny obiekt. Był biały i unosił się w powietrzu tuż nad spienioną wodą. Miał podłużny kształt i nie można na nim było wyróżnić żadnych charakterystycznych elementów. Wyglądał w opisie pilota tak jak cukierek miętowy “tic-tac” Pojazd nieznacznie balansował w powietrzu, utrzymując się nad samym centrum wirującej pod nim wody. Dave natychmiast skierował swojego skrzydłowego w dół, aby przeleciał nad tym miejscem a sam zamierzał dokonać przelotu na niewielkiej wysokości z drugiej strony. Podczas wykonywania manewru bezskutecznie usiłował namierzyć obiekt radarem pokładowym. Gdy zaczął zbliżać się do podłużnego obiektu ten nagle drgnął, pochylając swój węższy koniec w stronę nadlatującego myśliwca.
Kiedy odległość pomiędzy myśliwcem a UFO zaczęła się raptownie zmniejszać, niezidentyfikowany pojazd zaczął nagle wznosić się w powietrze zataczając szerokie koła. Wiedziony instynktem pilot myśliwca skulił się w swojej kabinie i raptownie przyspieszył. Wpatrzony we wciąż nie działające urządzenia pozwalające na namierzenie celu, zamierzał przeciąć drogę wznoszącemu się białemu obiektowi. Dzieliło ich już zaledwie 500 m.
Dave przez radio informował o swoich kolejnych manewrach i pełnej gotowości do ataku. Informacje przesyłane były na “Princeton”, ale słuchała ich także załoga samolotu radarowego. Setki razy słyszeli już pilotów wchodzących w fazę ataku. Ich głos był zazwyczaj bardzo spokojny. Głos atakującego Dave’a był jednak wyraźnie podniecony i podekscytowany. Wiedzieli, że stało się coś niezwykłego.
W swoich raportach piloci opisujący unoszenie się niezidentyfikowanego obiektu porównywali je do wznoszenie się Harriera – samolotu pionowego startu. Zgodnie opisali, że był on biały i miał długość ok 14 m (czyli podobną do długości myśliwca). Przez jego środek przebiegała linia, ale nie można było dostrzec ani okien, kadłuba, skrzydeł czy napędu.
Kiedy samolot Dave’a był już bardzo blisko, obiekt nagle przyspieszył i wystrzelił do góry z oszałamiającą prędkością. Pilot natychmiast podał przez radio kierunek wznoszenia się UFO, ale na “Princeton” nic już nie dostrzeżono. Obiekt znikł, by po chwili pojawić się na radarze ponownie! Wisiał nad dwoma krążącymi bezradnie Super Hornetami na wysokości 8 tys. metrów.
Oba myśliwce natychmiast ruszyły jego śladem. Paliwo w samolotach zaczęło się już kończyć. Nie zobaczyli już nic innego wracając na “Nimitza”. Spieniony krąg wody również zniknął i wtopił się w ocean. Dave nie widział nic pod powierzchnią wody co mogło być przyczyną tych turbulencji. Obaj piloci obejrzeli go bardzo dokładnie i kiedy kilka minut później wrócili na to samo miejsce, po spienionym kręgu nie było już śladu.
Kiedy piloci po powrocie na lotniskowiec zdawali swoje wyposażenie, kolejne dwie załogi były już gotowe do lotu. Ich zadaniem było zbadać dokładnie o samo miejsce w którym jeszcze nie tak dawno był Dave ze swoim skrzydłowym. Szybko przekazał kolegom swoje spostrzeżenia i zasugerował żeby włączyli pokładowe kamery.
Druga para samolotów miała pełniejsze wyposażenie niż Hornet Dave’a. Miały one urządzenie FLIR, które obserwowało i filmowało obiekt w podczerwieni wykrywając najmniejsze nawet punkty ciepła. Okazało się, że biały, podłużny tic-tac powrócił w to samo miejsce! Cała akcja drugiej pary pilotów miała podobny przebieg. Przy próbie ataku tic-tac z ogromną prędkością znikał w przestworzach. Tym razem samoloty miały na swoim pokładzie pełne uzbrojenie i ostrą amunicję. Urządzenie FLIR było w stanie zarejestrować obecność pojazdu, nie wykryło jednak żadnego punktu ciepła ani emisji gazów. Kiedy myśliwce znalazły się zbyt blisko obiekt przyspieszył i jego prędkość była tak wielka, że nawet na zwolnionych obrotach nagrania wygląda to tak, jakby obiekt po prostu rozpłynął się w powietrzu. Później okazało się, że w miejsce gdzie piloci widzieli wodną kipiel płynęła na pełnej prędkości łódź podwodna USS “Louisville”, ale na okręcie nie słyszano żadnych podejrzanych sygnałów wysyłanych pod wodą.
Nie do końca jasnym zbiegiem okoliczności taśma z tym nagraniem trafiła na You Tube (!). Po jakimś czasie jednak usunięto ją z sieci. Wydarzenie jakie miało miejsce u wybrzeży San Diego trzeba zaliczyć do jednych z najbardziej niezwykłych w naszej współczesnej historii nie tylko UFO ale także USO. Przyznać jednak trzeba, że przypadek ten nie jest łatwy. Dotyczy on pojawienia się UFO tuż przy potężnym zgrupowaniu amerykańskiej floty wojennej, wyposażonej w najnowocześniejszą broń i elektronikę tamtych czasów. Na dodatek zdarzenie miało miejsce nie tak dawno i nadal wiele elementów taktyki i wyposażenia amerykańskiej floty jest opatrzone klauzulą tajności. Dlatego przypadek ten jest niezwykle trudny do pełnego opisania i zrozumienia tego, co zaszło w słoneczny, listopadowy dzień na oceanie u wybrzeży San Diego
link do filmu z myśliwca: http://www.extraordinarybeliefs.com/tic-tac-aav
Wszystkie zdjęcia pochodzą z artykułu
Cześć,
Jestem w posiadaniu zdjęcia ducha. I z góry chcę zaznaczyć - piszę ten temat nie po to, by coś udowodnić. Nie chcę tu pokazywać tego zdjęcia z dwóch powodów. Pierwszy - prawdopodobnie zostanę zjedzona przez "znawców" i usłyszę, że to przeróbka, drugi - mam uprzedzenia co do tego, czy powinno się pokazywać takie rzeczy na forum publicznym. Piszę, ponieważ mam nadzieję, że znajdę tu kogoś, kto również spacerował po Kampinoskim Parku i również był świadkiem czegoś paranormalnego. Albo zachęcę kogoś do sprawdzenia tego miejsca osobiście.
Otóż wybrałam się z kolegą na urbexy. Chodziliśmy po opuszczonych domach i robiliśmy zdjęcia. Warto dodać, że wcześniej zdarzało nam się zwiedzać inne opuszczone miejsca i nigdy nie doświadczyliśmy czegoś podobnego. Prawdę mówiąc nie czuliśmy się tam zbyt komfortowo od samego początku. Może to kwestia tego, że chodziliśmy po domach, widzieliśmy pozostałości po dawnych mieszkańcach i przez to czuliśmy się trochę jak intruzi. Tak czy siak pochodziliśmy trochę, zrobiliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy do domu.
Kilka dni później postanowiliśmy obejrzeć te fotki. Na jednej z nich uchwyciliśmy coś dziwnego.
Przewijamy fotografię. Jedna z nich przedstawia mnie. Stoję w niemal do reszty splądrowanym pomieszczeniu. Ściemniało, więc w tle widać tylko zarys pomieszczenia. Zdjęcia jest zrobione fleszem. Na następnym zdjęciu wszystko jest dokładnie tak samo - poza tym, że na pierwszym planie pojawiła się nowa postać. Stoi dokładnie obok mnie, jakby pochylona lekko do obiektywu. Nie widać dokładnie jej twarzy - jest ciemna, widać tylko zarysy (na tyle wyraźne, że widać, że jest to "człowiek". Ubrana jest w białą sukienkę, która na tym ujęciu bardziej przypomina biały biustonosz. Włosy ma czarne, roztrzepane. Może coś pominęłam, ale jeśli już to niewielkie szczegóły - nie wiem, nie chcę teraz patrzeć na to zdjęcie, bo nawet pisząc to czuję się nieswojo. Następne zdjęcie jest identyczne, tylko że już bez niechcianego gościa.
Zachęcam osoby, które doświadczyły czegoś podobnego w Parku Kampinowskim do opisywania swoich przeżyć (jeśli wierzyć w coś takiego jak aura, tam jest naprawdę dziwna). I nie tylko tam. Może ktoś z was również sfotografował ciemną postać, która wygląda jak człowiek.
Proszę też o niepróbowanie udowodnienia czegokolwiek. Nie był to żaden paproch, defekt na zdjęciu. Zdjęcie wyraźnie przedstawia człowieka, lecz w pomieszczeniu nikogo z nami nie było.
W masowym grobie odkrytym w 2. połowie ubiegłego wieku przy kościele w Repton w Anglii pochowano najprawdopodobniej poległych podczas walk wielkiej armii wikingów.
Najnowsze badania wskazują, że wszystkie kości pochodzą z końca IX w. Warto też przypomnieć, że z zapisów historycznych wynika, że wielka armia wikingów zimowała w 873 r. w Repton i doprowadziła do wygnania władcy Mercji.
Podczas wykopalisk prowadzonych przez Martina Biddle'a i Birthe Kjølbye-Biddle w latach 70. i 80. XX w. w Repton odkryto kilka grobów wikińskich, a także pozostałości karneru ze szczątkami niemal 300 osób. Na te ostatnie natrafiono pod niewielkim wzniesieniem w ogrodzie plebanii.
Naukowcy tłumaczą, że w karner przekształcono częściowo zrujnowany budynek anglosaski, prawdopodobnie mauzoleum. W jednej z komór znajdowały się przemieszane szczątki co najmniej 264 osób (ok. 20% stanowiły kobiety). Wśród kości znaleziono wikińską broń i artefakty, w tym topory, kilka noży oraz 5 srebrnych monet z 872-875 r. n.e. Większość mężczyzn zmarła w wieku 18-45 lat. Niektóre męskie kości nosiły ślady ciężkich urazów.
Choć wszystko wskazywało na związki pochówku z wielką armią wikingów, datowanie radiowęglowe zasugerowało coś innego. Wydawało się więc, że archeolodzy mają do czynienia z mieszaniną kości z różnych okresów. Najnowsze badania potwierdziły jednak pierwotne przypuszczenia, bo okazało się, że wszystkie kości pochodzą z końca IX w. To zaś oznacza, że można je przypisać wielkiej armii.
Wg Cat Jarman z Uniwersytetu Bristolskiego, błąd ma związek z tzw. efektu rezerwuarowym. Polega on na tym, że duże spożycie organizmów wodnych, w tym ryb, może powodować zmiany w akumulacji węgla 14C w organizmie i prowadzić do postarzenia dat radiowęglowych. Specjalistka dodaje, że należy wprowadzać korekty, oszacowując ilość spożywanych przez daną osobę ryb/organizmów morskich.
Autorzy publikacji z pisma Antiquity zbadali też wiek pochówku 2 mężczyzn. Okazało się, że on także pochodził z 873-886 r. n.e. Starszy z mężczyzn był pochowany z wisiorem z młotem Thora i wikińskim mieczem. Zadano mu kilka śmiertelnych ciosów, w tym potężne cięcie lewej kości udowej. Ponieważ pomiędzy nogami zmarłego umieszczono szablę dzika, archeolodzy spekulują, że mężczyzna doznał urazu jąder i penisa. Kieł ma uzupełnić to, co stracił, przygotowując go do życia po życiu.
Zespół z Uniwersytetu Bristolskiego dodaje, że 4 młode osoby w wieku 8-18 lat pochowano razem z owczą żuchwą umieszczoną w nogach. Pochówek znajdował się w pobliżu wejścia do masowego grobu. Ponieważ u co najmniej 2 osób wykryto urazy, archeolodzy przypuszczają, że mógł to być pochówek rytualny. Najnowsze badanie radiowęglowe wskazuje, że pochodzi on z 872-885 r.
Choć nowe wyniki nie udowadniają, że mamy do czynienia z członkami wikińskiej armii, wydaje się to bardzo prawdopodobne - podsumowuje Jarman.
Zdjęcie pochodzi z artykuły
Ciało kobiety zostaje znalezione w Londynie. Badanie DNA daje poszlakę, jednak podejrzany zmarł ponoć kilka tygodni przed domniemaną ofiarą. Naukowiec sądowy Mike Silverman opowie tutaj o jednej z najdziwniejszych spraw w jego karierze.
"To była prawdziwa zagadka, która równie dobrze mogła być przepisana z nowoczesnej powieści detektywistycznej.
Kobieta została brutalnie zamordowana w Londynie, a pod jej paznokciami znaleziono materiał biologiczny, co wskazywało, że mogła podrapać atakującego tuż przed śmiercią.
Próbka materiału została przeanalizowana, a rezultaty porównane z Krajową Bazą Danych DNA i szybko wróciły z pozytywnym wynikiem.
Problem był taki, że pasujące DNA należało do kobiety, która sama została zamordowana- całe trzy tygodnie przed śmiercią swojej domniemanej ofiary.
Zabójstwa miały miejsce w różnych okolicach stolicy i były badane przez oddzielne zespoły śledczych.
Bez śladów łączących dwie kobiety i żadnych sugestii, że kiedykolwiek się spotkały, najbardziej prawdopodobny scenariusz był taki, że próbki zostały zamienione lub zanieczyszczone w jedynym oczywistym miejscu, w którym się razem znajdowały- w laboratorium sądowym. Starszy oficer śledczy złożył skargę.
Był rok 1997 i byłem krajowym opiekunem klienta w Urzędzie Medycyny Sądowej, więc moim obowiązkiem było dowiedzieć się, czy popełniono błąd.
Moją pierwszą myślą było to, że być może fragmenty paznokci drugiej ofiary zostały źle podpisane i tak naprawdę przez cały ten czas pochodziły od pierwszej ofiary. Jednak kiedy tylko spojrzałem na próbki, wiedziałem, że to nie o to chodziło.
Paznokcie ofiary były pomalowane w rozpoznawalny wzór w cętki, a pobrane fragmenty paznokci miały dokładnie taki sam wzór. Nie było wątpliwości, że to te właściwe.
Następnie sprawdziłem dokumentację laboratorium, aby sprawdzić czy próbki mogły w jakiś sposób zostać zamienione.
To również okazało się niemożliwe ponieważ dwa zestawy próbek nigdy nie były poza laboratorium w tym samym czasie. Tak czy owak, wiele tygodni upłynęło pomiędzy analizami pierwszych i drugich próbek i różni członkowie personelu się nimi zajmowali.
Zdeterminowany żeby dotrzeć do sedna, postanowiłem bliżej przyjrzeć się temu, jak próbki zostały pobrane i odkryłem, że obydwa ciała przeszły autopsję w tej samej kostnicy, chociaż zostały tam przywiezione w odstępstwie kilku tygodni.
Autopsje sądowe- te przeprowadzane w przypadku morderstwa lub podejrzanej śmierci- są o wiele bardziej szczegółowe i zawiłe niż te standardowe, nie-kryminalne. Wśród innych badań, próbki krwi i organów są pobierane do badań toksykologicznych, analizowana jest zawartość żołądka, a paznokcie są zdzierane i przycinane.
Kiedy badałem dokumentację kostnicy, natknąłem się na możliwość odpowiedź. Wyszło na jaw, że ciało pierwszej ofiary było przechowywane w zamrażarce przez wiele tygodni podczas gdy policja przeprowadzała pierwsze śledztwo.
fot/google
Zostało wyjęte z zamrażarki, aby patolog pobrał dodatkowe próbki paznokci dzień przed przybyciem ciała drugiej ofiary morderstwa do kostnicy.
Następnego dnia, ta sama para nożyczek została użyta do obcięcia paznokci drugiej ofiary. Pomimo, iż nożyczki były czyszczone pomiędzy użyciem, nie mogłem przestać się zastanawiać czy wystarczający materiał genetyczny mógł przetrwać proces czyszczenia i przenieść się pod paznokcie drugiej ofiary i stworzyć profil DNA podczas późniejszej analizy.
Zacząłem swoją karierę w kryminalistyce w późnych latach 70-tych, kiedy pomysł bycia zdolnym do zidentyfikowania kogoś po kilku małych kroplach krwi wydawał się jak coś z science fiction.
Podczas tych wczesnych dni, rzadko zakładaliśmy ubrania ochronne na miejscu zbrodni lub martwiliśmy się o potencjalne zanieczyszczenia, bo nie było metod analizy materiału biologicznego tak małego, że ledwie widocznego.
Dzisiaj każdy, kto wchodzi na miejsce zbrodni musi założyć nowy, czysty papierowy kombinezon, osłonę na buty i rękawiczki ponieważ techniki odzyskiwania DNA są teraz tak wrażliwe, że wystarczy lekko dotknąć obiektu- takiego jak na przykład klamka czy rękojeść noża- aby pozostawić ślad pozwalający na pozytywną analizę DNA.
W 1997, w czasie tajemniczych morderstw, profilowanie DNA miało tylko kilka lat, a, o czym miałem się przekonać, technologia rozwijała się tak szybko, że zaczęły się problemy, których wcześniej nie przewidywano.
Kazałem przeanalizować nożyczki z kostnicy i odkryłem, że nie dwa, a trzy profile DNA były obecne. Dodatkowe badania ukazały zanieczyszczenie DNA na wielu innych narzędziach w kostnicy, ale problematyczne były jedynie nożyczki.
Noże autopsyjne na przykład, miały na sobie ślady DNA wielu różnych osób, ale ponieważ nacięcia nigdy nie były próbkami DNA, zanieczyszczenia nie były problemem.
fot/google
Od razu wysłałem pilną wiadomość do wszystkich koronerów, kostnic i patologów sądowych w kraju, sygnalizując problem i sugerując, że w przyszłości próbki paznokci powinny być pozyskiwane za pomocą jednorazowych nożyczek, które później powinny zostać dołączone do torby z dowodami razem z próbkami dla pewności, że były użyte tylko raz. Ten system jest wciąż stosowany.
Nowoczesna analiza DNA jest tak wrażliwa, że zanieczyszczenie jest ogromnym problemem, który potencjalnie może skierować śledztwo na złe tory.
W Niemczech w 2007 roku ślady DNA należącego do nieznanej kobiety zostały znalezione w miejscu, w którym zamordowano oficera policji.
Kiedy sprawdzono je w niemieckiej bazie danych, okazało się, że identyczne DNA zostało znalezione na pięciu innych miejscach zbrodni w Niemczech i Francji, a także przy kilku włamaniach i kradzieży samochodu. W sumie DNA kobiety znajdowało się na 40 oddzielnych miejscach zbrodni.
Niemieckie władze spędziły dwa lata i tysiące godzin szukając winowajczyni, tylko po to, by odkryć, że DNA było obecne na patyczkach kosmetycznych, których śledczy używali do zbierania próbek. Zostały one przypadkowo zanieczyszczone przez kobietę, która pracowała w fabryce.
Od lat DNA jest postrzegane jako ostateczna broń do walki ze zbrodnią z udanymi wyrokami wydanymi dzięki najdrobniejszym śladom, ale w wielu sposobach analiza DNA stała się ofiarą własnego sukcesu.
Teraz, gdy mamy możliwość stworzenia profilu DNA tylko z kilku ludzkich komórek, ślady można znaleźć prawie wszędzie.
Ale podczas gdy zostawiamy DNA wszędzie, gdzie pójdziemy, znaczenie znajdowania i analizowania tych śladów stanie się coraz bardziej otwarte do interpretacji, chyba, że będzie można znaleźć wystarczającą ilość materiału DNA aby móc wyeliminować możliwość kontaktu wtórnego lub zanieczyszczenia, lub dodatkowe dowody świadczące o bezpośrednim udziale w przestępstwie".
Źródło: http://www.bbc.com/news/science-environment-26324244
Bardzo dobry pomysł. Walka feministek z przemysłem pornografii i uprzedmiotowieniem kobiet, to jest coś pod czym i Ja sam mógłbym się podpisać.
Temat powstał przez wydzielenie kilku ostatnich stron z tematu ,,wiadomości z kraju i ze świata"
Wszystko.
Dzieci to małe aniołki z dużymi oczkami, rumieńcami i lokami. No właśnie, czy aby na pewno tak jest zawsze? Każdy rodzic wie, że pociechy mogą pokazać pazurki i niekiedy to, co mówią może być nie tylko dziwne, co przerażające. Oto kilka przykładów na to, że dzieci mogą doprowadzić do ciarek na całym ciele.
1.
„Moja najlepsza przyjaciółka zmarła, kiedy byłam w ciąży. Gdy moja córka miała trzy latka, miała taki okres, że biegała i śmiała się tak, jakby się z kimś bawiła. Gdy spytałam ją, dlaczego tak robi, ona odpowiedziała, że ciocia Lena się z nią wygłupia”
I'm scheming... fot/Juhan Sonin
2.
„Kiedy moje dziecko miało cztery lata, oglądaliśmy film dokumentalny o Titanicu. Pokazano nagle rekonstrukcję kotłowni. Moja córka wskazała na ekran i powiedziała: „To nieprawda. Kotły były po drugiej stronie i byłam tam. I właśnie przez to nie lubię wody”. Cała rodzina zamarła”
3.
„Mój syn powiedział mi kiedyś bardzo przyjaznym głosem, żebym się nie martwiła, bo on nigdy by mnie nie zabił”
William fot/Stuart Richards
4.
„Kiedy mój brat był mały, zachowywał się tak, jakby cały czas słyszał jakieś głosy i rozmawiał z nimi. Raz moja matka słyszała, jak mówi: Nie mogę go zabić, przecież to mój ojciec. Mam tylko jednego!”. Do tej pory nie wiemy, co to mogło być”
5.
„Kiedy mój syn był mały, wspiął się na nasze łóżko i zaczął płakać. Gdy go zapytaliśmy, co się stało, on powiedział, że gruby pan z dziurą w głowie cały czas próbuje otworzyć jego okno”
No compromising fot/Lance Neilson
6.
„Córka pomagała mi przy doborze ubrań. Stanęłyśmy przy otwartej szafie, gdy ona nagle zaczęła się śmiać. Gdy o to zapytałam, powiedziała, że rozbawił ją pan z szyją węża. Powoli rozejrzałam się po pokoju, ale nic nie widziałam. Cały czas się zastanawiam, czy ktoś się nie powiesił u nas w domu”
Little Miss Dr. Evil fot/Brown Zelip
7.
„Tego dnia za bardzo przesadziłam ze słońcem i zaczęła schodzić mi skóra. Moja córka zbierała ją do szklanki. Zdziwiło mnie jej zachowanie i zapytałam po co to robi. Ona odparła, że kiedy umrę, będzie mogła zrobić sobie z mojej skóry maskę, a dzięki temu zapamięta mnie na zawsze”
Dark, Evil Josh fot/delta407
8.
„Mojego męża nie było w domu, dlatego pozwoliłem 3-letniemu synkowi spać ze mną w łóżku. Była cisza, gdy nagle zaczął mówić: „W końcu Cię mam i będę mógł Cię zjeść i zrobić, co tylko będę chciał”. Byłam w lekkim szoku”
9.
„Mój mały brat miał niewidzialnego przyjaciela z rodziną. Nazywał się Roger i miał żonę i 9 dzieci. Przez trzy lata mieszkał pod naszym stolikiem w dużym pokoju. Pewnego dnia całkiem spokojnie mój brat poinformował, że Rogera nie ma już z nami, ponieważ zabił swoją rodzinę i siebie”
Arttu watching TV fot/Visa Kopu
10.
„Mój syn, który miał trzy lata, pewnego ranka przyszedł dość senny na śniadanie. Kiedy zapytałem go, czy się nie wyspał, on całkiem spokojnie powiedział, że nie mógł usnąć, bo dziadek Bernd szczypał go w stopy. Mój ojciec, dziadek Bernd, zmarł osiem lat temu, na długo przed urodzeniem mojego syna. A co jest najstraszniejsze w tym wszystkim to fakt, że właśnie w ten sposób budził mnie i brata. Moje dziecko nie mogło o tym wiedzieć”
Thinking about mum fot/Jason
11.
„Od momentu, gdy mój syn skończył 3 latka, zaczął opowiadać historie o przerażającym człowieku, który mieszkał w sypialni moich rodziców. Zwierzył mi się z tego po wizycie u dziadków. Zapytałem zaciekawiony, jak wygląda ten mężczyzna. Na co mój syn powiedział, że ciężko stwierdzić, bo on nie ma twarzy”
yukichi fot/kanonn
12.
„Kiedy kładłem spać mojego 2-letniego synka, powiedział do mnie: „Żegnaj tatusiu”. Ja sprostowałem, że się nie mówi ‚żegnaj’, a używa się zwrotu ‚dobranoc’. Mój synek spojrzał mi w oczy i powiedział: „Nie, tym razem będzie żegnaj”. Dreszcz przeszedł mi po ciele”
13.
„Mój syn powiedział mi kiedyś: „Mamo, kocham Cię tak bardzo, że chcę odciąć Ci głowę, aby nosić ją ze sobą. Zawsze będę mógł spojrzeć na Ciebie, gdy będę chciał”. No cóż, to było naprawdę straszne”
Nathan at marina bay fot/Philippe Put
Czy możliwe, że potwierdza się to, co mówią starsze osoby, że dzieci widzą zmarłych? Czy mieliście podobne doświadczenia i chcecie się nimi podzielić?
Ode mnie:
Osobiście nigdy nie doświadczyłem podobnych zdarzeń jako dziecko (a przynajmniej ich nie pamiętam), jak również moje dzieci nie powiedziały mi o podobnych zdarzeniach. Z duchami nigdy się nie spotkałem i w duchy nie wierzę (na pewno do momentu, póki się z nimi nie spotkam). Niemniej, zjawisko ciekawe i warte osobnego potraktowania.
W 1996 roku miał miejsce jeden z najgłośniejszych przekrętów w historii współczesnej nauki. Ośmieszył on przy okazji sporą część postmodernistycznych filozofów.
fot/animeizou
Amerykański fizyk Alan Sokal zaproponował poświęconemu studiom kulturowym czasopismu „Social Text” tekst pod wiele mówiącym tytułem „Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji”. Laika już sam tytuł mógł przyprawić o ból głowy, a i pewnie wielu filozofów w pierwszej chwili podrapało się w głowę namyślając się cóż takiego autor chciał przekazać.
Dowcip polegał na tym, że autor niczego nie chciał przekazać, ponieważ zarówno tytuł jak i zawartość artykułu były, ujmując rzecz kolokwialnie, stekiem bredni. Jeszcze głębszy dowcip polegał na tym, że ów stek bredni w ogóle został opublikowany.
Manipulacja Sokala była skierowana przeciwko postmodernistycznym filozofom, którzy według niego, posunęli się zbyt daleko w swobodnej żonglerce pojęciami z zakresu nauk zarówno ścisłych jak i humanistycznych. Jak udowodnił Sokal, sami prawdopodobnie nie do końca rozumieją zarówno jednych jak i drugich, dzięki czemu jego tekst przedarł się przez redaktorsko-recenzenckie sito.
Teza ta znalazła swój finał w wydanej rok później książce „Modne bzdury: o nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów.”
Z jednej strony wydaje się, że Sokal miał rację. Broniąc puryzmu naukowego, dowodził iż swobodna reinterpretacja pojęć, do tego pozbawiona warsztatu, może prowadzić do kreowania bzdur. Pokazał też, że ludzie uwielbiają udawać mędrców, czymże bowiem innym jest nadużywanie terminologii niezrozumiałej dla innych jeśli nie sprawianiem wrażenia bycia mędrcem?
Jednym z naczelnych przykładów jego tezy była teoria feministycznej myślicielki Luce Irigaray, która w swoich tekstach mniej lub bardziej dyskretnie próbowała dowieść iż podział na ciała stałe (rzekomo męskie) i płynne (rzekomo żeńskie) w fizyce jest wyrazem męskiej dominacji w dyskursie naukowym.
Dla fizyka-purysty taka teoria to rzeczywiście bzdura, nie ma nic wspólnego z metodologią stosowaną z powodzeniem od lat i prowadzącą do użytecznych rezultatów. Z drugiej jednak strony należy sobie zadać pytanie czy rację zawsze ma tylko jedna strona? Dziś chyba niewielu już, zwłaszcza tych, którzy bywają na internetowych forach, dziwi matematyka wymieszana z psychoanalizą lub kosmologia z medycyną.
Zapewne nierzadko owa kreatywność podlana jest kilkoma piwami bądź podpalona jakimś zakazanym prawnie zielem. Dziś każdy może pisać co tylko chce, o czym chce i kiedy chce; każdy jest jednocześnie naukowcem, filozofem, krytykiem literackim i filmowym, niedługo pewnie wszyscy zostaniemy po trosze psychologami a nawet lekarzami. Być może więc i kiedyś okaże się, że niegdyś czysto naukowe określenie „ciało stałe” słusznie kojarzy się feministkom z penisem w stanie wzwodu.
Sprawa Sokala miała swój dalszy kreatywny ciąg, zainspirowała bowiem twórców generatora postmodernistycznego. Jest to program służący do, ni mniej ni więcej, generowania „modnych bzdur”. Dzięki jednemu kliknięciu myszą generator stworzy nam poprawny składniowo, lecz bezsensowny znaczeniowo, mini-artykuł, który możemy umieścić na internetowym forum lub przesłać znajomemu i poddać tezy w nim zawarte pod dyskusję. Rzecz jasna wątpliwym jest aby dziś ktoś jeszcze dał się nabrać na taki numer, ale sam program pozostaje ciekawym pomysłem.
Jako podsumowanie artykułu wypadałoby zacytować Ludwiga Wittgensteina, jednego z najważniejszych filozofów w historii tej dziedziny aktywności ludzkiej, który znany jest między innymi z tego, że zanegował samą filozofię jako taką, dzięki czemu został tejże klasykiem. Powiedział on mianowicie: „Nie bój się pisać bzdur, ale zawsze uważnie się przypatruj bzdurom, które piszesz.” Teza brzmi jednocześnie jak podsumowanie i zachęta.
Fot. iStock / dolgachov
Badania przeglądowe przeprowadzone przez zespół prof. Kyle’a Ratnera z University of California w Santa Barbara objęły wiele wcześniejszych prac, dotyczących leków przeciwbólowych dostępnych bez recepty. Jak się okazało, leki te mogą wpływać na różne aspekty działania ludzkiego umysłu.
I tak wrażliwość na bolesne emocjonalnie doznania była mniejsza u kobiet, którym podano ibuprofen niż w przypadku kontrolnej grupy otrzymującej placebo (chodziło o wykluczenie z gry lub opisywanie tego, jak zostały zdradzone). Co ciekawe, w przypadku mężczyzn reakcja była odwrotna.
Pod wpływem acetaminofenu (paracetamolu) uczestnicy eksperymentów wykazywali mniejszą empatię niż grupa przyjmująca placebo wobec osób opisywanych w przedstawionym im tekście, doświadczających fizycznego lub emocjonalnego bólu. Słabiej także reagowali na zdjęcia o przyjemnej bądź nieprzyjemnej treści.
Acetaminofen pogarszał również przetwarzanie informacji – pod jego wpływem popełniano więcej błędów w grze, w której trzeba było wykonywać zadania – lub ich nie wykonywać.
Również, gdy uczestnicy eksperymentów mieli wyznaczyć cenę, za którą sprzedaliby swoją własność, pod wpływem paracetamolu zadowalali się mniejszą sumą.
Autorzy uznają wyniki z alarmujące. Osoba, która kupuje lek przeciwbólowy bez recepty liczy na to, że złagodzi on ból. Nie spodziewa się wpływu na swoje procesy myślowe czy emocje.
Choć efekt łagodzenia emocji bywa w niektórych sytuacjach korzystny, działanie leków na osoby w depresji czy mające trudności z odczuwaniem przyjemności oraz ewentualne interakcje z innymi lekami wymagają dalszych badań.
Witam, często chodzę po lasach w ramach odpoczynku. Sprawa jest taka, ostatnio idąc zauważyłem bardzo dziwne, jedynie dwa ślady, jeden był prawie w ogóle niewidoczny, za to drugi w miarę dobrze zachowany. Szukałem na internecie śladów zwierząt, lecz żaden nie pasuje. Co o nim sądzicie? Zdjęcie normalne oraz po lekkiej modyfikacji.
Najpierw niebo rozświetlił intensywny błysk, potem w niezbyt wyniosły ostaniec uderzyła ognista kula, wreszcie rozległ się przerażający grzmot. Potem drugi, słabszy. I jak gdyby nigdy nic na powrót zapadła noc. Tylko nieliczni dostrzegli świecące kule, które po ułamku sekundy odskoczyły od skały. Były dwie, małe. - Zjawisko trwało dość długo, jego czas świadkowie oszacowali na powyżej kilku sekund. Sam błysk miał trwać dwie sekundy - mówi dr Tomasz Ściężor, miłośnik astronomii, fizyk z Politechniki Krakowskiej.
Skała w pobliżu Jerzmanowic / onet.pl
Był czternasty stycznia 1993 r., czwartek, dzień, w którym na Morzu Bałtyckim zatonął prom "Jan Heweliusz", a w Kolumbii doszło do erupcji wulkanu Galeras. Dochodziła dziewiętnasta. Ów dziwny błysk widać było wyraźnie nawet na płycie Rynku Głównego w Krakowie. Ponad dwadzieścia kilometrów w prostej linii od Jerzmanowic, gdzie COŚ uderzyło w skałę zwaną Babią. Do dzisiaj nie ustalono co.
Dom Bieniów stoi kilkadziesiąt metrów od Babiej Skały, w przysiółku Kolonia Wschodnia, przy zakręcie szosy do Łazów, niecały kilometr od centrum wsi Jerzmanowice. Akurat pełen był ludzi; wszyscy siedzieli przed TV - leciał odcinek popularnego serialu "Pokolenia".
Nagle błysk, grzmot, poderwali się więc na równe nogi. Jerzy Bień wspomina: - Nie wiem, do czego to porównać. Może do petardy hukowej, ale musiałaby być fest. Sąsiedzi krzyczeli: "Gaz wybuchł!".
Naoczny świadek (anonimowo): - Nie byłem na wojnie, ale tak to właśnie musi wyglądać. Pamiętam strach.
- Huk był tępy, jakby dudnienie; nie ciach prach jak od pioruna. I nic więcej. Cisza - mówi z kolei Zygmunt Ferdek, który mieszka ponad 2 km od Babiej Skały. Miał szczęście, że tak daleko - bo nie doświadczył tego, co jej bliscy sąsiedzi.
Po wybuchu na ich zabudowania runął bowiem grad wapiennych kamieni. Sypał się piasek i spadały głazy wielkości wiadra: tak ciężkie, że nie mogli sobie potem poradzić z nimi rośli mężczyźni. Tych większych były setki, małych tysiące. Spadały na podwórka (w momencie zrobiło się od nich biało), dachy domów, stodół, garaży. Eternit trzaskał, leciała szyba za szybą, drzewa traciły wierzchołki, topiły się druty telefoniczne. Tragedia, makabryczny widok...
Natychmiast zgasło światło. W domach w pobliżu epicentrum zdarzenia przepaliły się żarówki, telewizory, magnetowidy, lodówki, inny sprzęt AGD. Wszystko, co było wpięte do prądu, zostało zniszczone. Tryskały ogniem nawet niezaświecone lampy. Na krawędziach metalowych przedmiotów tańczyły płomyki zwane ogniami św. Elma. Tak spektakularne efekty obserwowano również w domach sporo oddalonych od wapiennego ostańca.
Na Babiej, gdzie co odważniejsi poszli zaraz z latarkami, także widać było działanie niszczycielskiej siły, choć nie tak wielkie, jak się spodziewano. Uderzenie odłupało wierzchołek skały; przeryta, jakby przez krety, była wokół gleba; powstały bruzdy w miejscach, którymi energia szukała ujścia do ziemi. Można było odnieść wrażenie, że Babią Skałą wstrząśnięto...
Mieszkańcy wioski zapamiętali, że chwilę przed zdarzeniem niebo zasnuła ciemna chmura. Dziwne to było odczucie, bo świat spowijała noc, a śniegu, od którego mogła bić poświata, nie było za wiele. Niektórzy zapamiętali też, że po uderzeniu czuć było w powietrzu charakterystyczny smród, jakby azotoksu albo innego środka chemicznego (Ferdek: - Kiedyś piętnaście metrów ode mnie uderzył piorun i czuć było siarkę. Przy tak wielkiej sile nie mogło być inaczej...). Znajomy dra Ściężora, który przechodził akurat przez krakowski Rynek, siarki nie poczuł, ale był przekonany, że właśnie wybuchła bomba jądrowa...
Około północy pod Babią Skałą roiło się już od wojskowych. Naoczny świadek: - Zjawili się znikąd i nie wiadomo po co.
Żandarmi otoczyli ostaniec, a zwykłym żołnierzom (nie wiadomo skąd byli, bo nikt nie pytał o szczegóły) przypadło w udziale dokładne przeszukanie terenu. Zniknęli wszyscy rano. Przez dwa dni we wsi nie zaszczekał żaden pies. Tak wielkie było przerażenie także wśród zwierząt.
Samorzutnie powstała interdyscyplinarna grupa naukowców m.in. z UJ, AGH, WSP, IMiGW, PAN, która zajęła się badaniem incydentu jerzmanowickiego - bo tak nazwano to zdarzenie. Prym wiódł mineralog prof. Andrzej Manecki. Założono wstępnie, że w Jerzmanowicach upadło ciało niebieskie. Może meteoryt. Skałę dokładnie obwąchano, zbadano mikroślady, itp. Wyniki były zaskakujące.
Nie stwierdzono działania wysokiej temperatury i śladów promieniowania. Badania fizykochemiczne wykluczyły upadek meteorytu. Nie było też krateru, nadmiernego zagęszczenia pyłu kosmicznego. Przelotu meteorytu, co okazało się potem, nie odnotowała działająca w Czechach i na Słowacji Europejska Sieć Bolidowa, nie dostrzegli go obserwatorzy nieba z Pentagonu (przynajmniej takie zapewnienie złożyli Amerykanie). Łowcy meteorytów przekopali okolicę - i nic.
Zaczęto więc rozpatrywać hipotezę meteorologiczną. Stanęło na tym, że być może w Babią Skałę uderzył najpierw tzw. piorun gigantyczny (zdarza się kilka takich wyładowań na świecie co roku, choć jak dotąd - tylko w terenach niezamieszkanych); później kanałem próżniowym po nim zszedł piorun kulisty, a małe kule, które odskoczyły od skały - to pioruny wykrzesane ze skały. - Ale to tylko gdybanie. Nigdy nie zaobserwowano występowania tych zjawisk równocześnie. Zresztą, pioruny kuliste mają mniejsze rozmiary i kluczą. A ten był wielki i szedł po prostej linii, tak mówili świadkowie - zwraca uwagę dr Tomasz Ściężor, który, wówczas jako doktorant na Wydziale Fizyki i Techniki Jądrowej AGH, pierwszy raz zjawił się w Jerzmanowicach kilka dni po incydencie. Nie tylko brał udział w pracach badawczych, ale też przepytywał świadków. A ci znaleźli się nawet w Zawoi.
Zaobserwowali różne fazy zjawiska. Najpierw przeciągły szum, jakby warkot lecącego nisko samolotu. Potem niebieskie, lub biało- żółte, rozjaśnienie nieba. I wreszcie jasno- , lub złocistoczerwoną kulę średnicy kilkudziesięciu metrów, która przeleciała po niebie - akurat w kierunku Babiej Skały. Gdy znikła za zabudowaniami, nastąpił wybuch.
Grzmot był wg jednych pojedynczy, według drugich - podwójny. Czuć było wyraźnie wstrząsy gruntu, lecz sejsmografy nie odnotowały fali sejsmicznej. Obok skały zauważono krótkotrwałe szare zadymienie. Nadszedł silny wiatr i krótki deszcz z gradem. W niedalekim Sąspowie zerwała się burza, trwała kilka minut. W Łazach zatrzęsło samochodami. Pracownik Agencji Ruchu Lotniczego, kontroler lotów z Balic, kilkanaście minut przed zdarzeniem obserwował na wysokości 2,5 km światło sodowe, które opadając przybrało wielkość piłki do nogi. Niestety, armia nie udostępniła zapisów z radarów wokół lotniska...
Incydent rozpalał umysły wszelkiej maści badaczy: profesjonalistów i amatorów. Co raz stawiano nowe hipotezy. Robert K. Leśniakiewicz, wiceprezes Centrum Badań Zjawisk Anomalnych w Jordanowie, o tym, co zdarzyło się pod Krakowem, zwykł mówić: Jerzmanowickie Dziwo.
- Oj Boże, teorii było pełno. Meteoryt, mała kometa, piorun kulisty, wybuch składu amunicji, może bomby konwencjonalnej albo bomby walizkowej, mini- ładunku jądrowego. Albo awaria UFO. Mówiono, że spadł sztuczny satelita ziemi lub pozostałość atomowej wojny mitycznych bogów. Niewiedza rodziła domysły - wspomina Robert K. Leśniakiewicz.
Naukowcom siłę zjawiska udało się oszacować na ok. 80- 100 kg TNT (moc średniej wielkości bomby lotniczej). Przyznali też, że wystąpiły wtedy w kraju trudne warunki atmosferyczne. Może więc pioruny, jeśli to naprawdę były one, przyciągnęło złomowisko położone pod Babią Skałą. Lub anomalia magnetyczna.
Ale nikt nigdy nie powiedział ostatecznie, co to było za uderzenie. Stąd we wsi mówi się o tym różnie. Sołtys Piotr Kozera zauważa: - Może to przypadek, ale zaraz potem zaczęły się u nas rodzić trojaczki. I to nie był pojedynczy przypadek; przypadków były dwa, może nawet trzy, w okolicy...
Robert K. Leśniakiewicz po długich dociekaniach na właściwy, jego zdaniem, trop trafił w 2003 r. Przeczytał w prasie notkę o tzw. bombie E, "humanitarnym ładunku wybuchowym". Nie zabija on ludzi, lecz emituje krótkotrwały impuls elektryczny o dużej mocy, który powoduje zniszczenie elektroniki w promieniu nawet kilku kilometrów. Leśniakiewicz podejrzewa, że podobna bomba eksplodowała na Babiej Skale: - Coś wymknęło się spod kontroli chłopcom w zielonych lub stalowych mundurach. Nie należeliśmy wtedy jeszcze do NATO, ale skoro okazuje się, że były w Polsce więzienia CIA to dlaczego nie mogła być u nas testowana tajna broń? Musiał ją zgubić polski lub amerykański samolot. Bo jak inaczej wytłumaczyć zadziwiającą aktywność wojska? Przecież nie interesuje się ono meteorytami. A jeśli nawet, przysłałoby ekspertów, a nie tak duże siły. Czy to nie dziwne?
Babia Skała, niezmiennie w prywatnych rękach, jak stała, tak stoi. Trudno doszukać się na niej śladów wydarzeń sprzed lat. Tylko rozrzucone przez wybuch kamienie zdobią ogródki. Dachy ponaprawiano, ale nikt nigdy nie dostał żadnego odszkodowania za zniszczenia. A wśród okolicznych mieszkańców słychać głosy: - I tak nigdy nie dowiemy się prawdy.
Prof. Andrzej Manecki sądzi, że w Jerzmanowicach mogło się zdarzyć to, co w 1908 r. w tajdze syberyjskiej - tylko w mniejszej skali: - Nazwałem to efektem submikrotunguskim. Fala uderzeniowa pochodziła od czegoś, co wyparowało w atmosferze.
Nie tylko Robert K. Leśniakiewicz ma przekonanie, że tamtej nocy obecność wojska przy Babiej Skale nie była przypadkowa. - Marzeniem każdego badacza nieznanego jest móc zajrzeć w końcu do wojskowych raportów sporządzonych tuż po incydencie. Te dokumenty mogą skrywać klucz do rozwiązania całej zagadki - uważa Robert Buchta, publicysta, współpracownik miesięcznika "Nieznany Świat". Zaś dr Tomasz Ściężor mówi tak: - Gdybyśmy otrzymali zapisy z radarów, może bylibyśmy bliżej prawdy. A tak nie ma żadnych szans na udowodnienie, czym był incydent jerzmanowicki. To musi pozostać tajemnicą. Problem tylko w tym, że w każdej chwili może się on powtórzyć...
Autor: Piotr Subik
Źródło: paranormalne.eu
Witam, chciałbym się z wami podzielić moją historią, która zdarzyła się ok. 6 lat temu (miałem ok. 11 lat). Zacznę od tego, że wtedy lekko miałem na bani z jedną postacią (straszną) jaką jest ta kobieta, która wyskakuje np. w grze Straszny Labirynt. Nie to może, że byłem śmiertelnie przerażony, ale po prostu ciągle w nocy odczuwałem lęk i ciągle związany z tą kobietą (chodziło o jej twarz). No i zaczęło się, wszystko to co opisałem wydarzyło się w czasie jednego miesiąca. Finalną akcje poprzedzały ją 2 wydarzenia.
Pierwsze wydarzenie oczywiście miało sytuacje wieczorkiem (czyli już w myślach pojawiała się twarz tej kobiety i chodziłem wystraszony). Będąc niedaleko w domu, usłyszałem jak wrony kraczą - powiecie wszystko normalnie, ale ja zrozumiałem te wrony, jakby krakały ludzkim językiem. Nie było wtedy nikogo w pobliżu. Co wtedy powiedziały niestety nie pamiętam, ale pamiętam, że następnego dnia pochwaliłem się dla kolegów, że zrozumiałem wrony (to mnie wyśmiali - nie ma co się dziwić ;d).
Następne wydarzenie (okolice tygodnia później). Idę oczywiście zląknięty do siostry wieczorem, idąc tak po drodze zauważyłem na ławce siedzącą dziewczynę w telefonie. Wyobraźnia zadziałała i w tym momencie, kiedy ona na mnie spojrzała (sam nie wiem czemu, dzieliło nas ok. 20m), możliwe, że nie na mnie tylko po prostu w moją stronę to zobaczyłem twarz tej kobiety zamiast dziewczyny. Tak mi serducho zaczęło bić, że sprintem pobiegłem do siostry i u niej się dopiero otrząsnąłem i pomyślałem, że na serio mi coś zaczyna bić przez te straszydło.
I teraz finał, próbowałem przestać myśleć o niej i powoli mi się to udawało. Któregoś weekendu (ok 2 tyg. po sytuacji z tamtą dziewczyną) poszedłem sobie po prostu do siostry nocować. Wszystko gites aż do momentu snu. Nigdy się nie budzę w nocy, naprawdę od zawsze sen mam bardzo mocny, nawet czasami jak kiedyś chciałem wstać w nocy to (teraz co napisze to pewnie powiecie, że głupota i w sumie racja) wypiłem bardzo dużo picia, żeby po prostu siku mi się zachciało w nocy i żebym się przebudził to się obudziłem i tak rano. No więc sytuacja wyglądała tak: Budzę się, otwieram oczy, jest ciemno. Widzę, że dalej noc to przewracam się na na bok w stronę pokoju, a nie w stronę ściany w celu uśnięcia. I tak leżę chwile i czuję, że jakoś się rozbudziłem nie wiem czemu. Więc otworzyłem oczy, bo po prostu no wiadomo - obudziłem się to na chwile oczy otworzyć, pomrugać. Po otworzeniu oczu, zobaczyłem nogi (firany były szczelnie zasłonięte, więc to nie było żadne światło), które kierowały się w stronę drugiego łóżka (Ja spałem w jednym rogu pokoju sam na łóżku, szwagier w drugim rogu sam na łóżku, a siostra w drugim pokoju z dzieckiem). Patrząc na te nogi wiadomo było, że już po prostu bardziej się ustawiłem pod pozycję bardziej siedzącą, bo przecież szwagier śpi, siostra z dzieckiem to kto tu chodzi? Spojrzałem na całą sylwetkę i no po prostu serce miałem w gardle. Jak z filmów: półprzezroczysty człowiek, ubrany w piżamę ze świeczką. Gdy patrzyłem w ciszy na "to", bo nie wiem jak to nazwać. To ta postać odwróciła się w moją stronę i na mnie popatrzała. Nie zachowałem się jak jakiś odważny dzieciak, tylko ze strachu zacząłem ryczeć cofając się do tyłu w róg łóżka, nakrywając się kołdrą. Szwagier wstał, nie wie o co chodzi, zapalił światło, siostra po chwili też przybiegła zobaczyć co się dzieje. Uspokoili mnie, potem szwagier nie spał żebym ja pierwszy zasnął i noc minęła.
O dziwo po tym wydarzeniu jakoś nabrałem odwagi, z tygodnia na tydzień przestawałem myśleć i bać się tamtej kobiety. I teraz pytanie do was, co do cholery się wtedy wyprawiało ze mną? Możliwe, że przez mój lęk do tamtej kobiety z gry "Straszny Labirynt" wywarł na mnie takie emocje, że mój mózg po prostu zaczął świrować? Ostatnio z kolegą się śmiałem, że może np. duchy chciały zobaczyć czy będę odpowiednią osobą do kontaktów, ale przez to, że się wystraszyłem i zacząłem płakać to mnie odrzucili , ale to raczej wiadomo, że odpada. Bardzo będę wdzięczny za wszelaką pomoc w celu rozwikłania tamtych wydarzeń.
witam serdecznie
zdecydowałem się założyć tutaj konto, z apelem o pomoc...
od ubiegłego roku, cyklicznie co jakiś czas w mieszkaniu dochodzi do dziwnych incydentów, niewyjaśnionych incydentów, czy to w dzień czy w nocy.... i to zaczyna się nasilać w różne sposoby...
zaczęło się o poranku od zwyczajnego rozsypania po kuchni płatek owsianych, gdzie byłem pewien, że to nie ja zrobiłem, oddaliłem się od kuchni dosłownie na 10 sekund... razem z żoną nie bagatelizowaliśmy tego zbytnio...
po kilku tygodniach (do tej pory) zaczęło coś chwytać moje dwa pieski (małe yorki) za grzbiet lub ogon (uciekają z piskiem wystraszone)
psy często reagowały złowrogim burczeniem w stronę korytarza (tam gdzie jest zazwyczaj ciemno) gdy przebywaliśmy w salonie bawiąc się z nimi
małżonka z niewyjaśnionych przyczyn często ma siniaki na nogach, udach, rękach - często boli ją głowa - mnie również (nigdy mnie nie bolała głowa)
kilka tygodni temu, gdy siedziałem z żoną na narożnikowej sofie w salonie, nagle na środku pokoju (z tej strony był dźwięk) cos bardzo głośno klasnęło... powiem szczerze że i ja się wystraszyłem...
były takie dni (jesienią) kiedy w naszej sypialni był straszny zaduch, za oknem była niska temperatura, kaloryfery nie były w sezonie grzewczym...
dwa tygodnie temu coś w nocy zrzuciło ze mnie kołdrę, nie czułem tego, obudziłem się dopiero gdy zrobiło mi się zimno...
małżonka często miewa koszmary, ja również... wczoraj w nocy przebudziłem się zapłakany z takim silnym bólem wewnętrznym, tak jakby cos się stało... NIGDY CZEGOŚ TAKIEGO NIE MIAŁEM
często przepalane są żarówki w żyrandolach - kupiliśmy nawet LED i podobna sytuacja...
zdecydowałem się kupić kamerę na podczerwień... kamera nagrała małe latające kule, po analizie w gogle teraz wiem, że są to ORBY - jest ich dużo, mam kilka filmików, czasami jest ich kilka lub kilkanaście, duże i małe...
umieszczam filmik z kamery WIFI 3mpx DAHUA https://youtu.be/pEITvwuW72U
bardzo proszę o pomoc... co możemy zrobić w takiej sytuacji? jak z tym walczyć? jak to zlikwidować? co dalej?
siedzę i patrzę cały czas w kamerę na żywo... co jakiś czas pojawiają się orby... może pojawi się coś innego, tego co robiło te niewyjaśnione sytuacje...
czekam na odpowiedzi
pozdrawiam Maciej
Witam
Jestem nowym użytkownikiem tego forum.
Chciałabym wam opisać w tym poście nawiedzony dom w Jaśkowicach pod Byczyną (woj. Opolskie).
Dom jest porośnięty krzakami i trawą. Patrząc na ten dom można wyczuć małe ciarki na plecach. Dach domu jest prawie zawalony, okna stare, zniszczone a dom szary i ponury. Historia domu i jej rodziny jest tragiczna i mrożąca krew w żyłach.
Dom ten należał do pewnego małżeństwa. Dom zbudował Jan. Zamieszkał tam krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej.
2 października 1947 roku żona Jana. Wiktoria. Jak co dzień pod nieobecności swojego męża odwiedziła sąsiadkę. Spotkała tam nieznajomego, obcego człowieka, który szukał noclegu na kilka dni w tej miejscowości. Wiktoria przedstawiła się i powiedziała nieznajomemu, że mieszka obok z mężem. Prowadziła z tym mężczyzna rozmowę pytając się go z kąd przybył. Jemu najbardziej w głowie zasiadła ta druga informacja. Pewnego wieczoru nieznajomy włamał się do domu i brutalnie zamordował starsze małżeństwo. Ukradł rodzinne rzeczy oraz rower, na którym uciekał. Niedługo po zbrodni został zatrzymany w Polanowicach gm. Byczyna. Milicjantów zainteresowały fotografie, które posiadał. Milicja udała się do domu zamordowanej rodziny gdzie tam natrafili na to makabryczne znalezisko. Zabójca został skazany na karę śmierci. Podobno, gdy człowiek popatrzy w nocy w okno widać to małżeństwo układające się do snu.
Czy dom w Jaśkowicach naprawdę jest nawiedzony? Co o tym myślicie?
A może ktoś z was był w tym domu i zauważył coś ciekawego?
Jeśli wiedzie coś więcej na temat to podzielcie się informacją
Jeśliby kogoś z was zainteresował ten temat i kiedyś tam był to wklejajcie zdjęcia.
„Strasbourg” ostrzeliwany przez angielskie okręty
podczas operacji „Catapult”.
fot.Jacques Mulard/CC BY-SA 3.0]
Premier brytyjski uznał to za „najbardziej przykrą i bolesną” ze swoich decyzji. Ale nie wahał się długo przed jej podjęciem. W 1940 roku, kiedy wojska Hitlera święciły triumfy w Europie, angielscy admirałowie zostali wysłani, by zdobywać… okręty swojego najbliższego sprzymierzeńca. Jak do tego doszło?
Francja skapitulowała 22 czerwca 1940 roku. Anglicy byli przerażeni. A co, jeśli flota sąsiadów zza Kanału La Manche wzmocni siły niemieckie? Niebezpieczeństwo wydawało się realne.
Gra toczyła się o wielką stawkę. Francuska marynarka wojenna była czwartą co do wielkości flotą świata. Na dodatek jeden z artykułów francusko-niemieckiego zawieszenia broni obligował Francuzów do skierowania swoich okrętów do wyznaczanych przez Niemców lub Włochów portów. Tam załogi miały być zdemobilizowane, a jednostki rozbrojone. Niemcy uroczyście przyrzekli, że nie będą ich używać do własnych celów.
Operacja „Catapult”
Sęk w tym, że stojący na czele brytyjskiego rządu Winston Churchill nie wierzył w te przyrzeczenia. Jak podaje Thomas Kielinger w książce „Winston Churchill. Późny bohater”, na jednym z posiedzeń Izby Gmin w tych „gorących” dniach czerwca premier nawoływał: „Jaką wartość mają takie obietnice? Połowa państw w Europie zadaje sobie pytanie, co zostanie z tych uroczystych zapewnień”. Polityk nie ufał też dowódcy francuskiej marynarki wojennej, admirałowi Darlanowi. Uważał go za „jednego z tych dobrych Francuzów, którzy nienawidzą Anglii”.
Mimo że dla Churchilla rozkaz zniszczenia francuskiej floty był trudny, to jednak nie miał żadnych wątpliwości,
że właśnie tak należy postąpić.
fot.Horton/domena publiczna
Gdyby francuska flota dostała się w ręce wroga, układ sił na Morzu Śródziemnym zmieniłby się zdecydowanie na niekorzyść marynarki brytyjskiej. Ponadto tak wzmocniona Kriegsmarine mogłaby zapewnić sukces niemieckim siłom inwazyjnym. A desantu na brzegi Anglii spodziewano się lada chwila.
Brytyjczycy bardzo skrupulatnie brali pod uwagę te kalkulacje. Już 27 czerwca 1940 roku Rada Wojenna zaakceptowała decyzję Churchilla, którą on sam nazwał „najbardziej przykrą i bolesną, jaką kiedykolwiek podjąłem”. Zamierzano postawić Francuzom ultimatum: albo sami zneutralizują swoją flotę, albo ją stracą. Operację tę opatrzono kryptonimem „Catapult”.
Pat w Aleksandrii
W momencie, gdy zapadały decyzje co do jej losu, flota francuska była rozproszona. Część sił znajdowała się w bazach brytyjskich: w portach południowej Anglii i w Aleksandrii. Okręty stacjonujące w Anglii zostały szybko opanowane przy stosunkowo niewielkim oporze francuskich marynarzy.
Bardziej skomplikowana była sytuacja w Egipcie. Dowódca eskadry aleksandryjskiej Royal Navy, admirał Andrew Cunningham, miał przed sobą niewdzięczne zadanie. Zmuszony był przedstawić ultimatum swojemu serdecznemu przyjacielowi, francuskiemu admirałowi René Godfroyowi. Dał mu do wyboru: walkę u boku Brytyjczyków, rozbrojenie w porcie lub wyprowadzenie flotylli w morze i samozatopienie. W grę wchodziło również siłowe rozwiązanie.
Godfroy miał twardy orzech do zgryzienia. Po przejściu na stronę Brytyjczyków rząd Vichy mógłby uznać ich za dezerterów i zdrajców. Ponadto, w ramach retorsji, istniało niebezpieczeństwo zajęcia przez Niemców dotychczas nieokupowanej południowej części Francji. Po pewnym czasie francuski admirał powiadomił więc Cunninghama, że nie pozostaje mu nic innego jak wyjść w morze i zatopić swoje okręty.
Takie rozwiązanie nie było jednak po myśli Brytyjczyka. Dowódca aleksandryjskiej eskadry Royal Navy podjął więc subtelną grę dyplomatyczną. W oficjalnej depeszy powiadomił Admiralicję o decyzji Godfroya, natomiast do swojego francuskiego przyjaciela wystosował prywatny list. Proponował mu, aby wykonał jakiś gest który upewni Admiralicję w Londynie, że nie chce wyjść w morze i uciec.
Admirał Andrew Cunningham miał szczególnie ciężkie zadanie. Musiał przedstawić brytyjskie ultimatum
swojemu wieloletniemu przyjacielowi admirałowi René Godfroyowi.
fot.domena publiczna
Godfroy bez wahania przystał na to i jego okręty zaczęły wypompowywać paliwo. Wydawało się, że kryzys został zażegnany. Niestety, negocjacje w Aleksandrii zawisły na włosku, gdy do francuskiego admirała dotarła wiadomość o obecności Brytyjczyków w pobliżu portu Mers-el-Kebir pod Oranem. Mieściła się tam baza francuskiej floty.
Force H
Informacje, które przekazano Godfroyowi, były prawdziwe. 3 lipca 1940 roku w rejonie Mers-el-Kebir pojawiła się brytyjska eskadra „Force H”. Dowodził nią admirał James Somerville. W jej skład wchodziły: flagowy krążownik liniowy „Hood”, pancerniki „Valiant” i „Resolution”, lotniskowiec „Ark Royal”, oraz 2 krążowniki i 11 niszczycieli. Baza francuska pod dowództwem admirała Marcela Bruno Gensoula w tym czasie dysponowała 4 pancernikami, 6 niszczycielami i kilkunastoma okrętami podwodnymi i mniejszymi jednostkami.
Francuzi byli kompletnie oszołomieni widokiem brytyjskiej armady. „Anglicy oszaleli, kompletnie oszaleli” – wykrzykiwał jeden z oficerów. Także admirał Somerville nie był uszczęśliwiony przydzielonym zadaniem, jednak decyzja Admiralicji była niepodważalna.
Plan ataku Royal Navy na francuska flotę w Mers-el-Kebir. fot. Maxrossomachin/CC BY-SA 3.0
Poprzez swojego emisariusza brytyjski dowódca przedstawił Gensoulowi ultimatum podobne w treści do aleksandryjskiego. Francuski admirał zignorował go jednak i zaalarmował swoją Admiralicję. Wspomniał przy tym tylko o najbardziej skrajnych punktach ultimatum, czyli: albo sam zatopi swoje okręty, albo Brytyjczycy zrobią to za niego. Nie przedstawił opcji pośrednich. Nic dziwnego, że rozwścieczone francuskie dowództwo nakazało podległym sobie okrętom przygotować się do walki.
Tymczasem samoloty z „Ark Royal” zaminowały wejście do portu. Żaden okręt niedawnych sojuszników nie mógł uciec. A Somerville’a ponaglano do działania. Depesza z Londynu, którą otrzymał o godzinie 16.46, nakazywała niezwłoczną akcję, bo spodziewano się nadejścia posiłków dla sił francuskich. W efekcie punktualnie o 17.30 brytyjska flota otworzyła ogień. W Mers-el-Kebir rozpętało się istne piekło. W ciągu kwadransa port zmienił się w cmentarzysko płonących wraków.
Pogrom w Mers-el-Kebir
Francuski pancernik „Provence” próbował odpowiadać Brytyjczykom ogniem, lecz uszkodzony przez pociski z ciężkich dział osiadł na dnie. Podobny los spotkał pancernik „Dunkerque”, który mimo wystrzelenia 40 pocisków do napastników nie zanotował żadnego trafienia. Z kolei pancernik „Bretagne” w wyniku eksplozji amunicji przewrócił się do góry stępką i zatonął. Zginęło na nim około tysiąca francuskich marynarzy.
Płonący pancernik „Bretagne”. fot.Jacques Mulard/CC BY-SA 3.0
Mimo brytyjskiej blokady z zaatakowanej bazy niepostrzeżenie zbiegły dwa duże niszczyciele. Z pogromu udało się wymknąć także okrętowi liniowemu „Strasbourg”. Klucząc wśród ogromnych gejzerów wody, powstałych po wybuchach ciężkich pocisków, w gęstym czarnym dymie zdołał cudem ominąć miny postawione przy wyjściu z portu. Jego ucieczki nie zdołały powstrzymać nawet wysłane w pościg brytyjskie samoloty torpedowe. Dotarł bezpiecznie do Tulonu.
W wyniku ataku na Mers-el-Kebir śmierć poniosło 1297 Francuzów, a 350 zostało rannych. I na tym się nie skończyło. Trzy dni później brytyjskie samoloty torpedowe eskadry admirała Somerville’a ponownie zaatakowały „Dunkerque”, ponieważ francuskie radio podało informację, że został on tylko nieznacznie uszkodzony.
Nie tylko w Algierii doszło do bezpośredniego starcia. 8 lipca inna brytyjska eskadra zaatakowała port w Dakarze w Senegalu. Kotwiczył tam najnowszy wówczas francuski pancernik „Richelieu”. Został on uszkodzony pojedynczą torpedą przez samolot Fairey „Swordfish” z lotniskowca „Hermes”.
Tragiczny los francuskiej floty
W tym czasie nadal ważyły się losy francuskiej eskadry w Aleksandrii. Gdy Godfroy dowiedział się o tragedii sił francuskich w Mers-el-Kebir. Rozkazał wówczas swoim podwładnym przygotować okręty do walki. I być może znowu doszłoby do rozlewu krwi, gdyby nie upór Cunninghama.
Zachowując zimną krew, przygotował on orędzie do marynarzy francuskiej floty. Przedstawił w nim, jak to określił „naszą beznadziejną sytuację, nasze szczere pragnienie, aby nie walczyć z nimi i nie strzelać do nich, gdyby próbowali uciec…”.
Taka postawa brytyjskiego admirała poskutkowała kompromisem. Godfroy przybył na pokład pancernika „Warspite” i oznajmił dyplomatycznie, że w wyniku „przeważających sił” Royal Navy zmuszony jest rozbroić swoje okręty, które odtąd pozostaną w Aleksandrii. Tak też się stało. Okręty francuskie doczekały do 1943 roku, kiedy to powróciły do działań wojennych po stronie aliantów.
Tablica upamiętniająca 1297 francuskich marynarzy, którzy zginęli w Mers-el-Kebir. fot. Mikeo1938/domena publiczna
Czy niszczenie francuskich okrętów przez Brytyjczyków było wyrazem nadmiernej i niepotrzebnej ostrożności? Raczej nie. Późniejsze wydarzenia dowodzą, że ich obawy były w pełni uzasadnione. Gdy sprzymierzeni w listopadzie 1942 roku wylądowali w Afryce Północnej, Niemcy w odpowiedzi wdarli się do Tulonu, głównej bazy francuskiej marynarki wojennej w basenie Morza Śródziemnego.
Marynarze francuscy, nie chcąc, aby ich okręty dostały się w ręce wroga, zatopili je. Otwierali zawory denne lub odpalali ładunki wybuchowe. Los ten spotkał w sumie 77 jednostek.
Bibliografia:
Bernard Ireland, Wojna na Morzu Śródziemnym, Bellona 2006.
Thomas Kielinger, Winston Churchill. Późny bohater, Bellona 2018.
Michał Kopacz, Brytyjski atak na pancernik Dunkerque, „Morze Statki i Okręty” nr 5/2009.
Jerzy Lipiński, Druga wojna światowa na morzu, Wydawnictwo Morskie 1970.
Addison Beecher Colvin Whipple, Wojna na Morzu Śródziemnym, Amber 1999.
Dawid Wragg, Wojna brytyjsko-francuska 1940. Zatopić Francuzów!…, Bellona 2011.
Kilka dni temu, wystrzelono w kierunku Marsa flagowe auto firmy Maska. Dokonano tego za pomocą rakiety Falcon. Nieprzeciętne widowisko transmitowane na You Tube (Livestream), przyciągnęło przed ekrany komputerów niezliczone rzesze zainteresowanych internautów. Zdaniem części obserwatorów, Tesla Roadstar Elona Musk'a mogła zainteresować sobą przedstawicieli obcych cywilizacji.
fot/ YouTube/VIGILANT ANGEL, YouTube/SpaceX
Start uznano za udany, pomimo tego, że jeden ze stopni skończył w oceanie. Jako ładunek, postanowiono użyć kabrioletu Tesla Roadstar, za którego kierownicą posadzono ubranego w biały kombinezon manekina.
Wielu z tych, którzy oglądali transmisję na żywo, zwróciło uwagę na tajemnicze obiekty, które pojawiły się obok tej maszyny. Albo kosmici zainteresowali się dziwnym pomysłem ziemian - wystrzeleniem w kosmos typowo ziemskiej maszyny, albo spodobał im się samochód i teraz na pewno nie dotrze już na Marsa...
Na nagraniu widać przelatujące z dużą prędkością świetliste obiekty. Czy jednak samochód poruszający się w przestrzeni kosmicznej mógł przyciągnąć uwagę pozaziemskich istot? Całe szczęście, że transmisji nie nadzorowała NASA.
Wielokrotnie zdarzało się, że amerykańska agencja kosmiczna, natrafiała na niespodziewane problemy techniczne, gdy tylko w pobliżu transmitowanej przez ISS transmisji na żywo, przelatywało coś co można było zinterpretować jako UFO. Tego typu zdarzenia są tak nagminne, że zasadniczo nikogo już nie dziwią, a ostatnia taka obserwacja miała miejsce całkiem niedawno.
fot/NASA
Jeżeli był to kosmiczny śmieć, to po co ta szopka z wyłączaniem transmisji? Oczywiście, że może istnieć całkiem racjonalne wytłumaczenie korelacji pomiędzy transmisją, a obserwowanymi obiektami. Obecnie bardzo trudno wymyślić jakiekolwiek uzasadnienie dla takiego zdarzenia w związku z czym te dziwne kształty, przynajmniej na tą chwilę pozostają Niezidentyfikowanymi Obiektami Latającymi.
Autor: Staniq. Udostępnienie po uzyskaniu zezwolenia, tylko i wyłącznie z linkiem do oryginalnego artykułu.
Źródła: innemedium
You Tube
Earth Chronicles
Ancient Code
Louise Wedderburn Foto: You Tube.
Za kilka lat ta śliczna blondynka prawdopodobnie straci możliwość poruszania się. Wszystko dlatego, że kręgosłup Louise Wedderburn rozrasta się, mięśnie kostnieją, a jej ciało stopniowo zastyga, jakby było pomnikiem.
Większość z nas traktuje jako oczywistość wykonywanie takich codziennych czynności jak czesanie włosów, ubieranie się czy podnoszenie słuchawki telefonu. Dla 18-letniej Louise są to jednak prawdziwe wyzwania. Cierpi bowiem na rzadką chorobę genetyczną - postępujące kostniejące zapalenie mięśni, w skrócie FOP. W miarę dorastania schorzenie dotknie po kolei wszystkie stawy, co oznacza, że jej ciało będzie powoli zastygać, aż w końcu całkowicie stężeje uniemożliwiając jej ruchy.
- Nigdy mnie to nie powstrzyma przed robieniem tego, na co mam ochotę - mówi zdecydowanie Louise, która mieszka wraz ze swoją rodziną w miejscowości Fraserburgh w Szkocji.
Ta nastolatka należy do grona zaledwie 700 osób na świecie, u których stwierdzono FOP. Osoby cierpiące na tę chorobę dożywają średnio 40 lat i często umierają z niedożywienia, gdyż ich szczęki przestają się otwierać. - Istota mojej choroby polega na akumulowaniu się wapna - wyjaśnia ta śliczna, pełna energii blondynka.
- Mięśnie zamieniają się w kość. A szkielet nieustannie rośnie, przez co człowiek ma niemalże dwa metry.
Szkocka nastolatka jest bohaterką poruszającego filmu dokumentalnego "The Human Mannequin" ("Ludzki manekin"). Opowiada w nim, że została zdiagnozowana w wieku trzech lat, ale choroba zaczęła naprawdę dawać o sobie znać dopiero po osiągnięciu dojrzałości płciowej. Oba jej ramiona są dziś nieruchome: lewe zastygło nisko, a prawe nieco wyżej. Zesztywniał jej także kręgosłup, jest więc pochylona do przodu.
- Moje ramiona się nie prostują, więc trudno mi sięgać po przedmioty do dołu albo do góry - mówi bez cienia żalu na sobą. - Z uwagi na ich położenie lewym sięgam po przedmioty u dołu, a prawym do leżących wyżej - na przykład dotykam nim własnej twarzy.
Mama Louis, Ciona, świetnie zdaje sobie sprawę, jak bardzo cierpi jej córka.
- Nigdy nie jest jej wygodnie - tłumaczy. - Choroba pozbawia ją energii, ale jest bardzo odważną osobą i nigdy nie płacze ani się nie skarży.
Jak wiele dziewcząt w jej wieku Louise bardzo interesuje się modą, a stało się to jej pasją, bo często opuszczała lekcje w szkole z powodu choroby. Zagłębiła się więc w magazyny mody, zatracając się w świecie pięknych twarzy i ubrań. - Wolałam to niż oglądać telewizję - uśmiecha się.
Garderoba Louise jest świadectwem jej pasji - pełno w niej oszałamiających strojów.
- Rzeczywiście ubieram się w sposób dość przyciągający wzrok - śmieje się. - Dzięki temu ludzie widzą, kim jestem naprawdę.
Podczas kręcenia filmu dokumentalnego Louise zaproponowano staż w "Elle" - jej ulubionym piśmie modowym z siedzibą w Londynie. - U osoby niepełnosprawnej wejście w to środowisko budzi obawy - przyznaje. - Ale żyłam pod kloszem od tak dawna, że nie mogłabym sobie tego darować, gdybym nie spróbowała.
Staż jest dla Louise doświadczeniem słodko-gorzkim. Uwielbia te pracę, ale przykro patrzeć, jak ogromną trudność sprawia jej zajęcie wygodnej pozycji w biurowym fotelu.
- Nie lubię pokazywać swoich słabości - wyznaje. - Zawsze nie znosiłam, gdy ludzie się nade mną litowali.
Mimo wszystko wkrótce znajduje dla siebie miejsce w tym środowisku.
- Wszystkim się wydaje, że świat mody jest bardzo bezlitosny - mówi. - Ale jeśli ma się dobre wyczucie stylu, można zyskać akceptację.
Czas spędzony w Londynie zdziałał też cuda, jeśli chodzi o jej poczucie własnej wartości, otworzyła bowiem własne modowe biuro konsultingowe Peaches and Rose. Dostała też pokrzepiającą informację o swojej chorobie: jest opracowywana terapia mająca zablokować gen powodujący FOP. Badania te mogą przyczynić się do tego, że ludzkie manekiny zaczną w ciągu najbliższych 3-5 lat prowadzić normalne życie.
Louise twierdzi jednak, że zawsze będzie się bać jednego:
- Przeraża mnie wizja wózka inwalidzkiego. Myśl, że tak skończę, budzi mnie grozę.
Ale biorąc pod uwagę przygotowywaną rewolucyjną nową terapię oraz pozytywne nastawienie samej Louise można mieć nadzieję, że ten koszmar nigdy się nie spełni.
11 maja 1950 r., Evelyn Trent karmiła właśnie króliki na swojej farmie niedaleko McMinnville w stanie Oregon, kiedy na niebie pojawił się dziwny obiekt. Wyglądał jak wielki spadochron bez linek, błyszczący srebrzyście z odcieniem brązu. Widok był zaskakujący i oczywisty jednocześnie. Nie było mowy o jakimś przywidzeniu. Nie zastanawiając się pobiegła do domu zawołać swojego męża krzycząc żeby zabrał aparat fotograficzny. Kiedy jej mąż Paul wyszedł na zewnątrz natychmiast dostrzegł obiekt na niebie.
Był błyszczący, okrągły i nie miał skrzydeł. Powoli krążył w powietrzu oddalając się w kierunku zachodnim. Nie zastanawiając się długo podniósł składanego Kodaka Roamera do oka i zdążył kliknąć dwa zdjęcia zanim obiekt zniknął w wieczornej mgle. Wszystko to trwało nie więcej niż 30 sekund. Zdjęcia okazały się być bardzo udane i szybko stały się najsławniejszymi zdjęciami w hrabstwie Yamhill.
Aparat, którym Paul Trent zrobił zdjęcia UFO rejestrował obraz na kliszy. Był to w końcu rok 1950 i o zapisie cyfrowym nie było mowy nawet w książkach sci-fi. Nie od razu oddał kliszę do wywołania. Zostały na niej jeszcze trzy wolne klatki na których uwiecznił rodzinny piknik z okazji Dnia Matki. Paul nie wierzył że sfotografował UFO – był pewien, że na niebie pojawił się jeden z tajnych wojskowych pojazdów i obawiał się, że to wróży kłopoty. Kiedy zdjęcia wreszcie wywołano niechętnie pokazywał je znajomym, którzy zachęcali go, aby wysłał je do lokalnej gazety.
W końcu dał się przekonać i dwie fotografie zamieścił w swoim czerwcowym wydaniu: “The McMinnville Telephone Register” a potem “The Oregonian”. Krótko potem zdjęcia opublikowały gazety z Portland i Los Angeles. Informację na temat latającego spodka nad Oregon przekazały też mające międzynarodowy zasięg serwisy radiowe International News Service i Associated Press, Zdjęcia zobaczyli redaktorzy magazynu “Life” – wówczas był to najpopularniejszy magazyn w USA – i również je opublikowali. W ciągu miesiąca cała Ameryka wiedziała już o tym wydarzeniu i na McMinnville zaczęto mówić Saucerville.
Znana osobowość radiowa tamtych czasów – Frank Edwards – zrobił olbrzymie powiększenia zdjęć i osobiście zawiózł je do Pentagonu, gdzie jak opowiadał, wzbudził nimi sensację. Magazyn “The McMinnville Telephone Register”, który jako pierwszy opublikował całą historię był zasypany prośbami o przysłanie historycznego numeru. Dodrukowano ekstra 10 tys. kopii, które rozesłano po całych Stanach, 10 centów za sztukę. Trentow zaproszono nawet do programu telewizyjnego w Nowym Jorku aby przed kamerami opowiedzieli swoją historię. Co ciekawe, w Nowym Jorku poproszono ich o negatywy fotografii w celu ich skopiowania. Kiedy Trentowie po programie poprosili o ich zwrot, powiedziano im w telewizji, że gdzieś się zapodziały i nie można ich znależć. Tymczasem historia o latającym spodku sprzedawała się jak ciepłe bułeczki.
Wkrótce w domu Trentów pojawili się śledczy z US Air Force a także z FBI. Trentowie opisali wszystko co widzieli a śledczy kiwali ze zrozumieniem głowami. Słyszeli wielokrotnie podobne historie, które najczęściej dało się wytłumaczyć w prozaiczny sposób, gdy omyłkowo brano za UFO balony, samoloty a nawet planetę Wenus, mocno rozjarzoną na nocnym niebie. Ten przypadek był jednak zupełnie inny, bo zjawisko zostało sfotografowane i nie było wątpliwości, że był to latający spodek. Evelyn Trent widziała latające spodki już wcześniej i to trzykrotnie. W wywiadzie dla “The Oregonian” powiedziała, że nikt nie chciał jej uwierzyć.
17 lat później, w 1967 r. powołano komisję do spraw zbadania zjawiska UFO pod przewodnictwem fizyka nuklearnego Edwarda Condona. W opublikowanym, liczącym sobie 950 stron raporcie pt.: “Scientific Study of Unidentified Flying Objects” (“Studium naukowe nad UFO”) odrzucono niemalże wszystkie zgłoszone przypadki dodając na koniec:
“Co najmniej jeden sfotografowany przypadek obiektu o kształcie dysku widziany nad Oregon, został sklasyfikowany jako trudny do wytłumaczenia”.
Analiza fotografii wykazała, że zdjęcia są prawdziwe, podobnie jak zeznanie Trentów.
“Przypadek ten jest jednym z kilku raportów na temat UFO – kontynuowano w raporcie – w którym wszystkie przeanalizowane czynniki: geometryczne, psychologiczne i fizyczne wydają się być spójne wobec faktu, że niezwykły latający obiekt, srebrzysty, metaliczny, o kształcie dysku, mający kilkadziesiąt metrów średnicy i ewidentnie nienaturalny przeleciał w zasięgu wzroku dwóch świadków”.
Zdjęcia zrobione przez Paula Trenta przebadało wielu specjalistów i nie ulegało wątpliwości, że są autentyczne, podobnie jak negatywy, które w magiczny sposób się odnalazły i weszły do ewidencji Komitetu Condona. Odesłano je później do “The McMinville Telephone Register” i to dopiero w 1970 r. Trentowie nie chcieli ich z powrotem. Okazało się, że ktoś je przyciął, odcinając obraz dookoła spodka. Negatywy te zbadał raz jeszcze fizyk optyczny, dr Bruce Maccabee. Maccabee pracował dla US Naval Surface Warfare Center jako analityk fotograficzny, poddając fotografie i negatywy wszelkim możliwym testom. On również nie miał wątpliwości co do autentyczności zdjęć.
Evelyn Trent zmarła w 1997 r a jej mąż rok póżniej. Od czasu publikacji ich historii w magazynie “Life” i po wywiadzie udzielonym nowojorskiej telewizji stali się lokalnymi celebrytami. UFO z kolei stało się natychmiast częścią lokalnego folkloru i co roku w maju organizowana jest tam wielka parada. Pojawiają się na niej takie osobistości ufologicznego światka jak Travis Walton, Stanton Friedman, Peter Davenport czy Linda Moulton-Howe. Evelyn Trent do końca swojego życia z jednakowym entuzjazmem opowiadała swoje pamiętne przeżycie, ale wyraźnie ciążyła jej popularność. W jednym z wywiadów powiedziała:
“Nigdy nie zrobię następnego zdjęcia. Mam dosyć rozgłosu.”
Jej mąż też niechętnie odpowiadał na pytania ciekawskich.
“Zrobiłem zdjęcia – mówił – ale ich nie chcę. To co wiem na pewno to, że mamy z nimi same kłopoty”.
Tymczasem w McMinville planuje sie następny, 19-sty już w kolejności festiwal UFO, który odbędzie się w maju 2018 r. Dwa zdjęcia latającego spodka z McMinnville (Saucerville) nadal są uważane za jeden z najlepszych dowodów na istnienie UFO jaki znamy. 30 sekund zmieniło nie tylko życie skromnego małżeństwa z Oregon, ale także na zawsze trafiło do kanonu UFO.
Wszystkie fotografie pochodzą z artykułu.
Gaslighting to technika manipulacji, którą upodobali sobie dyktatorzy, przywódcy sekt, patologiczni kłamcy, a także jednostki narcystyczne i socjopatyczne. Obecna jest zwykle w sferze relacji zawodowych i partnerskich. Choć gaslighting zalicza się do form przemocy psychicznej, nie tak łatwo wykryć jego przejawy. Jeśli za sprawą drugiej osoby tracisz pewność co do własnego osądu rzeczywistości, a nawet zaczynasz wątpić w swoje zdrowie psychiczne, to znak, że mogłeś paść ofiarą gaslightingu.
Czym jest gaslighting?
Gaslighting to określenie zaczerpnięte z filmu Gaslight (1944), którego bohater wzbudza w swojej żonie przekonanie o jej szaleństwie, w nadziei, że uzyska dostęp do jej fortuny. W tym celu izoluje kobietę od rodziny, opowiada przyjaciołom o jej niestabilności psychicznej oraz ukrywa należące do niej przedmioty, aby myślała, że wciąż je gubi.
Ta diaboliczna technika to niestety nie tylko wymysł reżysera, lecz również metoda stosowana przez wielu sprawnych manipulatorów.
Ze względu na szkody, jakie wyrządza ona w psychice ofiary, psychologowie zaliczają ją do form agresji emocjonalnej.
Zamiarem osoby stosującej gaslighting jest skłonienie drugiego człowieka (np. partnera lub podwładnego) do zakwestionowania własnych uczuć, myśli, a ostatecznie – zdrowia psychicznego. W konsekwencji staje się on zdezorientowany, niepewny i zalękniony, a dzięki temu bardziej podatny na wszelkie sugestie, polecenia i inne próby wykorzystania.
Cele manipulatorów są różne: od korzyści materialnych, aż po zwykłą satysfakcję z posiadania władzy nad innym człowiekiem.
Często gaslighting wykorzystywany jest, by odwrócić uwagę od własnych przewinień czy słabości.
Przykładem może być niewierny mąż, który w obliczu oskarżeń o zdradę, zaczyna posądzać swą żonę o urojenia i chorobliwą zazdrość.
Wszelkie argumenty czy wyjaśnienia, jakie padną z ust żony, zostaną zinterpretowane jako dowód na jej szaleństwo.
Jak rozpoznać gaslighting?
Istnieje wiele znaków ostrzegawczych, które mogą świadczyć o tym, że padliśmy ofiarą gaslightingu. Podstawowym z nich jest nasze zwątpienie i zagubienie.
Po rozmowie z manipulatorem tracimy pewność siebie oraz zaczynamy podważać dotychczasową wersję wydarzeń lub zastanawiać się, czy nasze przemyślenia i uczucia są właściwe. Aby zasiać w swej ofierze wątpliwości i w ten sposób utorować sobie drogę do dalszej ingerencji w jej psychikę, manipulator wykorzystuje następujące chwyty:
Zaprzeczenie może dotyczyć faktów (np. twierdzenie, że coś nie miało miejsca) lub naszych przekonań i poglądów. Na podsuwane mu argumenty, manipulator reaguje oskarżeniem nas o pomyłkę, kłamstwo lub szaleństwo.
Jest przy tym tak przekonujący i konsekwentny, że z czasem rzeczywiście zaczynamy kwestionować swój ogląd na sytuację.
Manipulator stara się nas przekonać, że to, co czujemy jest śmieszne, przesadzone i nie na miejscu.
Często podaje nam gotowe interpretacje na temat, tego, co dzieje się w naszym wnętrzu. Trywializuje okazywane przez nas uczucia, twierdząc, że jesteśmy “przewrażliwieni” czy “szaleni”.
Manipulator zna słabe strony i tzw. punkty zapalne drugiej osoby. Nie zawaha się w nie uderzyć, by zachwiać jej pewnością siebie.
W rozmowie chętnie podkreśli nasze wady, często pod przykrywką żartu, oraz wytknie przeszłe błędy i porażki.
Jeśli na te ataki zareagujemy wybuchem złości, manipulator uzna je za ostateczny dowód naszego niezrównoważenia.
Aby ułatwić sobie wykorzystywanie drugiego człowieka, manipulator stara się pozbawić go wsparcia społecznego. Odizolowana od otoczenia osoba nie ma okazji zweryfikować swojego punktu widzenia i podzielić się własnymi wątpliwościami.
Manipulator staje się jej wyrocznią i jedynym punktem odniesienia, dzięki czemu jego toksyczne wpływy rosną. Ludzie stosujący gaslighting próbują skłócić swoją ofiarę z bliskimi jej osobami. W tym celu posługują się kłamstwami na ich temat czy sugestiami dotyczącymi ich złych zamiarów.
Manipulator stara się przekazać ofierze, że jest jedynym człowiekiem, będącym “po jej stronie”. Jednocześnie wzbudza w niej poczucie wstydu z powodu rzekomej niepoczytalności, po to, by powstrzymać ją przed zwierzaniem się otoczeniu ze swoich problemów.
Gaslighting to przemoc emocjonalna, której nie należy lekceważyć.
Aby w porę ją wykryć i nie paść ofiarą manipulacji, zaufajmy swojej intuicji i odczuciom wobec drugiej osoby.
W przypadku wątpliwości, możemy zasięgnąć porady u neutralnego obserwatora.
Ustalmy własne granice i zadbajmy, aby nie zostały naruszone, bo to one są podstawą naszego zdrowia psychicznego.
Putin ZNIKNĄŁ!!! Jak podaje wp.pl. (https://wiadomosci.wp.pl/wladimir-putin-zniknal-oficjalnie-jest-chory-nieoficjalnie-spotyka-sie-generalami-i-oficerami-6220347819722369a) w grafiku WoWy pojawiły się wielkie zmiany i wiele spotkań JEST ODWOŁANYCH. Oficjalny powód: przeziębienie. Taaaa, już wierzę. Przeziębił się ktoś tak zahartowany, że kilka tygodni temu wszedł do przerębli!!! To już nie pierwszy raz gdy Putin znika. W 2016 roku, w marcu też przecież wyparował i to na miesiąc aż. W linku, który podaję (http://wiadomosci.dziennik.pl/swiat/artykuly/525873,gdzie-jest-putin-prezydent-rosji-publicznie-nie-pojawia-sie-od-tygodnia.html) jest, że od tygodnia ale jak wszyscy dobrze wiemy i pamiętamy ta nieobecność trwała właśnie miesiąc. Potem nagle się pojawił niczego nie wyjaśniając gdzie był, co się stało itp. W necie huczało wtedy od plotek (do których i ja się przychylam), że prawdziwego Putina zastąpiono SOBOWTÓREM. Może i tak samo teraz jest? Może coś się z sobowtórem stało i go poprawiają względnie wymieniają na nowy egzemplarz? Może Putiny to nie ludzie a roboty? Nie silcie się na pytanie mnie: ,,Dlaczego prawdziwego WoWę zastępują sobowtóry?". Na to pytanie NIE ODPOWIEM, BO ZWYCZAJNIE NIE MAM POJĘCIA, NIE WIEM. Gdy w 2016 roku zniknął to po necie krążyła plotka, że kiedyś prawdziwy Putin kazał żonie wziąć dzieci na ręce i szybko uciekać bo w Moskwie, Rosji groziło im ogromne niebezpieczeństwo. Inna z kolei mówiła, że kiedyś Putin wrócił do domu i NIE WYGLADAŁ JAK PUTIN, WYGLADAŁ ZUPEŁNIE INACZEJ.
Zauważcie też, że NIC NIE WIEMY O PUTINIE. Nie wiemy czy jest żonaty, czy naprawdę się rozwiódł, nie wiemy czy ma dzieci, jeśli tak to ile, jaka płeć i w jakim są wieku i co teraz robią. Dziwna tajemnica jak dla mnie.
Usilnie proszę:
NIE WPROWADZAJCIE TU POLITYKI!!! NIE CHCĘ BY W MOIM WĄTKU KLKANO O POLITYCE PUTINA (ZEWNĘTRZNEJ I WEWNĘTRZNEJ). NIE JEST TO MOIM CELEM I ZAMIAREM. CHCĘ KLIKAĆ W TYM WĄTKU TYLKO O WYŻEJ WYMIENIONYCH TAJEMNICACH PUTINA A PRZEDE WSZYSTKIM O OBECNYM JEGO ZNIKNIĘCIU. TYLKO O TYM.
Kolor czerwony komunikatów przysługuje Administratorowi serwisu.
Pozwoliłem sobie zmienić na żółty.
Staniq