Quantcast
Channel: Paranormalne.pl - Forum
Viewing all 3197 articles
Browse latest View live

Narciarz odnalazł się 4,5 tys. km od miejsca zaginięcia. Pamiętał tylko dwa szczegóły

$
0
0

Constantinos Filippidis przeżył nieprawdopodobną przygodę. 49-letni strażak z Toronto był w ostatnich dniach jedną z najbardziej poszukiwanych osób na świecie. Zaginął w Whiteface Mountain, nowojorskim ośrodku narciarskim, a znaleziono go sześć dni później w Sacramento w Kalifornii.

Constantinos zaginął 7 lutego podczas narciarskiej wyprawy z kolegami. Na górskim terenie szukało go ponad 140 osób. W akcji udział brały specjalnie wyszkolone psy, a nad stokami latały helikoptery. W poszukiwania zaangażowały się: amerykański Departament Ochrony Środowiska, policja stanu Nowy Jork, Departament Bezpieczeństwa, straż graniczna i ochotnicy.

Po sześciu dniach akcję przerwano. Jak podaje „Post-Standard of Syracuse” mężczyzna odnalazł się w okolicach Sacramento w Kalifornii, czyli ponad 4,5 tysięcy kilometrów od miejsca zaginięcia. Constantinos kupił nowy telefon, miał nową fryzurę, ale nadal nosił strój narciarski. Z nowej komórki zadzwonił do żony, prawdopodobnie nie wiedząc, kim dla niego jest. Mężczyzna nie pamiętał jej imienia, ale zwrócił się do niej, używając znanego parze przezwiska. Kobieta rozpoznała głos męża, a w konsekwencji czego do narciarza dotarła policja.
Funkcjonariusze informują, że Filippidis nie był w pełni świadomy – nie wiedział, co mu się stało i nie rozumiał, co dzieje się w danym momencie. Potrafił jedynie wytłumaczyć, że podróżował ciężarówką i dużo spał.

 

 

Źródło: https://facet.onet.pl/warto-wiedziec/narciarz-odnalazl-sie-45-tys-km-od-miejsca-zaginiecia-pamietal-tylko-dwa-szczegoly/c84s03l


Fizycy, etycy i filozofowie. Ich rozważania na temat natury "nicości".

$
0
0

Wystarczyło samo posłowie i wstęp książki: "Wszechświat z niczego, dlaczego istnieje raczej coś niż nic" Lawrence'a M. Kraussa - znanego i bardzo zaangażowanego w badania nad kosmologią i cząstkami elementarnymi, fizyka, by zmienić moje podejście do procesu poznawania Wszechświata i przestawić połączenia neuronalne w mózgu na zupełnie inny tok rozumowania w tym względzie. Niesamowitym jest fakt, co nie jednokrotnie zmuszało mnie do przeczytania treści tych fragmentów wstępu przynajmniej kilka razy, że przyswojenie sobie prez ludzkość sposobu powstania, egzystencji i dalszej ewolucji Kosmosu - każdej jego cząstki, która go tworzy, zależy od naszego rozumowania celu istnienia Wszechświata, poprzez pryzmat podstawowych pojęć takich jak ,,nicość" , ,,nic", ,,bezamasowość" itp. Wśród najważniejszych pytań pierwszych stron niniejszej popularnonaukowej pozycji L.M.Kraussego, w którym oprócz posłowia zawiera się streszczenie omawianych w książce tematów, podtematów i zagadnieniń, padają te owijające się wokół samego faktu, że rzeczywistość istnieje i czym się ona różnia od nieistnienia, nieskłębionej faktycznej nicości, i czy ta z kolei na prawdę... jest: ,,Jak we Wszechświecie wszystko pojawiło się z niczego, albo jak bezkształtność uzyskała postać?", ,,Czy jesteśmy w stanie zrozumieć dlaczego wciąż nie panuje absolutna nicość, w której nawet nie tkwi cień możliwośći zaistnienia czegokolwiek?" oraz m.in. ,,Jaka jest różnica między uzasadnienie tezy o wiecznie istniejącym stwórcy a uzasadnieniem tezy o Wszechświecie istniejącym wiecznie, ale bez niego?".  Autor oraz Richard Dawkins - który dodał w początkach książki coś od siebie - stwierdzili, że w nauce równie istotne, co sam proces doświadczalny, staje się sposób zadawania pytań, w celu uzyskania kluczowych odpowiedzi. Jeśli używamy sformuowania dlaczego, musimy robić to tak umiejętnie, by nie prowadzić do błędnego koła reakcji, w stylu: ,,... bo dlatego!" Trzeba wtedy sformułować tak pytanie, by brzmiało nie ,,dlaczego", lecz ,,jak to się dzieje, że...w jaki sposób... ". Szokujący wstęp książki za mną, a przede mną jeszcze cała jej bardzo rozbudowana i intrygująca treść.

TAJEMNICA JASKINI DENISOWA

$
0
0

Tajemnica Jaskini Denisowa jest swego rodzaju sensacją. Wspomniane miejsce zlokalizowane jest w kraju Ałtajskim, będącym jednym z państw związkowych Federacji Rosyjskiej. Dokonano tam niecodziennego znaleziska. W jaskini odnaleziono ludzkie szczątki, jednak nie należą one ani do Homo erectus, ani do Neandertalczyków. Jedna z teorii uznaje, że na około 300 tysięcy lat p.n.e. doszło do skrzyżowania się tych dwóch gatunków i odnalezione kości to właśnie efekt.

 

                          Denisova-Cave-tooth-678x381.jpg

                          Jaskinia Denisowa/fot.tajemniceswiata

 

Mimo wszystko są to jedynie przypuszczenia, a kim w istocie byli dawni mieszkańcy Jaskini Denisowa i kobieta X?

 

Gdzie dokładnie umiejscowiona jest jaskinia?

Jaskinia Denisowa, jak już wspomnieliśmy we wstępie, znajduje się w Kraju Ałtajskim, w południowej części Syberii, obecnie wchodzi w skład terytorium Rosji.

 

W tym miejscu odnaleziono dawne narzędzia, jak również szczątki, które są dość kiepsko zachowane.

Nazwano je Hominidami Denisowa lub Homo Denisowa.

 

Naukowcy przeprowadzili badania genetyczne znalezionych szczątków.

Wykazano w nich, że budowa DNA Homo Denisowa jest biologicznie całkowicie odmienna od znanych do chwili obecnej gatunków homo.

 

Nie można zaliczyć ich ani do homo erectus (człowiek wyprostowany, Pitekantrop), ani do Homo neanderthalensis (Neandertalczyk).

Widoczny jest więc znaczący podział zdań w kwestii tego odkrycia.

 

                           inside_denisova_cave_map_1-678x381.jpg

                           fot/googlemaps

 

Niektórzy uznają go za hominina, czyli swego rodzaju przejście ewolucyjne pomiędzy małpą a człowiekiem.

Wedle innej teorii stanowi on krzyżówkę neandertalczyka oraz homo erectus.

 

Teoria pierwsza jest raczej odrzucana, gdyż kości odkryte w Jaskini Denisowa datowane są na około 30-40 tysięcy lat p.n.e.

Ziarno niepewności zasiewają informację wskazujące, że jaskinia ta zamieszkiwana była już w czasach średniego paleolitu, czyli około 123 tysiące lat p.n.e.

 

Archeologiczne znaczenie

Jaskinia Denisowa była znana od bardzo dawna.

Jednak dopiero w 1977 roku zauważone zostały jej znaczące walory archeologiczne.

 

Mimo to wykopaliska, które sprawiły, że miejsce to zostało zauważone, rozpoczęły się dopiero w 2008 roku.

Naukowcy odnaleźli jedynie fragmenty szczątków hominidów.

 

Do odkryć Instytutu Archeologii i Etnografii Rosyjskiej zaliczają się m.in. dwa zęby należące do jednego osobnika oraz niewielki fragment kości datowany na górny paleolit.

 

                             pinky-finger-bone-678x381.jpg

                             fot/tajemniceswiata/ Replika kości palca różowego znalezionego w 2008 roku w Jaskini Denisowej. Muzeum Nauk                                     Przyrodniczych w Brukseli, Belgia.

 

Kolejne odkrycia pojawiły się w roku 2010.

Odnaleziono kolejne pozostałości, wedle doniesień, są to niewielkie fragmenty kości, najprawdopodobniej paliczki dziecka w wieku około 5-7 lat.

 

Znalezione zostały na poziomach 9 oraz 11.

 

Kwestia dokładnego datowania poszczególnych poziomów układa się następująco: warstwa 9 to górny paleolit, przeprowadzone do chwili obecnej prace wykopaliskowe wskazują na kulturę mustierską, którą precyzyjniej datuje się na 46 tysięcy lat p.n.e.

Natomiast warstwa 11 to okres początkowego górnego paleolitu, czyli mustierien ałtajski, który trwał od 29 do 48 tysięcy lat p.n.e.

 

Badania nad znaleziskiem

 

Odkrycie od początku zdawało się iście rewolucyjne.

Jego badaniem zajęli się naukowcy niemieccy z Instytutu Ewolucyjnej Antropologii im. Maxa Plancka, Svante Pääbo i Johannes Krause.

Najbardziej szokujące okazały się badania paliczków.

Ich mitochondrialne DNA (mtDNA) okazało się absolutnie nie przypominać DNA żadnego obecnie znanego Homo.

 

Zgodnie z przeprowadzonymi badaniami naukowcy wysnuli wniosek, iż należały one do dotychczas nieznanego i niesklasyfikowanego Homo.

 

                                      Известная_на_весь_Мир_Денисова_пещера._01-678x381.jpg

                                      Jaskinia Denisowa fot.wikipedia

 

Zdaniem naukowców ten gatunek wyemigrował z Afryki wcześniej niż Homo erectus, nawet około miliona lat temu.

Nadmienić należy, że poza samymi kośćmi w jaskini odkryte zostały dawne narzędzia, które mogą sugerować wysoki poziom rozwojowy tego gatunku.

 

mtDNA jest materiałem, który potomstwu przekazuje matka.

Z tego powodu naukowcy potocznie nazywają odnalezione szczątki mianem kobiety X.

 

Dalsze badania

Wykopaliska w Jaskini Denisowa są nadal prowadzone.

Obecnie badaniom poddawane są zdecydowanie niższe warstwy: 20-12.

Znaleziska z tych rejonów zaliczane są już do późnego środkowego paleolitu, kiedy to obserwowano wykorzystanie specyficznej techniki Levallois.

 

Była ona związana z rozbijaniem kamieni w czasie, gdy tworzono narzędzia.

Znaleziska datowane są obecnie na 69-155 tysięcy lat p.n.e.

 

Do chwili obecnej najniższymi odkrytymi warstwami są 21 oraz 22 średniego (środkowego) paleolitu – datowane na 171-182 tysięcy lat p.n.e.

Poczynione w Jaskini Denisowa odkrycia wskazują na jeszcze jedną kwestię.

 

                                   Denisova-678x381.jpg

                                   fot/tajemniceswiata/Jaskinia Denisowa

 

                                   information_items_3296-678x381.jpg

                                   fot/tajemniceswiata/Jaskinia Denisowa

 

W czasie, gdy homo erectus rozprzestrzeniał się po świecie, to nie towarzyszył mu jedynie neandertalczyk, ale najprawdopodobniej jeszcze inne gatunki Homo.

 

Wysoce prawdopodobne więc, że jednocześnie na świecie występowało kilka różnych gatunków Homo.

Nie posiadamy jednak wiedzy odnośnie do tego, czy w jakikolwiek sposób się ze sobą kontaktowały ani tego, w jaki sposób istotnie na siebie oddziaływały.

 

Kluczową dla nas informacją jest więc, że ostatecznie przetrwał homo Sapiens.

Można jednak przypuszczać, że Homo X- Homo Denisowa, najprawdopodobniej dożył tego czasu i doszło do spotkania jego i obecnego gatunku człowieka.

 

Co dalej?

Badania w Jaskini Denisowa trwają.

Stanowią ważną wskazówkę w poznawaniu historii człowieka oraz Ziemi.

Czy dowiemy się dzięki nim czegoś więcej o ewolucji?

Czy poznamy nieznane zagadnienia sprzed tysięcy lat?

Wszystko z czasem się okaże, pozostaje nam cierpliwe czekać, na to, co jeszcze zaprezentują nam naukowcy.

 

cropped-tajemnicenoweblackiredwieksze.png

 

 

 

Podobny temat już istnieje, ale traktuje trochę o czymś innym.

Star Wars na automatach

$
0
0

sw-arcade-622x415.jpg

Źródło grafiki: © Piotr Mańkowski

 

Na początku lat 80-tych duże firmy robiące gry na automaty nawiązywały kontakty z branżą filmową i wypuszczały konwersji hollywoodzkich superprodukcji.

 

Atari, Midway i inni starali się czerpać wzorce od producentów flipperów, którzy od wielu lat wypuszczali na rynek maszyny odwołujące się do filmowych motywów.

 

Szef Atari, Ray Kassar dał wreszcie sygnał, żeby zapożyczyć pomysły od najlepszych. Wiosną 1982 r. Atari zapłaciło należącej do George’a Lucasa firmie LucasFilm milion dolarów w celu stworzenia oddziału zajmującego się produkcją gier na Atari VCS. W ten sposób zrodziło się LucasFilm Games. Komputery i programistów umieszczono tuż obok siedziby także należącego do Lucasa Industrial Light & Magic, przygotowującego efekty specjalne do filmowej Gwiezdnej Sagi. To tu rozpoczynał karierę John Lasseter.

 

Jak wiadomo, dalsza historia tej firmy potoczyła się w dość zaskakujący sposób – George Lucas rozwodząc się ze swoją żoną Marcią w 1983 r. stracił płynność finansową. Po Powrocie Jedi odnotował spadek dochodów ze sprzedaży gadżetów związanych ze Star Wars, przez zaczął potrzebować gotówki na dalszą działalność. Ponieważ w żadnym wypadku nie chciał się pozbywać praw do Star Wars, wolał sprzedać część IL&M. Padło na oddział firmy, Graphics Group, kupiony przez świeżo wyrzuconego z Apple Steve’a Jobsa i przemianowany następnie na Pixar.

 

Atari zyskawszy licencję do tematu Star Wars, wytypowało odpowiedni zespół i kazała mu szybko działać. Gra, o której mowa, jest uznawana za pierwszą w historii produkcję opartą na licencji filmowej. Star Wars: Empire Strikes Back ukazało się w 1982 r. w wersji na Atari VCS, w sferze formalnej stanowiąc niezbyt starannie wykonaną kopię Defendera. Gracz fruwając niewielkim pojazdem, musiał strzelać do znanych z filmu Irvina Kershnera śniegołazów, przemieszczających się bardzo powoli, ale strzelających potężnymi wiązkami laserowymi. Parker Brothers w kolejnym roku wypuścił następne tytuły z tego nurtu: Death Star Battle oraz Jedi Arena, oceniane nawet przez życzliwych krytyków jako totalne nieporozumienia. Związki świata filmu i gier od samego początku, jak widać, nie były więc zbyt szczęśliwe.

 

W wielu książkach, także tych poświęconych filmowi a nie grom, można znaleźć zdjęcie George’a Lucasa siedzącego w „zadaszonym” pudle z ekranem w środku. Ów automat o nietypowym kształcie zawierał grę Star Wars, wyprodukowaną w 1983 r. przez Atari. Trafiła na rynek w schyłkowym okresie złotego wieku automatów, ale we wspomnieniach osób, które miały okazję z nią obcować, jawiła się jako mercedes w swojej klasie. W Stanach Zjednoczonych salony gier przypominały kasyna z Las Vegas: przygaszone światła, czerwone dywany, wypełniająca powietrze magiczna aura miejsca, w którym czas się zatrzymuje i rodzą się bohaterowie.

 

A pośrodku tego wszystkiego Star Wars – unikalny przypadek wzorowanej na filmie gry wideo, która okazała się udana. Wielu współczesnych graczy oddałoby wszystko, żeby móc ponownie powrócić do tamtych dni, gdy zamiast przed komputerem czy konsolą, spędzało się czas w salonach gier. Magia tamtych miejsc polega także na tym, że dziś istnieją one jedynie we wspomnieniach, przywoływanych od czasu do czasu przez katalizatory typu Star Wars.

 

Wektorowa grafika Star Wars była już wcześniej wykorzystana m.in. w Battlezone, więc sama w sobie nie była aż taką nowinką. Ed Rotberg pomagał przy tworzeniu nowej gry, ograniczając się jednak głównie do systemu sterowniczego. Rewolucyjność tkwiła w złożoności grafiki oraz kolorowych wektorach, w przeciwieństwie do jednolitych zielonych pamiętnych z Battlezone. Znane z filmu Lucasa kosmiczne myśliwce TIE-Fightery składały się z całkiem sporej liczby linii, także podczas lecenia szybem, która to sekwencja stanowiła przeniesienie finału filmu, pokazującego atak na Gwiazdę Śmierci, na ekranie znajdowało się zadziwiająco dużo elementów. Jeśli dodać do tego głosy bohaterów nagrane przez Marka Hamilla, Harrisona Forda czy sir Aleca Guinnessa („Użyj mocy, Luke”), to nietrudno sobie wyobrazić, jak wielkim technologicznym przebojem i zarazem przełomem stało się Star Wars.

 

Fabuła powstała na podstawie pierwszej części Gwiezdnych wojen. Pierwszy etap gry polegał na przebiciu się ku powierzchni Gwiazdy Śmierci, potem graczy czekał lot koszący ponad ostrzeliwującymi działkami, by wreszcie odnaleźć słynny szyb, na którego końcu znajdował się wlot – jedyne słabe miejsce w genialnej konstrukcji inżynierów Imperium.

 

Wydanie Star Wars było jednym z ostatnich sukcesów Atari. Choć cały 1982 r. był dla firmy bardzo korzystny, dryfowała ona pozbawiona wizji na przyszłość. Na zdobywającym coraz większą popularność rynku komputerów domowych Atari 800 przegrywało coraz wyraźniej, mimo że dysponowało pod wieloma względami lepszą, a w pozostałych przynajmniej równorzędną technologią co konkurenci. Do tego firma Raya Kassara miała przecież zapewniony znakomity kanał dystrybucyjny w postaci katalogów firmy Sears, przez który zaczęła sprzedawać większość swojej produkcji.

 

Błędy tkwiły w podejściu do rynku. Jako jeden z głównych przykładów nieudolności szefów Warnera wymienia się brak na platformie Atari 800 legendarnego programu VisiCalc. Działał on na Apple II, ale nie na Atari 800. Po latach uznano go za jeden z pierwszych, o ile nie pierwszy w historii tzw. „killer application”, czyli program, z powodu którego ludzie decydują się na zakup maszyny, na której ów działa. Także w sferze gier Apple II mógł się poszczycić większą biblioteką niż adoptowane dziecko Warnera.

źródło

Wywiad z Hitlerem czyli gra w siedem pytań

$
0
0

200bb1791a33ffa1.jpg

Adolf Hitler w 1934 r. Foto: Getty Images

 

 

Wielu zagranicznych dziennikarzy chwaliłoby się tylko tym, że mogli zamienić słowo z kanclerzem III Rzeszy. Na wywiad zdołało się umówić kilkunastu. Dlaczego jeden z nich, Polak Kazimierz Smogorzewski, nie był z rozmowy zadowolony?

 

Hitler zażyczył sobie pytań na piśmie. Tydzień po ich wysłaniu Kazimierz Smogorzewski, berliński korespondent "Gazety Polskiej", dowiedział się, że kanclerz III Rzeszy go przyjmie.

 

Smogorzewski miał być jednym z nielicznych dziennikarzy, którzy zdołali się na taki wywiad umówić. Ale w tym przypadku nie była to tylko praca dziennikarska, ale również zakulisowy zabieg dyplomatyczny. Nie powiodło się ani jedno, ani drugie.

 

Żołnierz, dziennikarz, państwowiec

 

Jeśli jakikolwiek polski dziennikarz miał się z Hitlerem spotkać, to bez wątpienia odpowiednią reputacją i doświadczeniem cieszył się właśnie ten.

 

Kazimierz Smogorzewski mieszkał w Polsce tylko do matury, która przypadła na ostatni rok przed I wojną światową. Wtedy wyjechał na studia do Francji, a po wybuchu wojny zaciągnął się do Bajończyków, czyli polskich ochotników w szeregach Legii Cudzoziemskiej. Został na froncie ciężko ranny i to w czasie rekonwalescencji zainteresował się polityką i pracą dziennikarza.

 

Pod koniec wojny pracował już w wydziale prasowym Komitetu Narodowego Polskiego. Ta organizacja walczyła o przywrócenie Polski na mapę pod egidą państwami Ententy i przez zachodnie mocarstwa była uznawana za zalążek polskich władz. Smogorzewski był już wówczas współpracownikiem Romana Dmowskiego. Okazał się godny zaufania, bo gdy Dmowski jako reprezentant odrodzonej Rzeczypospolitej brylował na konferencji w Wersalu, to właśnie dziennikarz był jego osobistym sekretarzem.

 

Po wojnie Smogorzewski pozostał w Paryżu jako korespondent "Gazety Warszawskiej", jednego z najważniejszych pism o orientacji endeckiej. Ale on był przede wszystkim państwowcem. Już na etapie odzyskiwania przez Polskę niepodległości opowiadał się za porozumieniem między Piłsudskim a endekami. Był zszokowany, gdy KNP, z Dmowskim na czele, zlekceważyło list Piłsudskiego, w którym ten apelował, aby obaj liderzy w godzinie próby wznieśli się ponad "interesy stronnictw, klik i grup".

 

List miał zniknąć – jednak Smogorzewski go zachował. Dzięki temu w 1926 r. opinia publiczna mogła się dowiedzieć, że Dmowskiego łączyły onegdaj z największym politycznym rywalem lepsze stosunki niż kiedykolwiek sądzono. W tym czasie Smogorzewski był naczelnym "Ilustrowanego Kuriera Codziennego", czyli jednej z największych gazet międzywojnia.

 

Jak wysondować Hitlera

 

W roku dojścia nazistów do władzy (1933) Smogorzewski trafił do Berlina jako korespondent "Gazety Polskiej". Pomysłu rozmowy z Hitlerem jeszcze wtedy nie było – pojawił się dopiero pod koniec następnego roku. Dlaczego nie wcześniej?

 

Był to bowiem pomysł na poły dziennikarski, na poły dyplomatyczny. "Gazeta Polska" była w gruncie rzeczy organem prasowym władz sanacyjnych. Wywiad z Hitlerem miał być próbą ich wysondowania niemieckiego kanclerza niemal rok po tym, jak Berlin i Warszawa podpisały wzajemną deklarację o niestosowaniu przemocy.

 

Nie wiadomo było, jak poważnie należy traktować to zobowiązanie Niemiec. Wszak kilkanaście miesięcy przed deklaracją sprzeciw wobec "dyktatu" wersalskiego i niemieckiego "upokorzenia" po I wojnie światowej wyniosły Hitlera do władzy – a ten obiecywał, że przywróci Niemcom należne miejsce w koncercie mocarstw. Było oczywistością, że Rzesza zaczyna się zbroić.

 

Sam Hitler umiejętnie lawirował. Niby wypowiedział klauzule traktatu wersalskiego dotyczące rozbrojenia, ale dał do zrozumienia, że pozostałe zamierza honorować. Niemcy Ligę Narodów opuściły, ale wszystkim swoim sąsiadom zaproponowały układy o nieagresji. Hitler obiecywał, że dotrzyma m.in. zakazu remilitaryzacji Nadrenii czy włączenia Austrii do Rzeszy – w ten sposób usypiał czujność zachodnich mocarstw. Wychodziło mu znakomicie.

 

"Niezrównane było mistrzostwo, z jakim Hitler władał językiem Genewy" – ocenił biograf niemieckiego tyrana. Hitler umiejętnie rozpoznał nastroje panujące w Europie Zachodniej, gdzie trauma po I wojnie światowej była ciągle silna, a politycy i wyborcy więcej myśleli o skutkach kryzysu gospodarczego. Jeśli myśleli o bezpieczeństwie, to głównie w kontekście obaw o wzrost potęgi ZSRR. Hitler mówił pojednawczo: "Każdy, kto rozpali żagiew wojenną w Europie, może się spodziewać tylko chaosu". Zamierzał odgrywać rolę gołąbka pokoju tak długo, jak to będzie konieczne.

 

Jeden z szesnastu

 

Jego współpracownicy musieli dbać o ten wizerunek, uważnie dobierając rozmówców. Pierwszy wywiad Hitlera jako kanclerza z zagranicznym dziennikarzem skończył się bowiem niejakim skandalem. Hitlera przepytywał brytyjski pułkownik P.T. Etherton – emerytowany wojskowy, podróżnik i korespondent "The Sunday Times". Dyktator najpewniej nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jak zostanie odebrany jego buńczuczny ton – i dlatego Etherton usłyszał więcej niż się spodziewał.

 

Hitler otwarcie mówił o traktacie wersalskim, że to nieszczęście Europy. Kwestionował reparacje wojenne, które Niemcy musiały spłacać. Co najważniejsze: podważał prawo Polski do terytorium między Rzeszą a Prusami Wschodnimi i powiedział, że Berlin zamierza ten kawałek ziemi już wkrótce odzyskać.

 

Wymowa tego wywiadu nie uszła uwadze zagranicznej prasy. Niemieckie służby próbowały potem pudrować wypowiedzi kanclerza, ale sam autor wywiadu wyznał publicznie, że na potrzeby publikacji i tak złagodził retorykę Hitlera, bo ta w bezpośredniej rozmowie wybrzmiewała znacznie groźniej. Nie zlekceważyli jej na pewno Polacy, bo to wówczas Piłsudski zaczął rozważać rozpoczęcie prewencyjnej wojny przeciw Rzeszy.

 

Gdy sytuacja nieco się uspokoiła, Hitler już rozumiał, że musi uważać, co i do kogo mówi. Zwłaszcza, gdy chodziło o zagranicznych rozmówców. Przed oblicze kanclerza dopuszczono w latach 30. kilku Amerykanów i Francuzów – rozmowy z nim opublikowały m.in. "New York Times" i "Journal de Paris". Najczęściej jednak gościł u Hitlera George Ward Price, przedstawiciel brytyjskiego "Daily Mail".

Powody były dwa. Pierwszy: i sam Price, i naczelny jego gazety nie kryli się z sympatią do nazizmu. (Nie była to zresztą na Wyspach postawa niepowszechna – wystarczy wspomnieć o poglądach krótko panującego króla Edwarda VIII). Druga sprawa: Hitler wyraźnie kokietował Anglików, których uważał za rasowo bliskich. Już w "Mein Kampf" wyraził pogląd, że to jedno z dwóch mocarstw (oprócz Włoch), z którymi Wielkie Niemcy mogą wejść w sojusz.

 

Kazimierz Smogorzewski wiedział, że znalazłby się w naprawdę wąskim gronie dziennikarzy, gdyby Hitler zgodził się na wywiad. O pośrednictwo poprosił Joachima von Ribbentropa, szykowanego już wówczas na ministra spraw zagranicznych Rzeszy. Ten kontakt zadziałał: Berlin zgadzał się na rozmowę z polskim dziennikarzem, ale pod warunkiem, że Smogorzewski wcześniej prześle pytania do biura NSDAP.

 

Gra w siedem pytań

 

Smogorzewski wystąpił jako nie dziennikarz, lecz emisariusz. Pytania, które miał zadać, de facto zostało przygotowanych przez MSZ i polską ambasadę w Berlinie. Spośród siedmiu zagadnień najważniejsze było takie: "czy polityka narodowosocjalistyczna ostatecznie przekreśla wcześniejszą, konfrontacyjną politykę Niemiec wobec Polski?".

 

Smogorzewski został przywitany w urzędzie kanclerskim przez Ribbentropa. Potem pojawił się Hitler, ubrany w "brunatną marynarkę i czarne długie spodnie". Przywitał się, patrzył i milczał. "W jego oczach błąkał się jakby uśmieszek" – wspominał dziennikarz.

Hitler spytał, jak się Smogorzewskiemu podoba w Niemczech i zaprosił go na lampkę szampana. Atmosfera była, co dziennikarz podkreślał, arcymiła.

 

Ale kanclerz Rzeszy nie zamierzał tego dnia prowadzić rozmowy innej niż kurtuazyjna. "Nie wyjąłem nawet pióra i notesu. Nic nie zanotowałem" – wspominał Smogorzewski. Potem miał żałować, że nie było nawet stenogramu z jego spotkania z Hitlerem, bo na pewno byłby ciekawszy niż to, co wódz Rzeszy mu powiedział. Bo Hitler nie tyle odpowiadał, co bardzo się pilnował, aby nie odpowiadać.

To, co miało być wywiadem, sprowadziło się finalnie do kilku kartek maszynopisu, które Hitler przekazał polskiemu dziennikarzowi. Smogorzewskiemu opadły ręce, kiedy wyszedł ze spotkania i zaczął przeglądać otrzymane w ten sposób odpowiedzi. Można było zresztą wątpić, czy ich wyłącznym autorem był niemiecki kanclerz.

 

Między dyplomatami a propagandzistami

 

W opublikowanym wywiadzie można było przeczytać m.in. takie wypowiedzi: "Mimo wszelkich trudności istniejących pomiędzy obu narodami, są one w interesie utrzymania kultury europejskiej zobowiązane do szerszej współpracy". "Do mniejszości narodowych: Polaków, Żydów i innych, Niemcy mają bardzo przyjazny stosunek, nie ma mowy żadnym rasizmie". I najważniejsza: "Niemcy chcą żyć w spokoju ze wszystkimi sąsiadami i są gotowe zgodzić się na wszystko, co w tej mierze okaże się potrzebne".

 

"Wywiad u Kanclerza Rzeszy Adolfa Hitlera, udzielony korespondentowi «Gazety Polskiej» w Berlinie, p. K. Smogorzewskiemu" (bo pod takim tytułem rzecz opublikowano) ukazał się dokładnie w pierwszą rocznicę podpisania polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy. Niby wszystko się zgadzało – ale w istocie ani nie był to wywiad, ani nie przeprowadził go Smogorzewski.

 

Zamiast możliwie spontanicznych wypowiedzi wodza III Rzeszy, "Gazeta Polska" dostała kawałek znakomicie spreparowanej propagandy, która idealnie współgrała z ówczesnymi pojednawczymi przemówieniami Hitlera. W dodatku niemieckie tłumaczenie wywiadu ukazało się w najważniejszych hitlerowskich gazetach, które z kolei trafiły do rąk nie tylko Niemców, ale również ambasadorów państw zachodnich w Berlinie. Hitlerowscy "spece od wizerunku" przechytrzyli polskich dyplomatów.

 

Jako profesjonalista Smogorzewski miał prawo się czuć rozgoryczony. De facto poręczył swoim nazwiskiem całe przedsięwzięcie. Jako dżentelmen – starał się w tej sprawie milczeć lub nie mówić o tym wprost. "Każdy dialog jest własnością obu rozmawiających, a jeśli ma się zaszczyt rozmawiać z odpowiedzialnym mężem stanu – rozumie się samo przez się, że można podać do wiadomości publicznej tylko to, co on sam aprobuje" – skomentował samą publikację.

 

Sam znakomicie się orientował w zawiłościach dyplomacji, więc znakomicie rozumiał, w jakim kierunku zmierza sytuacja w Europie – dawał temu wyraz także na łamach "Gazety Polskiej". Kolejne lata miały pokazać, ile warte były pokojowe deklaracje Hitlera. Smogorzewski przed wybuchem II wojny światowej wyjechał do Francji, a potem na Wyspy. Tam przez cały okres wojny stał na czele anglojęzycznego pisma "Free Europe", by potem pracować jako redaktor dla Encyclopædia Britannica.

 

Można zrozumieć, dlaczego akurat wywiadem z Hitlerem Smogorzewski przez wiele lat po wojnie nie chciał się chwalić.

źródło

 

Stockbridge - nawiedzona obwodnica

$
0
0

Na tej drodze duchy pojawiały się na "masową" skalę.

 

Historia nawiedzonej obwodnicy Stockbridge jest tak dziwna, że sprawia problemy nawet tym osobom, które wątpią w realność spotkań z duchami. Był to bowiem jeden z tych arcyrzadkich przypadków, kiedy zjawy widywane były niemal na skalę "masową".

 

  • Budowa obwodnicy Stockbridge zapoczątkowała serię manifestacji duchów.
  • Na tym terenie duchy spotykały nawet osoby bardzo sceptyczne.

 

Wydarzenia zachodzące na obwodnicy Stockbridge nie ograniczały się do spotkań z "widmowymi autostopowiczami", których pełno we współczesnych anglosaskich miejskich legendach. Na "przeklętej drodze" zjawy dzieci oraz zagadkowe postaci w kapturach, oprócz robotników i kierowców, widywali też policjanci i strażnicy. A wszystko zaczęło się, gdy pewnego dnia władze postanowiły rozpocząć budowę obwodnicy przemysłowego miasteczka w hrabstwie South Yorkshire, ponoć przypadkiem naruszając starą mogiłę.

 

 

16rrx5.jpg

 

 

Mogiła i duchy dzieci

 

Był 1987 rok. Na wzgórzach w pobliżu liczącego kilkanaście tysięcy mieszkańców Stockbridge położonego w obszarze metropolitalnym Sheffield, rozpoczęto budowę obwodnicy, która miała stanowić rozwiązanie problemów komunikacyjnych tego robotniczego miasteczka. Nikt nie spodziewał się wówczas, jak niezwykły bieg przybierze ta sprawa i jak złą sławę zyska wspomniana droga.

 

 

6gybty.jpg

 

 

Nim obwodnica Stockbridge (znana też jako droga A616) stała się znanym z powodu licznych wypadków śmiertelnych "czarnym punktem", wsławiła się serią niezwykłych incydentów z udziałem wielu osób, które twierdziły, że odcinek ten jest nawiedzony. Dotyczyło to spotkań z tajemniczymi postaciami zakapturzonych zakonników, bezgłowych zjaw czy tańczących dzieci, których śpiew rozchodził się ponoć nocami po całej okolicy. John Holmes, który pracował w bazie transportowej w pobliżu powstającej drogi wspominał, iż jesienią 1987 r., gdy noce stały się mroźne, zaczęło się dziać coś przedziwnego. Zarówno on, jak i jego koledzy słyszeli kilkakrotnie dochodzący z lasu "dziecięcy śpiew", który jeżył im włosy na karku.

 

- Nie mogliśmy dojść jaka była to piosenka, ale brzmiała jak chór dziecięcych głosów, który dochodził od strony drzew. Było to przerażające i mieliśmy wrażenie, że ktoś cały czas nas obserwuje - mówił.

 

Podczas gdy Holmes słyszał jedynie dziecięce odgłosy, dwaj strażnicy, Steven Brookes i David Goldthorpe, ujrzeli znacznie bardziej przejmujący widok. Na początku września 1987 r. mężczyźni zatrudnieni w firmie ochroniarskiej z Roterham wybrali się na patrol w okolice mostu Pearoyd, gdzie natknęli się na "grupkę dzieci w średniowiecznych strojach" tańczących wokół jednego z pylonów obok drogi. Samochód ze strażnikami minął tę niezwykłą scenę. Powróciwszy po chwili na miejsce Brookes i Goldthorpe nie znaleźli żadnych śladów dziecięcych stóp, które powinny zostać odciśnięte w miękkim błocie otaczającym pylon nowo zbudowanego mostu.

 

Co ciekawe, ta sama para przeżyła w okolicy kolejne dramatyczne spotkanie z duchem. Ujrzawszy na moście dziwną postać, strażnicy postanowili dopaść delikwenta uznając, że ktoś ewidentnie robi sobie z nich żarty. Brookes zaczął obserwować postać, podczas gdy jego partner podjechał samochodem od tyłu i wycelował w jej kierunku reflektory. W tym momencie strażnikom przestało jednak być do śmiechu. Zobaczyli bowiem, że ktoś, kogo przed chwilą uznawali za człowieka, to w zasadzie odziana w długi płaszcz przezroczysta "sylwetka" pozbawiona głowy. Światło z reflektorów przeszyło ją na wylot. Mężczyźni byli wstrząśnięci. Ich szef, Mike Lee, w rozmowie ze znanym badaczem zjawisk paranormalnych, dr Davidem Clarke, tak opisał ich stan:

 

- Moi pracownicy byli twardymi, krzepkimi i trzeźwo myślącymi chłopami z południowego Yorkshire. Jeden był rugbystą i ciężarowcem. Dwadzieścia cztery godziny po spotkaniu z duchem obaj nadal trzęśli się ze strachu.

 

Zakonnik oraz inne zjawy

 

Oprócz zjaw tańczących dzieci i ich upiornego śpiewu, na obwodnicy spotykano także inne rodzaje widm i, wbrew temu, co sądzić można o zacytowanych wyżej doświadczeniach, nie były to najdziwniejsze z tamtejszych incydentów. Wspomniany już dr Clarke przywołuje jeden z bardziej makabrycznych przypadków z obwodnicy Stockbridge, który przytrafił się maratończykowi-amatorowi, Grahamowi Brooke’owi i jego synowi Nigelowi jesienią 1987 r.

 

- Zwykle biegam codziennie przez około pół godziny, ale tamtego dnia mój syn spytał, czy mógłby wybrać się razem ze mną. Dobiegliśmy do [pobliskiego] kościoła w ok. 45 minut, jednak Nigel dostał zadyszki, więc biegł z tyłu, a ja czekałem, aż mnie dogoni - mówił Graham Brooke. - Nie byłem zmęczony i biegłem swoim tempem. Zmierzchało się, ale nie było jeszcze ciemno. Kiedy zbliżyliśmy się do drogi zmierzającej do wsi Wortley, zauważyłem człowieka idącego tyłem do nadjeżdżających aut. Spojrzałem na tę postać, ale mój umysł nie mógł pogodzić się z tym, co widziały oczy. Ubrany był on w coś, co wyglądało jak XVIII-wieczny kostium, na który zarzucona była peleryna z ciemnobrązowym kapturem. Spojrzałem na niego i dostrzegłem twarz. Ten człowiek niósł ze sobą wór, który wlókł się po drodze. Miał on ciemny kolor i przyczepiony łańcuch. Nigel mówi, że słyszał nawet brzęk przeciąganego po ziemi metalu. Wkrótce uświadomiłem sobie, że mój syn również widzi to, co ja i w tym momencie zjeżyły mi się włosy na głowie. Obaj poczuliśmy bijący od postaci dziwny zapach - coś jak woń sklepu ze starociami. Widziałem go bardzo wyraźnie, bo znajdował się w odległości zaledwie 45 metrów, z twarzą zwróconą w moim kierunku. Widziałem każdy szczegół jego wyglądu, każdy guzik… Miał na sobie ciemnobrązową, bardzo zużytą pelerynę. Był tak realny, że mogłem do niego podejść i go dotknąć. Wkrótce nadjechała ciężarówka, a widmo zniknęło.

 

 

2i23oet.jpg

 

 

W opisie spotkania Brooke’a z tajemniczą postacią zawierał się jeszcze jeden przejmujący szczegół. Mężczyzna określił twarz widma jako "czarną, bez żadnych szczegółów, niczym twarz górnika, tyle że bez oczu". Niemal identyczne zdarzenie stało się udziałem małżeństwa, które jechało obwodnicą w sylwestra 1997 r. Jednak nim przejdziemy do ich relacji, warto zwrócić uwagę na najsłynniejszy przypadek z tego rejonu, który zyskał rangę oficjalną. Jego świadkami byli bowiem dwaj policjanci, konstabl Dick Ellis i konstabl ds. sytuacji nadzwyczajnych John Beet, którzy do piątku, 11 września 1987 r. ponoć nie wierzyli w duchy. Późną nocą obaj wybrali się na patrol niedokończonego odcinka drogi, gdzie przebywali kilkanaście minut. Ponieważ noc była w miarę ciepła, Ellis odsunął szybę w radiowozie. Nagle stało się coś przedziwnego, bo, jak zeznał: "chociaż mieliśmy wiele nocnych patroli, naszło mnie jakieś dziwne odczucie. Zamarłem".

 

Mając wrażenie, że ktoś stoi mu nad głową, policjant obejrzał się powoli za siebie, zauważając postać stojącą tuż przy samochodzie. W tej samej chwili drugi z funkcjonariuszy głośno krzyknął. Jak się okazało, widział on tę samą postać od strony kierowcy, tyle że znacznie dokładniej.

 

- Z tego, co widziałem, wyglądał on jak człowiek z lat 20. XIX w., ktoś z tego okresu - powiedział Beet. - Wydawał się być mężczyzną i gapił się na mnie. Jego twarz widziałem przez ułamek sekundy. Miał na sobie rodzaj "krawata" oraz kamizelkę, jak ktoś z czasów Dickensa. Po chwili zniknął.

 

Funkcjonariusze, choć przerażeni, rozpoczęli przeczesywanie okolicy, ale nie znalazłszy nikogo, zdecydowali się wezwać wsparcie. Zrezygnowali z dalszej eksploracji okolic mostu Pearoyd, kiedy odczuli, jak nieznana siła kilkakrotnie z impetem uderza w radiowóz. Przestraszeni, wkrótce wrócili na komisariat. Dzień później Ellis złożył w tej sprawie oficjalny raport, a historia z 11 września została nagłośniona przez lokalny dziennik "The Sheffield Star".

 

 

Czy to tylko folklor?

 

Obwodnica została oddana do użytku wiosną 1988 r. i w niedługim czasie stała się "czarnym punktem" na mapie brytyjskich dróg, z którego od czasu do czasu nadchodziły nowe relacje na temat paranormalnych incydentów. Jeden z ciekawszych przypadków rozegrał się tam 31 grudnia 1997 r., a jego świadkami byli państwo Ford, zmierzający na imprezę sylwestrową. W pewnym momencie kierujący samochodem mężczyzna dostrzegł coś, co "z oddali wyglądało na kogoś przechodzącego przez jezdnię, choć z bliska zauważyłem, że to postać w długim płaszczu. Potem uświadomiłem sobie, że ta istota nie ma twarzy i unosi się tuż nad jezdnią".

 

Region Sheffield, jak wiele innych miejsc w Wielkiej Brytanii, posiada bardzo rozbudowany folklor związany z opowieściami o miejscach nawiedzanych przez pokutujące duchy. W przypadku Stockbridge sugerowano, że zakapturzony mnich zaczął nawiedzać drogę po tym, jak w czasie robót zbezczeszczono jego grób. Nie zostało to jednak oficjalnie potwierdzone, choć w średniowieczu region ten stanowił centrum życia monastycznego i mogły znajdować się tam mogiły zakonników. Okazało się również, że zakapturzoną postać o bezkształtnej twarzy, którą widzieli Nigel i Graham Brooke’owie spotykano w okolicy jeszcze zanim zaczęto prace drogowe. Duchy były tam zatem wcześniej, ale w 1987 r. stało się coś, co znacznie pobudziło je do działania. Z czasem mroczny rozdział historii A616 zaczęto łączyć z feralnymi statystykami dotyczącymi wypadków.

 

 

2heep9e.jpg

 

 

Choć znawcy folkloru uznają, że "legendy" o duchach z obwodnicy Stockbridge to dawne opowieści, które przypomniane po latach zaczęły żyć własnym życiem, trudno polemizować z doświadczeniami wyżej wspomnianych osób. Nawet jeśli legendy przybrały nową formę, to była ona do tego stopnia realna i namacalna, iż skutecznie przeraziła ludzi twardo stąpających po ziemi. Parapsycholodzy do dziś zastanawiają się, dlaczego konstrukcja obwodnicy wywołała lawinę zjawisk paranormalnych. Jedna z hipotez próbujących wyjaśniać ten fenomen w kategoriach racjonalnych, wiązała obserwacje duchów i nietypowe doznania świadków z wpływem pola elektromagnetycznego na ludzki mózg. Nie wiadomo jednak, gdzie mogło być zlokalizowane jego źródło. Poza tym widma na trasie obwodnicy obserwowane były często jednocześnie przez więcej niż jedną osobę, a świadkowie podawali zwykle zbieżne opisy, co raczej wykluczało możliwość halucynacji.

 

 

Nie wszyscy upatrują jednak w podobnych historiach bliskich spotkań z pokutującymi duszami. Według jednej z teorii parapsychologicznych, ludzie o odpowiednich uwarunkowaniach mentalnych są w stanie "ujrzeć" (wskutek bliżej nieokreślonych anomalii czasoprzestrzennych), sceny lub postaci związane w przeszłości z danym miejscem. Te ulotne zjawiska znane jako "przeskoki czasowe" albo "chronomiraże", stanowiące wdzięczny temat do dywagacji, nie zostały oczywiście potwierdzone przez naukę. Choć podobne sugestie wydają się być mocno oderwane od rzeczywistości, nie da się zaprzeczyć, że na obwodnicy Stockbridge działo się coś, czego nauka nie jest w stanie wyjaśnić w zadowalający sposób.

 

Mimo iż historia o pełnej duchów "Killer road" nie jest ewenementem w skali Wielkiej Brytanii, w której opowieści o przydrożnych widmach są dość popularne (także w ramach miejskich legend), przytoczone tu historie nie są z pewnością typowymi banalnymi "opowieściami z dreszczykiem", mającymi za zadanie dodawać uroku lokalnym zabytkom. W stosunku do fali incydentów z 1987 r. nikt nie wysunął konkretnych wniosków. Trasę, o której była mowa codziennie przemierza kilkanaście tysięcy aut i nikt naprawdę nie wie, ilu kierowców natknęło się tam do tej pory na duchy beztrosko tułające się wśród wrzosowisk i wzgórz South Yorkshire.

 

źródło

Obraz w obrazie. Niezwykłe odkrycie w arcydziele Pabla Picassa

$
0
0

c62d1c5277ce1ccc.jpg

Naukowcy znaleźli obraz ukryty pod dziełem Picassa

(Craig Boyko/Art Gallery of Ontario)

Foto: www.theguardian.com

 

Naukowcy są pewni, że znany malarz swoje dzieło "Klęczący żebrak" namalował na obrazie... innego artysty. Odkrycie było możliwe dzięki promieniom Rentgena, którymi potraktowano pracę Picassa.

 

W 1957 roku, gdy Picasso miał już ponad 70 lat, dumał nad tym, czy pewnego dnia technologia i promienie Rentgena pozwolą na odkrycie straconych obrazów, na których sam Hiszpan malował swoje wczesne prace.

 

Dziś to, co kiedyś dla Picassa nie było oczywistością - stało się rzeczywistością. Wszystko dzięki badaczom z USA i Kanady, którzy dokładnie zbadali "Klęczącego żebraka", który został namalowany w 1902 roku.

 

Użyto nieinwazyjnej metody rentgenowskiej spektroskopii fluorescencyjnej, by zbadać dokładnie obraz oraz płótno, na którym został stworzony. Okazało się, że ta wczesna praca Hiszpana została namalowana na pejzażu innego artysty. "Klęczący żebrak" powstał w okresie błękitnym artysty. Wtedy Pablo używał zazwyczaj jedynie odcieni błękitu.

 

Technologia pozwoliła dogłębnie zbadać obraz w ciągu jedynie doby. Okazało się także, że Picasso nie zamalował wcześniejszego obrazu w całości. Jego fragmenty są wkomponowane w ostateczne dzieło. Odkryto, że żebraczka początkowo miała odkrytą prawą dłoń i trzymała w niej jakiś przedmiot. Dopiero później okrył ją płaszczem. Znaleziono też kilka mniejszych zmian między początkowymi wersjami obrazu a jego ostatecznym kształtem.

 

- Picasso nie miał problemów ze zmienianiem założeń obrazu w trakcie jego malowania - mówił Marc Walton, naukowiec z Northwestern University's McCormick School of Engineerin. Obraz w 2015 roku trafił na aukcję w domu aukcyjnym Christie's. Ostatecznie sprzedano go za 149 tysięcy dolarów.

 

źródło

Dziwne.. Wizje?

$
0
0
Cześć! Pisze z nurtującym mnie problemem. Od kiedy pamietam mam coś dziwnego. Otóż z reguły dzieje sie to na przełomie wiosny albo latem. Gdy słoneczko swieci, a na niebie nie ma żadnych chmur, oraz wieje delikatny wiaterek a dookoła nie ma żadnych hałasów - mam.. Wizje? Przebłysk? Nie wiem jak to nazwać, nie wiem jak to skategoryzować. Przymykam delikatnie oczy i widzę jesienny las. Wszędzie żółto-czerwone barwy i ścieżka. Od razu po tym mam kolejny przebłysk. W tym lesie znajduje sie stary plac zabaw. Dokładnie rzecz biorąc chodzi mi o te takie kręcące sie siedzenia. Karuzela? Chyba tak sie za dziecka mówiło. Kręci sie delikatnie, jakby z podmuchem wiatru. Potem jest trzeci "slajd" - dom, dwupiętrowy. Ma wywarzone drzwi, szyby są pozbijane, a od ścian odpada szara smutna farba. W tym momencie otwieram oczy i sie zrywam. Wszystko trwa sekundę. Bierze sie znikąd. Ale juz wiem jakie warunki musza być żebym coś takiego miał. Raz w życiu wytrzymalem dłużej. Następny przebłysk to drzwi wejściowe budynku. W sensie framuga. Budynek ogółem jest mały, wyglada jak domek jednorodzinny. Za drzwiami była kuchnia, z której wychodziły drugie drzwi na zewnątrz. Naprawdę intryguje mnie to i jednocześnie straszy. Kiedyś opisałem rodzicom, że śniło mi sie to (nie zrobię z siebie chorego na głowę). Nie znają takiego miejsca, za dzieciaka wiec odpada żebym tam był i wbiło mi sie w pamięć. A wiec proszę państwa - co o tym sądzicie? Znacie podobne przypadki?

Żyjemy w Matrixie. Jestem Kasia i jestem tzw. Targeted Individual.

$
0
0
Jestem Kasia i mogę zaliczyć się do tzw. Targeted Individuals, czyli do osób uznanych za "zagrożenie" dla Systemu Kontroli, które tenże stara się zneutralizować przez ataki psychiczne, gang stalking, hipnotyczne sugestie i różnego rodzaju inne wyobrażalne (i niewyobrażalne) formy manipulacji. Nie potrafię udowodnić, że nie mam schizofrenii czy paranoi, ale potrafię dokładnie opisać swoje obserwacje oraz to, czego doświadczyłam jako Targeted Individual. Wiarygodność tego, co piszę pozostaje do Waszej oceny.
Czym jest System Kontroli?
Jest niewidzialnym więzieniem, w którym wszyscy żyjemy. Jest także szkołą, zapewniającą katalizatory, wywołujące dane lekcje, które mamy tutaj do doświadczenia. Perspektywa wydaje się bardzo abstrakcyjna, a osoba, która głosi podobne dyrdymały zdrowo szurnięta - wiem o tym doskonale. Jednak warto zastanowić się nad tym, jak to jest, że żyjmy w świecie, w którym wszystko jest odwrotne do tego, czym jest z założenia. W świecie, w którym religia wcale nie uczy moralności, prawo wcale nie strzeże sprawiedliwości, polityka wcale nie rozstrzyga kwestii gospodarczych czy społecznych, medycyna wcale nie leczy, edukacja wcale nie uczy, państwo wcale nie pilnuje, policja wcale nie zwalcza przestępczości, media wcale nie przekazują informacji?
Czego doświadczyłam jako Targeted Individual, czyli co dzieje się, jeśli zaczniemy emitować destabilizujące dla Systemu wpływy:
Obcy ludzie na ulicy powtarzający twoje myśli. Grzebanie w śmieciach. Śledzenie. Obcy składający ci wizyty w eterze, czytający wszystkie twoje myśli i gadający do ciebie przez „ludzkie naczynia”. Synchroniczności. Głuche telefony. Faceci z telewizji śniadaniowej robiący aluzje do tego, co jadłeś na śniadanie. Albo do tego, co sobie pomyślałeś jedząc śniadanie. Prawie-potrącające-cię samochody. Ludzie gapiący się w tramwaju. I na chodniku. Poprzestawiane przedmioty w mieszkaniu. Błędy w Matrixie, takie jak samoistnie napełniające się szklanki, ginące przedmioty, przedmioty pojawiające się w dziwnych miejscach. Paranormal activity – dziwne hałasy, spadające przedmioty, zwierzęta gapiące się w jakiś punkt pokoju i warczące na ten punkt. Komentarze na Pudelku odnoszące się bezpośrednio do tego, co robiłeś lub mówiłeś przedwczoraj. Zawierające dokładnie taki sam szyk zdań. Ludzie zachowujący się w stosunku do ciebie przesadnie agresywnie, na przykład bezdomni grożą ci pobiciem, ekspedientki krzyczą, bo chcesz zrobić zakupy albo grupka młodzieży wyzywa cię po drugiej stronie ulicy. Grożenie ci chorobą/śmiercią/pobiciem/załatwieniem twojej mamy, dziewczyny/chłopaka i psa. Dziwne bóle pojawiające się naprzemiennie w różnych miejscach ciała. Osoby telefonujące do radia gadające o tym, co robisz w danej chwili lub też robiące aluzje do zdjęć, które dopiero co przegrałeś na komputer.
Czy perspektywa niewidzialnego więzienia jest możliwa?
Czy nigdy nie zastanawialiście się, jak to jest, że jakoś tak jesteśmy sami we Wszechświecie? Że niby są jakieś pogłoski o latających spodkach, ale przewijają się w zbiorowej świadomości raczej w tym samym zbiorze, co Baba Jaga, Smerfy i Bolek i Lolek? Czy nie zauważyliście, jak w przeciągu ostatniej dekady rażąco zgłupiały wszystkie media? Czy nie czuliście, że rzeczywistość wcale nie jest taka, jaką usilnie stara się nam zaprezentować? Czy nie myśleliście, że ciągła konsumpcja, pęd ku karierze, pracoholizm i sprowadzanie celu życia do gromadzenia przedmiotów to nie wasza bajka? Czy nie czuliście się nigdy, jakby ten świat wcale nie był wasz? Czy nie zastanawiało was, w jaki sposób wszyscy ludzie wokół was nigdy nie zastanawiają się nad sensem istnienia? Czy nie wzbudziło waszych podejrzeń, że wszystkie media przekazują informacje w stronniczy, ogłupiający sposób? Że odnoszą się do odbiorców, jakby ich IQ zahaczało o lekkie upośledzenie umysłowe? Że międlą przez kilka dni jakąś nieistotną informację nacechowaną negatywnie, mającą wywołać w odbiorcach strach/gniew/poirytowanie czy smutek? Czy nie zastanawialiście się, na czym tak naprawdę polegają Wiadomości? Czy nie zauważyliście, że jest to w gruncie rzeczy ciągłe powtarzanie negatywnych treści, wprawiających wszystkich normalnych ludzi w przygnębienie/strach/depresję/zdenerwowanie, ponieważ nic nie mogą na to poradzić, a jednak słuchają tych wszystkich nieistotnych informacji o silnie negatywnym zabarwieniu, ponieważ ktoś zasugerował, że właśnie tak powinno być? Że to obowiązek każdego obywatela? Czy nie przypomina to przypadkiem pewnego codziennego rytuału opisanego przez Orwella w "Roku 1984"? Normalnych ludzi, ponieważ właśnie to jest normalne. Depresja jest normalną reakcją na okrucieństwo i negatywność, którym i jesteśmy bombardowani z każdej możliwej strony, a jednak przedstawia się ją jako pewnego rodzaju anomalię! Czy nie zauważyliście, że idealnym i najbardziej pożądanym typem człowieka jest osoba odporna psychicznie, ambitna, nastawiona na zdobywanie władzy i kariery, podlizująca się, skłonna do manipulacji, pnąca się wzwyż po trupach do celu i łasząca każdej możliwej władzy? Czy te cechy przypadkiem nie odnoszą się do osoby psychopatycznej? Powiedzcie, jak to jest, że właśnie taka osoba jest bohaterem naszych czasów? Jak to jest, że wrażliwość, dobroć i miłość są wypaczone i sprowadzone do słabości? Że niby trzeba być dobrym obywatelem, sąsiadem, Polakiem, dzieckiem, rodzicem, patriotą, ale równocześnie trzeba być psychopatą? Dlaczego tak niedawno temu pojawił się trend na tzw. memy? Dlaczego te memy są nasycone nienawiścią, całkowitym brakiem empatii, ale również błyskotliwym humorem? Dlaczego sugerują one przesłanie sprowadzające się do "Evil is the new Black"? Dlaczego każda osoba wyrażająca sprzeciw jest od razu grupowo atakowana i nazywana moralciotą lub podobnym pejoratywnym określeniem? I dlaczego zjawisko to pojawiło się równolegle z totalnym ogłupieniem mediów, wprowadzeniem seriali paradokumentalnych, idiotycznych teleturniejów skierowanych do "przeciętnego odbiorcy", który w idealnym świecie tych tam nad nami powinien być na poziomie intelektualnym stułbi? Te pytania pozostawiam do Waszego rozważenia.
 
Czy System Kontroli istnieje? Tak. Czy można go bezpośrednio ukazać? Nie. Jest dokładnie tak, jak Morfeusz powiedział do Neo: "Nie da się komuś pokazać Matrixu. Trzeba to zobaczyć samemu."
Nie zachęcam nikogo do ślepego wierzenia żadnym materiałom, w tym materiałom publikowanym przeze mnie. Zachęcam za to do krytycznego myślenia, samorozwoju i chęci uczenia się.
 
[usunąłem linka do bloga, mam nadzieję, że nie napisałaś tego wszystkiego jedynie dla jego reklamowania - Aquila] 
 
Kasia

Ile zarabiają astronauci pracujący dla NASA

$
0
0

2c232b996c0f7f9f.jpg

Foto: Roberto Gonzalez / Getty Images

 

 

Gdy tacy przedsiębiorcy jak Elon Musk budują coraz potężniejsze rakiety, wzywają do nowego wyścigu kosmicznego i przygotowują się do wysłania astronautów na orbitę, może warto pomyśleć o tym, by dołączyć do NASA? Oto ile można zarobić, gdy zostanie się tam astronautą.

 

Dostanie się do tej pracy nie należy do łatwych. By ubiegać się o status astronauty w NASA, musisz najpierw spełnić rygorystyczną listę wymagań. M.in. być obywatelem USA, mieć dyplom ukończenia akredytowanej uczelni w dziedzinie nauk ścisłych, inżynierii lub matematyki oraz trzy lata doświadczenia zawodowego lub mieć za sobą tysiąc godzin pilotowania samolotu odrzutowego.

 

Następnie musisz przejść przez trudny proces selekcji, który jest około 74 razy trudniejszy niż dostanie się na Uniwersytet Harvarda. NASA wybiera co kilka lat nową grupę astronautów. Nie jest ona wielka, np. w 2017 roku wybrano 12 osób z… 18,3 tys. kandydatów.

 

Ile NASA płaci astronautom za ich doświadczenie, intensywne szkolenie i chęć zaryzykowania życia w celu zbadania kosmosu?

 

Z odpowiedzi w sekcji Q&A umieszczonych na stronie NASA, wynika, że roczna pensja "wynika z ogólnej skali wynagrodzeń w administracji federalnej, mieszczącej się w przedziale od GS-12 do GS-13". GS-12 oznaczają zarobki pracowników biurowych na stanowiskach średniego szczebla (od 5 226,83 dol. do 6 795,08 dol. miesięcznie). GS-13 to zarobki kierowników i specjalistów wysokiego szczebla (od 6 215,33 dol. do 8 079,83 dol.).

 

- Stopień zarobków każdej osoby jest określany na podstawie jej osiągnięć na uczelni i doświadczenia - dodaje NASA.

 

Takie stopnie są używane do określenia zarobków pracowników umysłowych w wielu agencjach rządowych. Dzieli się je jeszcze na etapy od 1 do 10, które zależą od wydajności pracy i okresu jej wykonywania.

 

Amerykańskie Biuro ds. Zarządzania Personelem jest odpowiedzialne za wypłacanie pensji. Jej kwoty zmieniają się co roku.
Zarobki astronautów zależą od osiągnięć i doświadczenia.

 

W 2018 roku nowy astronauta ze stopniem GS-12 oraz doświadczeniem i osiągnięciami na poziomie pierwszego etapu zarobi 63 600 dolarów rocznie. Po kilku latach świetnych osiągnięć, ten sam astronauta może kwalifikować się do 10 etapu GS-12 i dostawać wynagrodzenie w wysokości 82 680 dolarów rocznie.

 

Tymczasem bardziej wykwalifikowani astronauci z wynagrodzeniami stopnia GS-13 mogą początkowo zarobić 75 628 dolarów rocznie, a po kilku latach nawet 98 317 dolarów rocznie.

 

Astronauci mogą osiągnąć też najwyższy poziom na skali płac, czyli GS-15. Oznacza to 120 000 dolarów rocznie. Zależeć będzie to od ich pozycji, obowiązków i wydajności w pracy astronauty.

źródło

Pochowali kobietę żywcem? Wstrząsające odkrycie rodziny

$
0
0

Ta historia przypomina scenariusz horroru. Bliscy 37-letniej Rosangeli Almeidy dos Santos twierdzą, że kobieta została pochowana żywcem. Przekonują, że na ciele Brazylijki były ślady wskazujące na to, że próbowała wydostać się z trumny. Jej gehenna miała trwać 11 dni.

Z aktu zgonu wynika, że Rosangela Almeida dos Santos zmarła 28 stycznia. Przyczyną śmierci był wstrząs septyczny. U kobiety dwukrotnie doszło też do zatrzymania akcji serca. Pogrzeb odbył się następnego dnia. 37-latka spoczęła na cmentarzu Senhora Santana w mieście Riachao das Neves. Niedługo po tym zaczęły dziać się niepokojące rzeczy.

Jak donosi brazylijski portal G1, mieszkańcy okolicy mieli słyszeć krzyki i jęki dochodzące z nekropolii. O sprawie dowiedzieli się bliscy zmarłej Brazylijki. Plotki o dziwnych odgłosach dobiegających z cmentarza zasiały w nich ziarno niepewności. Pomyśleli, że to mogła być Rosangela Almeida dos Santos. Wpadli na szokujący pomysł. Postanowili wykopać zwłoki 37-latki. To, co odkryli nimi wstrząsnęło.

Krewni Brazylijki twierdzą, że kobietę pochowano żywcem. Ich zdaniem wskazują na to rany na rękach i czole kobiety. Przekonują, że gdy wykopali ciało, to było ono jeszcze ciepłe. Matka Rosangeli Almeidy dos Santos powiedziała też serwisowi G1, że gwoździe w trumnie jej córki były poluzowane. Rodzina 37-latki sądzi, że Brazylijka przez 11 dni próbowała wydostać się z grobu.

Sprawę zgłoszono policji. Wszczęto dochodzenie. Szpital, w którym przed śmiercią przebywała Rosangela Almeida dos Santos oświadczył, że przekaże funkcjonariuszom i bliskim zmarłej wszelkie niezbędne dokumenty. Wstępne ustalenia mundurowych wskazują jednak na to, że krewni kobiety wykopali jej ciało sugerując się jedynie plotkami. Niewykluczone, że odpowiedzą oni za zbezczeszczenie zwłok.

 

Źródło:http://www.fakt.pl/wydarzenia/swiat/pochowali-kobiete-zywcem-rodzina-dokonala-wstrzasajacego-odkrycia/80klcpd

Jak rekonstruować dawne sztuki walki

$
0
0

29653004_29652893.jpg?h=df3ce0fa&itok=sL

Przykładowa rycina z jednego z lepiej zbadanych średniowiecznych podręczników szermierki znanego jako "Kunst des Messerfechtens"

Hansa Lecküchnera (Cgm 582) z 1482 roku.

Bayerische Staatsbibliothek - Creative Commons Attribution-NonCommercial-ShareAlike License 4.0

 

 

Do rekonstruowania dawnych sztuk walki nie wystarczą same badania uzbrojenia czy zapał ruchów rekonstruktorskich, bo formę walki warunkowały nie tylko kształt i waga broni, ale też np. normy społeczne i estetyka. Niezbędne jest spojrzenie holistyczne - uważa archeolog i szermierz Maciej Talaga.

 

Do tej pory w Polsce - zdaniem Macieja Talagi ze Stowarzyszenia na rzecz Dawnych Europejskich Sztuk Walki ARMA-PL - brakuje całościowego spojrzenia na poznanie dawnych form ruchu, w tym średniowiecznych sposobów walki. Talaga, archeolog po studiach na Uniwersytecie Warszawskim, jest również instruktorem Polskiego Związku Szermierczego.

 

Jak przypomina, klasyczne badania historyczne i archeologiczne od dawna są wspomagane przez archeologię doświadczalną, w tym ruch rekonstrukcji historycznych. Ta specjalizacja rozwija się obecnie dynamicznie i może uzupełnić wybrakowane nierzadko źródła umożliwiające poznanie przeszłej wytwórczości, sztuki lub technik łowieckich bądź wojennych. Talaga jednocześnie zaznacza jednak, że ta rola bywa mocno przeceniana.

 

"Jeśli zgromadzić w jednym miejscu dostateczną liczbę żądnych walki ludzi i gotowych do użycia replik broni, technika walki nie +zrekonstruuje się+ sama. Z kolei samo skoncentrowanie się na badaniu fizycznych właściwości uzbrojenia również nie doprowadzi nas do wszystkich odpowiedzi na temat tego, jak wyglądały dawne pojedynki" - uważa Talaga.

 

W jego ocenie obydwa podejścia mają tę słabość, że skupiając się osobno tylko na nich nie dostrzega się złożoności walki jako zjawiska kształtowanego przez kontekst kulturowy. Składające na formę walki ruchy i myśli walczącego są warunkowane nie tylko przez kształt, wagę czy zasięg rażenia dostępnej w danym czasie i miejscu broni, ale również przez m.in. normy społeczne czy smak estetyczny.

 

Środkiem zaradczym wydaje się, zdaniem Talagi, interdyscyplinarne podejście integrujące dorobek nauk historycznych i przyrodniczych z wnioskami płynącymi ze współczesnych walk, które rozgrywają osoby zaangażowane w ruchy rekonstruktorskie oraz archeolodzy eksperymentalni.

 

"W nowym podejściu traktujemy ruch jako zabytek kultury" - mówi Talaga. Dlatego techniki walki powinny być traktowane jako szczególna forma wiedzy ukrytej w ciele i rekonstruowane poprzez sięgnięcie do przeróżnych źródeł: w pierwszej kolejności zapisów historycznych, a zwłaszcza dawnych podręczników fachowych (gdzie opisane są poszczególne ruchy i ich powiązania). W drugiej kolejności badacze sięgają po teksty, w których opisany jest szerszy kontekst kulturowy w czasach, w których odbywały się rekonstruowane walki. Są to kroniki, dzieła sztuki, zabytki kultury materialnej czy szczątki ludzkie.

 

"Wykorzystujemy te źródła jako podstawę do tworzenia hipotez na temat dawnych form ruchu, które są następnie interpretowane przez nas +w praktyce+, czyli w czasie współczesnych eksperymentów" - opowiada Talaga. W jego opinii, dzięki takiemu sposobowi rekonstrukcji dawnych walk następuje "sprzężenie pomiędzy zapisem historycznym, a wiedzą ukrytą w ciele".

 

"Takie spojrzenie pozwala też rozwiązać wiele problemów, a także postawić wiele pytań badawczych dotyczących różnic pomiędzy myśleniem o ruchu kiedyś i dziś" - dodaje.

 

"Wyobraźmy sobie, że w jednym z podręczników szermierczych z XV w. otrzymujemy informację, że pewien rodzaj pchnięcia mieczem należy wykonywać tak, jakbyśmy łowili ryby. Dziś pewnie zrozumielibyśmy to jako ruch łowienia ryb wędką, podczas gdy autor mógł mieć na myśli pchnięcie ościeniem, czyli harpunem" - opowiada.

 

Dlatego - jak zwraca uwagę ekspert - ktoś, kto spróbuje wykonać opisane pchnięcie w sposób wzorowany na ruchu zarzucania wędki, szybko zauważy, że taki ruch nie tylko nie działa w walce, ale również nie zgadza się z dalszą częścią tekstu instrukcji.

 

"Dlatego tak ważne jest analizowanie dawnych zapisów w zderzeniu z próbą ich rekonstrukcji na żywo" - uważa Talaga.

 

Innym przykładem pokazującym, że wieloaspektowe podejście do tematyki walki jest bardzo istotne może być kwestia wytrzymałości średniowiecznych zbroi płytowych. W przedstawieniach z epoki znane są wizerunki, na których rycerz rozłupuje takie pancerze ciosem miecza. Tymczasem w wielu im współczesnych podręcznikach stwierdza się, że nie jest to możliwe.

 

"Testy wykonane dziś przez rekonstruktorów wyposażonych w wysokiej jakości repliki pomagają rozstrzygnąć tę wątpliwość. Przebicie takiego pancerza praktycznie nie było możliwe. Zatem przedstawienia z kronik to najpewniej licentia poetica obliczona na gloryfikację ich heroicznych bohaterów" - zauważa Talaga.

 

Dodał, że podobnych obserwacji jest wiele i są rozmaite. Inne dotyczą tego, czy dane ruchy odbierano jako piękne, a może szpetne oraz jak ówcześni postrzegali możliwości ciała, jego odporność oraz ile wiedziano o profilaktyce kontuzji.

 

Jako swój wkład w rozwój dziedziny Talaga podaje niedawno wykonaną analizę jednego z pchnięć opisanego w średniowiecznym Kodeksie Norymberskim.

 

W ocenie Talagi na razie w podobnych badaniach dominuje "dość swobodne podejście" pozbawione ustalonych i jasnych zasad, które utrudnia badaczom, nawet tym pracującym nad tym samym tekstem, komunikację i studia porównawcze.

 

"Rzeczywiście dotychczas polska archeologia czy historia akademicka nie zapuszczała się w te rejony, jednak spodziewam się, że będzie się to zmieniać w niedalekiej przyszłości" - podsumował. Jednocześnie zapowiedział kilka publikacji metodologicznych, które niebawem ukażą się na ten temat w specjalistycznych periodykach "Acta Periodica Duellatorum" i "Kultura i Historia".

źródło

Polska kosmiczna misja biofarmaceutyczna

$
0
0

44ccac2b719e567d.jpg

Foto: TOMASZ HO / East News

 

Wysokie dawki promieniowania kosmicznego to dla człowieka jedna z najtrudniejszych barier w czasie kosmicznych misji. Polscy naukowcy chcą temu zaradzić. Przygotowują satelitę do testowania leków i obserwacji komórek nowotworowych w kosmosie. Robią to z myślą o astronautach, którzy w podróży np. na Marsa będą narażeni na długotrwałe działanie szkodliwego promieniowania.

 

 

- Wiadomo, że podwyższony poziom promieniowania prowadzi do niekontrolowanego podziału komórek, czyli do tworzenia się nowotworów. To problem, z którym będą musieli się borykać przyszli kolonizatorzy kosmosu - mówi dr Jakub Mielczarek z Instytutu Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.

 

Polscy naukowcy opracowali projekt nanostatelity

 

Dawka promieniowania przypadająca obecnie na jednego astronautę w czasie całej jego kariery wynosi ok. 1 tys. milisiwertów, a podróż na Marsa w jedną stronę to już około 660 milisiwertów.

 

Choć pojawią się technologie pomagające astronautom chronić się przed szkodliwym wpływem promieniowania, to nawet one nie pozwolą w pełni wyeliminować problemu - między innymi dlatego, że osłony przeciw promieniowaniu są ciężkie, a każdy dodatkowy kilogram ładunku, który trzeba wynieść w kosmos, to dodatkowe, kosmiczne kwoty.

 

Polscy naukowcy rozpoczęli prace, które pomogą w rozwiązaniu problemu narażenia astronautów na zwiększone dawki promieniowania. Dr Jakub Mielczarek wraz z dr Adamem Zadrożnym z Narodowego Centrum Badań Jądrowych oraz lekarką Anną Kornakiewicz z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego opracował projekt specjalnego nanostatelity. Umożliwi on hodowlę w kosmosie komórek nowotworowych i obserwowanie ich zachowania pod wpływem związków antynowotworowych.

 

Amerykański BioSentinel był inspiracją

 

Projekt został zainspirowany amerykańskim satelitą BioSentinel, który ma badać zachowanie DNA w dużej odległości od Ziemi. Pomysł Polaków idzie jednak o krok dalej - ma pozwolić na badanie zarówno komórek nowotworowych, jak i konkretnych związków o działaniu antynowotworowym. - To propozycja bez precedensu. Nie znamy planów misji takich, jak nasza - podkreśla dr Mielczarek.

 

Kosmiczna hodowla komórkowa będzie miała objętość zaledwie około jednego centymetra sześciennego.

 

- Po zaaplikowaniu danego farmaceutyku będziemy obserwowali, jaka jest reakcja komórek nowotworowych przy podniesionym poziomie promieniowania. Porównamy ją z reakcją leczonej w ten sam sposób referencyjnej kolonii komórkowej na Ziemi - tłumaczy naukowiec. Postęp wzrostu hodowli nowotworowej będzie można śledzić dzięki zestawowi czujników umieszczonych w nanosatelicie.

 

Jak podkreśla Jakub Mielczarek, projekt będzie zrealizowany dzięki dwóm technologiom. Jedną z nich jest popularna obecnie technologia CubeSat - małych satelitów, zbudowanych z kostek o objętości 1 litra i wymiarach 10x10x10 cm. Drugą są powszechnie już dziś używane miniaturowe laboratoria, nazywane przez fachowców "układami lab on a chip".

 

- Dzięki ich połączeniu cena naszej misji nie będzie kosmicznie wysoka - przewiduje rozmówca PAP.

Rozwiązanie na długie misje w kosmosie

 

Obecnie - jak wyjaśnia Mielczarek - zapotrzebowanie na specjalne farmaceutyki przeznaczone dla astronautów nie jest duże, gdyż w przestrzeni kosmicznej jednocześnie przebywa zaledwie kilka osób.

 

- W dodatku znajdują się one na niskiej orbicie ziemskiej, gdzie przed szkodliwym działaniem promieniowania kosmicznego chroni je nieco ziemskie pole magnetyczne - opowiada Mielczarek.

 

Również pierwsze loty na Księżyc były dość krótkie - trwały około tygodnia. W przypadku ludzi, którzy dotychczas opuszczali Ziemię, czas ekspozycji na podwyższony poziom promieniowania kosmicznego nie był więc tak długi, jak ten, który czeka przyszłych zdobywców Marsa.

 

- Teraz mówimy o zupełnie innych skalach czasowych i znacznie odleglejszych misjach w kosmosie: poza niską orbitę ziemską, na Marsa, które mogą trwać latami. Jednym z najważniejszych zadań podczas przygotowywania takich misji będzie zapewnienie astronautom odpowiednich środków farmaceutycznych. Dzisiaj są one po prostu niedostępne, a bez odpowiednio sprofilowanych farmaceutyków trudno sobie wyobrazić misje załogowe na Marsa - przewiduje.

 

Trwa poszukiwanie partnerów

 

Już w ubiegłym roku dr Mielczarek, we współpracy z dwójką studentów z Uniwersytetu Jagiellońskiego, przeprowadzili biologiczną misję stratosferyczną, dzięki której powstała wstępna wersja platformy do badań astrobiologicznych. Na rok 2018 planowana jest kolejna misja stratosferyczna, podczas której naukowcy będą obserwować reakcje drożdży na promieniowanie kosmiczne. Następnym etapem prac będzie przygotowanie szczegółowego planu misji biofarmaceutycznej, zawierającego szereg informacji na temat układu eksperymentalnego i detali technicznych nanosatelity.

 

- Chcielibyśmy zrealizować nasz projekt we współpracy z firmą farmaceutyczną, która dostarczy odpowiedni farmaceutyk do testów. Obecnie trwają poszukiwania partnerów - poinformował Mielczarek.

 

W najbliższej dekadzie jego zdaniem zapotrzebowanie na takie rozwiązania będzie rosło, tak samo, jak będzie rosła liczba osób obecnych w przestrzeni kosmicznej.

 

"Na razie zagadnienie to jest nieco futurystyczne. Jeśli jednak chcemy wypracować przewagę technologiczną, naukową - to musimy odpowiednio wcześnie dostrzec potencjał zagadnienia, które okaże się ważne w ciągu dekady - mówi Mielczarek.

źródło

Przed snem czuję dotyk na swoim ciele....

$
0
0
Witam.. mam 22 lata.. od tygodnia jestem strasznie zdołowana, nic mi się nie chce i tracę sens do życia.. a wszystko dlatego, że straciłam Mojego Ukochanego Chłopaka z którym byłam 3,5 roku.. dokładnie tydzień temu odebrał sobie życie (powiesił się). Zacznę od początku.. przed tą całą tragedią zadzwonił do mnie i chciał żebym do Niego przyjechała i tak zrobiłam.. pojechałam do Niego,weszłam do domu a Jego tam nie było.. i pierwsze co zrobiłam to wybiegłam na dwór i poszłam do tej stodoły(nie wiem czy coś mnie prowadziło czy to był impuls ale od razu tam poszłam..) gdy otworzyłam drzwi zobaczyłam Go, w pierwszej chwili myślałam że On stoi, ale gdy podeszłam bliżej zobaczyłam kabel na szyi.. próbowałam Mu pomóc ale już było za późno.. od tamtej pory wieczorami gdy kładę się do łóżka czuję delikatny dotyk na całym ciele tak jakby ktoś mnie przytulał po czym zasypiam jak dziecko.. w dzień Jego pogrzebu wracając późnym wieczorem do domu zobaczyłam w krzakach przy drodze białą maskę... a Jego brat tego samego dnia gdy był u siebie w pokoju poczuł jakby ktoś lub coś przez Niego przeszło i za chwilę znalazło się w garażu który jest za ścianą..... wiem czy coś się ze mną dzieje czy to tylko wyobraźnia...

Niezwykły przypadek w Indonezji: ciało 14-latka samo wytwarza... jajka?

$
0
0

Na niedzielny wieczór wiadomość o zdecydowanie lżejszym charakterze. Wiele jest dróg prowadzących do sławy, ale ta, którą wybrał bohater poniższego artykułu  do najłatwiejszych nie należy... ;)

 

d31245c2543304f3.png

fot. Syekh Yusuf Hospital, Gowa/Indonesia

 

 

Pochodzący z Indonezji chłopiec stał się obiektem drwin na całym świecie. Mimo że na oczach lekarzy z jego ciała wydobyło się coś, co ma strukturę zbliżoną do kurzego jajka, medycy nie wierzą, by jego organizm był w stanie stworzyć je naturalnie.

 

Czy człowiek może składać jajka? Okazuje się, że choć medycyna zupełnie wyklucza taką możliwość, to jednak coś, co wydaje się zupełnym absurdem, może mieć miejsce w rzeczywistości. Udowodnił to 14-letni Akmal z miejscowości Gowa w Indonezji. Jego ciało regularnie wytwarza „jajka”. Wyglądają zupełnie podobnie do tych, które znoszą kury, ale żaden lekarz nie chce uwierzyć w to, by miały z nimi coś wspólnego. Nastolatek „złożył” ich już w sumie 20. W tym tygodniu z jego ciała wydobyły się dwie sztuki.

 

Ojciec chłopca, który jest miejscowym kapłanem, zaprzecza, by jego syn mógł je po prostu połykać. Opisuje, że czasami coś, co wydobywa się z jego ciała, pełne jest białka. Innym razem wnętrze jajowatej struktury pełne jest żółtka. Lokalna społeczność podejrzewa, że niezwykły przypadek może być wynikiem działania... czarnej magii. Medycy mają na ten temat inne zdanie.

 

Corpus alienum: jajko w ludzkim ciele to ciało obce!

 

Mimo że lekarze mieli okazję na własne oczy przekonać się, co się dzieje z 14-latkiem w trakcie tej niewiarygodnej sytuacji (poniżej można zobaczyć nagranie poświadczające ten fakt), to jednak nadal całkowicie wykluczają, by ciało chłopca mogło je stworzyć w sposób naturalny. Choć obecność „jajek” w ciele Akmala potwierdzają nawet zdjęcia rentgenowskie, eksperci nie wierzą, by powstały w sposób naturalny.

 

Indonezyjscy medycy twierdzą, że nie są w stanie uznać za prawdopodobne, by ciało chłopca wytwarzało je naturalnie. Niektórzy specjaliści wyjaśniają z kolei, że zdarzyło się im wydobywać z ludzkiego ciała takie przedmioty jak igły, sztućce czy inne przedmioty, które na zdrowy rozsądek nigdy nie powinny znaleźć się w organizmie żadnego człowieka.

 

Chłopak trafił do szpitala Syekh Yusuf w Gowa z objawami silnego bólu brzucha. Rzecznik placówki, Muhammad Taslim, wyjaśnia, że z naukowego punktu widzenia ludzki organizm nie jest w stanie w sposób naturalny wytwarzać jajek. Pacjent został jednak poddany kwarantannie. Oficjalna diagnoza w jego przypadku została określona mianem: corpus alienum. Eksperci uznali, że jajka pochodzące od 14-latka są po prostu ciałem obcym.

 

„Człowiek-kura”, „Jajorodny”, „Jajcarz”: takie epitety przylgnęły do opisu tego, co się dzieje z ciałem Akmala. O niezwykłym przypadku chłopca, który... „znosi jajka”, donoszą media na całym świecie, m.in. stacja CNN Indonesia.

 

f18954a27a7e8588.png

 

źródło


Polski system sądowo-szpitalny, czyli 34 lata w psychiatryku

$
0
0

2a872170d51b1334.jpg

Domena publiczna

 

- Leżę, palę, jem, śpiewam. I tak przez 34 lata – mówi Ryszard, którego sąd przymusowo umieścił w szpitalu psychiatrycznym za kilka włamań do blokowych piwnic. Jest tam od 1983 roku. Jego pobyt przedłużany jest na podstawie półrocznych opinii lekarzy.

Materiał "Uwagi!" TVN.

 

- Nie odwiedza mnie adwokat. Osobiście w sądzie nie byłem. Sędzia też u mnie nie był nigdy. Ostatni raz na spacerze byłem kilkanaście lat temu, albo więcej. Leżę, palę, jem, śpiewam. I tak przez 34 lata. Chciałbym wolności trochę zażyć – opowiada Ryszard.

 

"Władza personelu szpitala"

 

Ryszard nie chce pokazać swojej twarzy. W 1983 roku, jako 19-latek, jechał lubelskim autobusem bez biletu. Wezwani milicjanci znaleźli w jego torbie słoik z dżemem. Ryszard podczas przesłuchania przyznał się do kilku włamań do blokowych piwnic. Mówił też, że zdarza mu się wędrować bez celu po ulicach miasta. Śledczy skierowali go na badanie psychiatryczne, a lekarze nabrali podejrzeń, że nastolatek ma schizofrenię. Ryszard zamiast do aresztu, trafił do szpitala. Za jego kratami jest od 34 lat.

 

- Za występek, który jest zagrożony karą dwóch lat pozbawienia wolności, ktoś w szpitalu psychiatrycznym jest dwadzieścia parę lat. Takiego absurdu nie może być. Ta władza personelu szpitala powinna być zdecydowanie ograniczona. Rozwiązaniem mogą być rotacyjne kontrole, które wyeliminują sytuacje, w których lekarz nie lubi pacjenta i wystawia mu opinię okresową negatywną - uważa Piotr Wojtaszak, adwokat.

 

Tzw. detencja to przymusowe leczenie psychiatryczne. Warunkiem jej przedłużenia jest decyzja sądu, który co pół roku ocenia, czy pacjent może wyjść na wolność. W praktyce zaś decyduje opinia lekarzy: jeśli utrzymują, że po wyjściu badany "może popełnić przestępstwo", sąd przedłuża detencję. W ten sposób człowiek może spędzić za kratami resztę życia.

 

8 lat za kratami szpitala.

 

Sąd: niewinny Inżynier Krystian Broll za rzekome groźby wobec sąsiada, trafił do szpitala w Rybniku. W końcu dzięki interwencji Rzecznika Praw Pacjenta po ośmiu latach odzyskał wolność, ale pobyt w szpitalu zrujnował mu zdrowie.

 

- Jeśli osiem lat i dwa miesiące szpikują chemią tak wstrętną, że ludzie odpływają, to jak to może działać na system krwiotwórczy? – zastanawiał się Krystian Broll. Była to niestety jedna z ostatnich naszych rozmów z inżynierem. Przegrał walkę z białaczką. Zanim zmarł, zdążył odzyskać dobre imię. Sąd Najwyższy uznał, że nigdy nie popełnił przestępstwa. Pan Krystian cieszył się jednak wolnością zaledwie dwa lata.

 

- Taki żal powstał w sercu straszny. Bo on chciał bardzo żyć. Mówił: jeszcze parę lat mógłby pożyć, skończyłbym remont, cieszyłbym się domem. Nie wyszło. Zasnął i się nie obudził – mówi Aleksandra Broll.

 

1&srcw=640&srch=360&dstw=640&dsth=360&qu

Krystian Broll za rzekome groźby wobec sąsiada, trafił do szpitala w Rybniku. Video: Uwaga TVN

 

Wyszli ze szpitala i umarli

 

Krystian Broll był jednym z wielu pacjentów, których po odzyskaniu wolności bronił Piotr Wojtaszak. Feliks Meszka za rzekome groźby wobec sąsiadów spędził w szpitalu 12 lat, zmarł rok po wyjściu. Jan Kossakowski za zaprószenie ognia we własnej stodole trafił tam na 23 lata. Wolnością cieszył się kilka miesięcy: choć psychiatrzy twierdzili, że fizycznie jest zdrowy, na wolności okazało się, że cierpi na przewlekłą chorobę płuc. Na ratunek było za późno.

 

- Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić, że ktoś będąc pod stałą, 24-godzinną opieką personelu medycznego, wyszedł w takim stanie zdrowia, w jakim wyszedł pan Jan Kossakowski. To potwierdza, jakiej jakości są opinie okresowe redagowane przez lekarzy co sześć miesięcy. To jest najlepszy dowód na to, że te opinie nie są rzetelne – uważa Rafał Choroszyński.

 

Całe życie w psychiatryku. Dyrektor: Gdzie miałby pójść?

 

Lekarze ze szpitala, gdzie Ryszard spędził za włamania do piwnic całe dorosłe życie, nigdy nawet nie próbowali znaleźć mu miejsca w Domu Opieki Społecznej, gdzie na wolności mógłby dalej się leczyć. W tym samym szpitalu znaleźliśmy dwóch innych mężczyzn, którzy trafili do zamkniętego szpitala z powodu błahych przestępstw - drobnych kradzieży i gróźb. Obaj są tam od siedemnastu lat. Szefowie szpitala umówili się z nami na spotkanie przed kamerą.

 

- Pan Ryszard jest osobą ciężko chorą psychicznie. Sąd orzekł, że jego przebywanie na wolności będzie się wiązało z zagrożeniem dla porządku prawnego – mówi Piotr Krzewicki, lekarz psychiatra o pacjencie, który przebywa w szpitalu z powodu kradzieży słowików z piwnic.

 

Na stwierdzenie reportera, że pobyt w placówce zniszczył mu życie i zdrowie, lekarz odpowiada: - Nie jest tak, że leczenie psychiatryczna czyni z ludzi wraki. Redaktor szuka sensacji.

 

Natomiast Marek Piotrowski, zastępca dyrektora Szpitala Psychiatrycznego w Radecznicy dodaje: - Zestarzał się. Bo jaki jest inny powód? Tu w szpitalu zabezpieczamy jego najważniejsze potrzeby życiowe. Być może, gdyby stąd wyszedł, nie miał by takich możliwości. Gdzie miałby pójść?

 

Obrońca nie widział i nie rozmawiał z klientem

 

Opinie wydawane przez lekarzy szpitala są podstawą do orzeczeń sądu.

 

- Sąd opiera się na tych opiniach uznając, że one są wszechstronne i dla niego wyczerpujące, nie budzące wątpliwości. Z tym stanowiskiem zgadzają się strony tego postępowania. Prokurator nie skarży postanowienia, również obrońca. Sąd może wysłuchać internowanego, ale nie musi. Nie widział najwidoczniej tutaj takiej konieczności. W tym konkretnym wypadku, leczenie nie jest skuteczne i sąd nie może podjąć innej decyzji – uważa Dariusz Abramowicz, rzecznik Sądu Okręgowego w Lublinie.

 

Każdy z przymusowych pacjentów szpitala ma przyznanego z urzędu obrońcę, który bierze udział w posiedzeniach sądu na temat przedłużenia detencji. Adwokatem pana Ryszarda jest od siedmiu lat Rafał Choroszyński.

 

- Nie widziałem potrzeby, żeby poinformować o tym Rzecznika Praw Obywatelskich. Mam zaufanie do organów orzeczniczych sądów. Nie rozmawiałem z panem Ryszardem. Nigdy u niego nie byłem – mówi Rafał Choroszyński, adwokat.

 

W ostatnich miesiącach wizytator sądowy z Lublina w końcu dostrzegł, że Ryszarda R. przez kilkadziesiąt lat nie badał ani jeden lekarz spoza szpitala, w którym przebywa. Czy oznacza to, że przeprowadzenie takiego badania otworzy w najbliższych miesiącach panu Ryszardowi drzwi do wolności?

 

źródło

Wi-Fi groźne dla zdrowia? Nie dajmy się zwariować

$
0
0

Wszystko, co nie jest naturalne, jest szkodliwe, prawda? Taki tok myślenia każe krzywo patrzeć na GMO czy bezprzewodowy internet.

 

                                 OTMzMTE3Jj1iNWJicQc3YnlOYjBrRD89IB1jJCkcfmZ1Q39ndQN3YWBXfmRwAHtjdEJ-ezFWLDwjFSE7IloqeSQUOTE3XSogYwojMw==.jpg

                                 Wi-Fi oplata świat. Jest się czego obawiać? (Wikimedia Commons CC BY, Fot: Ryandhnew)

 

Nie jest ciężko wpaść na sceptyków, którzy postępowe technologie oskarżają o całe zło tego świata. Pierwszy raz spotkałem się z kimś takim cztery lata temu, a był to mój były współlokator. Człowiek wykształcony, obyty, o szerokich horyzontach. Tym bardziej dziwiło mnie, że po wprowadzeniu się do pokoju, wyniósł stojący tam router na korytarz.

 

Na moje pytające spojrzenie odpowiedział, że przeczytał gdzieś, że promieniowanie z routera jest szkodliwe dla zdrowia, a nawet dla płodności mężczyzn. Pokiwałem głową i przestałem o tym myśleć – każdy ma prawo do swoich dziwactw, a zmiana lokalizacji skrzynki nie wpłynęła na jakość internetu w mieszkaniu. Temat przestał dla mnie istnieć.

 

                                OTMzMTE3Jj1iNWJicQc3YXlKYjBrRD89IB1jJCkcfmN4SX1hfAR5YWBLem10Anpjf019ezFHKjclVD06Ig==.png

                                 grafika/wp.pl

 

Skąd w ogóle w świadomości ludzi pojawia się sugestia, że Wi-Fi może być w jakikolwiek sposób szkodliwe? Cóż, z odpowiedzią przychodzą znachorzy i guru od alternatywnej medycyny, dla których wszystko, co nie jest z ich internetowego sklepu, może powodować raka, choroby serca, lub depopulację Słowian (sic!).

 

Samo Wi-Fi jest tworzone w oparciu o komunikację radiową. Jej promieniowanie w oczach wielu ma doprowadzać do rozwoju na przykład chorób nowotworowych. Nawet Francja zabroniła go w żłobkach w 2015 roku, w obawie o zdrowie najmłodszych.

 

Wi-Fi groźne jak kawa

 

Jednym z argumentów na potwierdzenie tej tezy ma być decyzja Międzynarodowej Agencji Badań Nad Rakiem, oddział WHO. Mianowicie, częstotliwość pola elektromagnetycznego, w ramach którego znajduje się częstotliwość z telefonów komórkowych, otrzymała oznaczenie 2b. Czyli potencjalnie kancerogenne. W takim razie jest to niezbity dowód na szkodliwość sieci bezprzewodowych, prawda?

 

Nie do końca. Kategorię 2b mają również marynowane warzywa, stolarka i kawa. Jakoś nie widziałem, by ktoś protestował pod sklepami z przetworami czy meblowymi. Te badania dotyczyły jednak fal w smartfonie. Te w naszym routerze są natomiast tak słabe, że nie mogą nawet mieć żadnego wpływu na nasz kod DNA.

 

I chociaż Wi-Fi jest na tej samej częstotliwości, co fale z mikrofali, to przez swoją mizerną siłę nie ma żadnego wpływu czy to na nas, czy otoczenie. Jak mizerną? Dość powiedzieć, że kuchenka do podgrzewania emituje 100 tys. razy mocniejsze fale od routera.

 

                                  OTMzMTE3Jj1iNWJicQM3YHVKYjBrRD89IB1jJCkcemN_Q3Rtcwt8eWBLemd9CnlmfkN_ezFWLDwjFSE7IkpiNyIXPSExWiEzYxA9Mw==.jpg

                                 Mikrofalówka również ma swoich wiernych przeciwników fot/flickr.com

 

Co ważne, w 2008 roku pojawiła się metaanaliza, która zebrała i sprawdziła dziewięć różnych badań. Nie wykazano tam żadnych powiązań między nowotworami (w tym konkretnym przypadku mózgu) z promieniowaniem telefonicznym.

 

Chorzy na internet

Niektórzy jednak pamiętają historię osób, które okazały się "uczulone" na Wi-Fi – sieć radiowa wywoływała u nich migreny, zawroty głowy i mdłości tak potężne, że musiały skryć się na odludziu, do którego nie docierały żadne fale. Te sytuacje przedstawił m.in. Werner Herzog w swoim dokumencie "Lo i stało się. Zaduma nad światem w sieci".

 

Był to sugestywny obraz grupy pustelników, którzy ukojenie znaleźli dopiero w momencie całkowitego odcięcia się od zdobyczy technologii komunikacyjnych ostatnich dekad.

 

"Leczę pacjentów z nowotworami od ponad 30 lat. Jako certyfikowany onkolog i radiolog znam każdy kancerogen odkryty przez człowieka. Z absolutną pewnością stwierdzam, że fale radiowe nie mogą wyrządzić ci żadnej krzywdy – chyba że wejdziesz w mikrofalowy promień i mocy kilku megawatów. Wtedy się dosłownie ugotujesz, ale z tego co wiem, jest bardzo mała szansa na taki wypadek."

Gary Larson, Dyrektor Medyczny w Procure Proton Therapy Center

 

Niestety, zderzenie ich symptomów ze stanem obecnej wiedzy wskazuje na to, że przynajmniej część z tych objawów łączą niepotrzebnie z bezprzewodową siecią. O tym świadczy eksperyment przeprowadzony przez naukowców z Moguncji i Londynu na osobach, które cierpią na takie symptomy. Badanie obejmowało skan rezonansem magnetycznym uczestników. Okazało się, że gdy powiedziano im, że są wystawione na działanie Wi-Fi, w ich mózgu uaktywniały się obszary odpowiedzialne za obszar bólu.

 

                                    

 

To ma być tak zwany efekt nocebo – przeciwieństwo placebo, czyli poczucie się gorzej bez żadnego realnego powodu. Choć w tym przypadku migreny na myśl o routerze mają być spowodowane medialną nagonką i ostrzeżeniami ze strony różnych środowisk o szkodliwości bezprzewodowego internetu.

 

Badanie zostało przeprowadzone raz, więc nie przesądza o prawdziwości tego, czy faktycznie można mieć "uczulenie" – z drugiej strony, promieniowanie jest tak słabe, że na pewno ten fakt każe zastanowić się nad faktycznymi przyczynami złego samopoczucia tych osób.

 

Niebezpieczeństwo czai się w zębach

 

Pojawiły się również interesujące badania z Iranu. Na tamtejszej uczelni, Shiraz University of Medical Sciences, wystawiono 20 zębów przedtrzonowych na działanie sieci Wi-Fi o częstotliwości 2.4 GHz. Co ważne, każdy z zębów posiadał plombę amalgamatową (tzw. srebrną). Całość umieszczono w sztucznej ślinie.

 

Efektem badań jest zwiększone stężenie rtęci w płynie, w którym umieszczono zęby. Czy to jednak powód do niepokoju? Nie do końca – do 2030 roku w krajach Unii z gabinetów dentystycznych mają zniknąć stare formy wypełnienia. Amalgaty z rtęcią to przestarzała technologia, która właśnie może powodować wydzielanie się rtęci w różnych sytuacjach.

 

Co istotne, w podane wartości w eksperymencie nie są aż tak groźne dla człowieka. Stężenie określane za bezpieczne wynosi 0,05 mg/metr sześcienny – zważywszy na próg błędu, nie ma się czego obawiać. Tym bardziej, że eksperyment trzeba powtórzyć aby upewnić się, że wyniki da się zduplikować – podobnie jak w przypadku "chorujących" na Wi-Fi, tutaj również trzeba zachować powściągliwość.

 

Jak widać, Wi-Fi nie jest szkodliwe - ale nie tak, jak niektórzy sobie wyobrażają. Wyłączanie go na noc nie ma zatem sensu. A najwięksi krytycy, tworząc swoje płomienne posty, zazwyczaj łączą... się bezprzewodowo.

 

wp.png

Ludzie szukają ukrytego skarbu i giną

$
0
0

e735bba434b32621.jpg

Foto: istock

 

 

Samotnym był, gdym poszedł tam
i pełen sił dźwigałem skarb
Zachować sekret radę dam
gdzie złoto skrzyni kryje garb

 

Zacznijcie tam, gdzie pary wód
i gdzie kanionów długa nić.
Blisko i zbyt daleko dla stóp
w domu, gdzie Brownom przyszło żyć...

Fragment wiersza (tłum. aut. art.)

 

Dawno temu wielkie, czarne "X" na mapie dawał nadzieję na zdobycie skarbu piratów. Na wieczne bogactwa i szczęście. Ludzie poświęcali swoje życia dla tego jednego celu i często tracili je, ginąc na nieznanych wyspach i morzach.

 

W 2010 roku Forrest Fenn opublikował wiersz "The Thrill of the Chase" (Gorączka pościgu). Ogłosił, że gdzieś w Górach Skalistych ukrył drewnianą skrzynię, która zawiera w sobie złoto i kamienie szlachetne, których wartość sięga nawet pięciu milionów dolarów. Były to czasy światowego kryzysu gospodarczego. Ludzie z dnia na dzień tracili pracę, domy, samochody.

 

Fenn - jak mówił później - chciał dać nadzieję tym wszystkim ludziom, którym w ostatnich miesiącach ją zabrano. W dzienniku "The Thrill of the Chase" opublikował sześciozwrotkowiec, który kryje dziewięć wskazówek na temat miejsca ukrycia skarbu. Wiersz enigmatycznie opisuje trasę, która prowadzi do skrzyni i bogactwa.

 

Zaproszenie Fenna do wzięcia udziału w poszukiwaniach spotkało się z ogromnym odzewem. Szacuje się, że na wezwanie milionera w teren niedaleko Santa Fe ruszyło nawet 350 tysięcy mieszkańców.

 

Tragiczne poszukiwania

 

Autor wiersza, milioner Fenn, mówi po ośmiu latach od publikacji wiersza, że jego pomoc dla pogrążonej w kryzysie Ameryki "wymknęła się spod kontroli". Skarb przyciąga marzycieli. Gubią się w Górach Skalistych. Odnalezieni wracają do domów po kilku dniach lub tygodniach. Są też tacy, którzy już stamtąd nie wracają. Jak 54-letni dziadek, który chciał sprawić prezent wnukom, jak 31-latek, który utonął w rwącej rzece.

 

Niedawno park Yellowstone został zmuszony do ujawnienia raportu śmierci Jeffa Murphy'ego. 53-latek okazał się być kolejnym pasjonatem, którego wyobraźnię rozpalił ukryty skarb. Mężczyzna spadł w 150 metrową przepaść, bo szukał skrzyni, która mogła odmienić jego życie.

 

Murphy zaginął jeszcze w 2017 roku. Gdy ruszyła akcja poszukiwawcza, żona mówiła ratownikom, gdzie powinni go szukać. Wiedziała, że poszedł szukać skarbu [...]. Wcześniej mówiono jedynie, że Murphy zginął w wypadku. Nikt wtedy nie znał powodu, dla którego wyruszył w niebezpieczną podróż.

 

Jest to już czwarta ofiara śmiertelna współczesnej "gorączki złota". Idea Fenna okazała się dla ludzi śmiertelnie groźna. W góry przyciąga jednak ostatni wers wiersza:

 

Więc słuchaj mnie, wytężaj słuch

Twój trud swą cenę ma wysoką.

Jeśliś jest dzielny, jeśliś zuch

Dam ci w nagrodę skrzynię złotą

 

 

źródło

Zdjęcie z "kimś"

$
0
0

Witam, na wasze forum sprowadziła mnie dość nietypowa sytuacja.
Może zacznę od początku, parę dni temu dostałem zdjęcie od dziewczyny.
Zdjęcie było robione koło 1 - 1,30 w nocy, pisała mi że nie mogła zasnąć. Miała włączony laptop i bawiła się telefonem, tak się złożyło
że zrobiła sobie zdjęcie, dosyć spefyciczne bo widać tylko czoło a może coś jeszcze??
Zdjęcie wysłała mi nad ranem żebym zobaczył co to jest, przyznam że sytuacje na początku trochę olałem, jednak po południu
postanowiłem dokładniej przyjrzeć się temu zdjęciu, pozmieniałem kontrast, jasność, kolory i jest to dosyć niepokojące.

Przyznam że zbytnio nie wierzyłem w takie "rzeczy" bo dość często widziałem zdjęcia typu jakiś "człowiek" w oknie czy za kimś
ale że zdjęcie jest bezpośrednio od mojej dziewczyny zaczynam wierzyć, bo wiem że zdjęcie nie jest kombinowane, edytowane w jakiś sposób.

 

Dodam że na ścianie przed nie ma żadnego obiektu, naklejek, ściana jest pusta.
Takie same zdjęcie wykoanała dzień później tyle że o godzinie 24 i nic takiego nie było.

Według mnie na zdjęciu widać oczy, zmarszczki, zarys głowy, usta, nos.

 

Na początek zdjęcie oryginalne

Screenshot_2018-01-15-09-36-26.png

 

Zdjęcie lekko rozjaśnione

Screenshot_2018-01-15-09-36-34 — kopia.png

 

Zdjęcie po większym edicie

Screenshot_2018-01-15-09-36-34 — kopia213.png

 

Zwracam się do was o pomoc w wyjaśnieniu zjawiska, co o tym myślicie? Liczę na poważne odpowiedzi.

 

 

Ufo na księżycu

$
0
0

Witam wczoraj zrobiłem zdjęcie księżyca po przybliżeniu okazało że na powierzchni księżyca widać ciekawy obiekt trochę przypomina myśliwiec. Przesyłam plik i sami oceńcie może mnie poniosła fantazja.

 

9b2koz79jm0v_t.jpg

kishfcvrhaxs_t.jpg

 

dodaje również plik można samemu sobie przybliżyć na górze księżyca.

Pozdrawiam.

Viewing all 3197 articles
Browse latest View live